Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

David Anthony Durham
‹Akacja›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułAkacja
Tytuł oryginalnyAcacia
Data wydania26 listopada 2010
Autor
PrzekładAgnieszka Sylwanowicz
Wydawca MAG
ISBN978-83-7480-180-5
Format400s. 125×195mm
Cena45,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Akacja

Esensja.pl
Esensja.pl
David Anthony Durham
1 2 3 4 »
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Davida Anthony’ego Durhama „Akacja”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.

David Anthony Durham

Akacja

Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Davida Anthony’ego Durhama „Akacja”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.

David Anthony Durham
‹Akacja›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułAkacja
Tytuł oryginalnyAcacia
Data wydania26 listopada 2010
Autor
PrzekładAgnieszka Sylwanowicz
Wydawca MAG
ISBN978-83-7480-180-5
Format400s. 125×195mm
Cena45,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
Rozdział 1
Zabójca opuścił twierdzę Mein Tahalian przez wielką bramę główną, przeciskając się przez szczelinę między okutymi jodłowymi balami. Wyjechał o wschodzie słońca, odziany jak zwykły żołnierz Meinów. Miał na sobie szczelnie go okrywający płaszcz z jeleniego futra, który zakrywał mu nogi i grzał jego wierzchowca. Pierś chronił mu napierśnik – dwie żelazne płyty, podbite wydrzym futrem. Jechał na południe przez zaśnieżoną, skrzącą się od mrozu krainę.
Panowało tak przejmujące zimno, że przez pierwsze dni oddech mężczyzny krystalizował się, ledwie opuściwszy jego usta. Para wodna utworzyła dziwną narośl wokół warg, przypominającą wejście do tunelu albo jaskini. Z brody zwieszały mu się grudki lodu, które, ocierając się o siebie, podzwaniały niczym szklane dzwoneczki. Nawet kiedy przejeżdżał przez skupiska budynków, spotykał niewielu ludzi. Na śniegu widywał tropy białych lisów i zajęcy, lecz rzadko same zwierzęta. Raz ze szczytu głazu przyglądał mu się śnieżny kot, niezdecydowany, czy uciekać przed jeźdźcem, czy go ścigać. Skończyło się na tym, że mężczyzna przytroczył go sobie do pleców.
Kiedyś wjechał na szczyt wzniesienia i ujrzał na równinie przed sobą stado reniferów. Był to od zamierzchłych czasów widok niezwykły. Początkowo sądził, że może trafił na zgromadzenie mieszkańców świata duchów. Potem jednak wyczuł piżmowy zapach zwierząt. To rozproszyło tajemniczą atmosferę. Zjechał w dół, w stado, uszczęśliwiony szybkością, z jaką zwierzęta umykały przed nim. Grzmot ich kopyt odzywał mu się echem w głębi piersi.
Gdyby ziemie Meinów należały do nich, mógłby zapolować na te renifery tak jak jego przodkowie. Lecz jego pragnienie nie zmieniło rzeczywistości. Rasa ludzi zwanych Meinami, wysoki północny Płaskowyż Mein, wielka forteca Tahalian, królewski ród, który powinien rządzić tym terytorium – wszystko to przez ostatnie pięćset lat podlegało Akacji. Zostali pokonani, zdziesiątkowani i zmasakrowani, a następnie poddani rządom obcych gubernatorów. Nakładano na nich nieuczciwe podatki i ograbiano z wojowników, z których wielu wysyłano do służby w akacjańskiej armii w odległych krajach i pozbawiano kontaktu z przodkami. Tak przynajmniej postrzegał to jeździec – jako niesprawiedliwość, która nie powinna trwać w nieskończoność.
Dwa razy podczas pierwszego tygodnia zjeżdżał z głównej drogi, by uniknąć punktów kontrolnych Północnej Straży. Dokumenty miał w porządku. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zostałby zatrzymany, lecz nie ufał Akacjanom, a myśl, że mógłby udawać, że uznaje ich władzę, napawała go odrazą. Każde takie dodatkowe półkole przybliżało go do Gór Czarnych, ciągnących się równolegle do jego trasy. Ich szczyty sterczały ze śniegu niczym olbrzymie, ostre płyty obsydianu. Gdyby wierzyć starym opowieściom, te szczyty były grotami włóczni, którymi rasa rozgniewanych olbrzymów przebiła dach swego świata, leżącego pod powierzchnią ziemi.
Po dziesięciu dniach jazdy dotarł na skraj Methaliańskiej Krawędzi, południowej granicy Meinu. Zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na bujne lasy rozciągające się tysiąc metrów niżej, świadom, że już nigdy więcej nie odetchnie powietrzem płaskowyżu. Zdjął wierzchowcowi osłonę z łba i rzucił ją na ziemię. Luźniej ułożył wodze, by nie zdradzały jego pochodzenia. Mimo że wciąż było chłodno, a ziemię pokrywała warstewka szronu, rozpiął płaszcz i też zrzucił go na ziemię. Wyjął sztylet i przeciął rzemień przytrzymujący hełm, po czym cisnął go w krzaki i potrząsnął głową. Oswobodzone z ciasnoty kutego metalu jego długie, brązowe włosy rozwiały się na wietrze. Niezbyt przypominały jasnoblond włosy typowe dla większości przedstawicieli rasy Meinów, co zawsze wprawiało go w zakłopotanie.
Włożył bawełnianą koszulę, by ukryć pod nią napierśnik, i zjechał z wyżyny. Podążał szlakiem wijącym się zakosami na tereny porośnięte liściastymi lasami i usiane ludzkimi osadami; tworzyły one północne rubieże ziem zarządzanych bezpośrednio z Alesji, biurokratycznej siedziby akacjańskiego rządu.
Ponieważ własne mistrzowskie opanowanie języka imperium napawało go wstrętem, rzadko się do kogokolwiek odzywał, chyba że nie miał wyboru. Kiedy sprzedawał konia handlarzowi na południowym skraju lasów, mamrotał, zakrywając usta dłonią. Jako zapłatę przyjął monety królestwa, ubranie nieprzyciągające uwagi i solidne wysokie buty ze skóry, jako że resztę drogi na wybrzeże zamierzał odbyć pieszo. W ten sposób po raz drugi zmienił swój wizerunek.
Poszedł głównym traktem wiodącym na południe, przez ramię przewiesił sobie pokaźny worek, powypychany tu i tam przedmiotami, których miał jeszcze potrzebować. Noce spędzał skulony w zagłębieniach na skraju gospodarstw lub w zagajnikach. Chociaż miejscowi uważali, że kraj tkwi w okowach zimy, jemu pogoda bardziej przypominała tahaliańskie lato. Było mu tak ciepło, że się pocił.
Niedaleko portowego miasta Alesja jeszcze raz pozbył się ubrania. Zdjął napierśnik i, obciążywszy go kamieniami, utopił w rzece, a potem wyjął płaszcz uszyty w zimnych pomieszczeniach Meinów z nadzieją, że zostanie uznany za autentyczny. Kiedy go sobie udrapował na ramionach, wyglądał jak Vadajanin. Chociaż Vadajanie byli pradawnym zakonem, nie funkcjonowali już jako sekta religijna. Byli uczonymi, którzy badali i przechowywali dawną wiedzę pod oficjalnym kierunkiem kapłanki Vady. Była to powściągliwa grupa, gardząca sprawami imperium, i jako jej przedstawiciel nie będzie budził zdumienia, że jest tak nierozmowny.
Dla dopełnienia wyglądu mężczyzna ogolił sobie głowę po bokach, a długie włosy na czubku związał w ciasny węzeł opleciony cienkimi rzemykami. Ogolona skóra była blada i różowa jak u świni, więc wtarł w nią barwnik używany do przyciemniania drewna. Po tych zabiegach tylko najbystrzejsze oko mogłoby wykryć, że nie jest uczonym, którego udawał.
Tak naprawdę nazywał się Thasren Mein. Pochodził ze szlachetnego rodu i był synem zmarłego Heberena Meina, młodszym bratem Hanisha, prawowitego wodza plemion Płaskowyżu Mein, oraz Maeandera, dowódcy Punisarich, elitarnej gwardii i dumy jego narodu. Takie pochodzenie przynosiło chlubę, lecz Thasren zrezygnował z tego wszystkiego, by zostać zabójcą. Po raz pierwszy jego życie nabrało prawdziwego sensu. Jeszcze nigdy nie był tak skoncentrowany, tak pełen przekonania o słuszności swych działań. Wypełniał misję, której zaprzysiągł życie. Jak wielu ludzi wie, po co oddycha, i rozumie, co musi zrobić, zanim przeniesie się w pośmierć? On miał wielkie szczęście.
Z pokładu statku transportowego patrzył, jak z jasnozielonego morza wyłania się bezładny stos skał tworzących wyspę Akacja. Z daleka wyglądała niewinnie. Jej najwyższy punkt znajdował się na południowym krańcu. W środku pofałdowane tereny uprawne i łańcuchy wzgórz nieco opadały, lecz zaraz znów się wznosiły serią płaskowyżów, które pokolenia osadników uformowały w teren odpowiedni do wzniesienia pałacu. Wyspę porastały akacje z wielkimi pióropuszami listowia usianymi gdzieniegdzie białymi kwiatami. Mimo długiej linii brzegowej wyspy stosunkowo niewielka jej część była łatwo dostępna – nie miała wielu plaż i portów.
Przepływając obok wież strzegących portu, Thasren dostrzegł flagę imperium, zwisającą bezwładnie w nieruchomym powietrzu. Znał jej kolory, więc wiedział, co by zobaczył, gdyby się rozwinęła: żółte słońce wewnątrz kwadratu o czerwonych brzegach, a pośrodku czarną sylwetkę drzewa, od którego wyspa wzięła swą nazwę. Każde dziecko w Znanym Świecie rozpoznawało to godło, bez względu na to, gdzie się urodziło. Zabójca musiał powstrzymać chęć odchrząknięcia i pogardliwego splunięcia flegmą.
Zszedł ze statku na nabrzeże w tłumie innych pasażerów – kupców, robotników, kobiet i dzieci – przeskakujących nad pasmem krystalicznie czystej wody. Było wśród nich kilku innych Vadajan, lecz Thasren unikał kontaktu wzrokowego z nimi. Stojąc na mocnym kamiennym nabrzeżu pośród mijających go pasażerów, pojął, że za chwilę wejdzie w paszczę wroga. Gdyby którykolwiek z otaczających go ludzi poznał jego imię, Thasren stałby się celem wszystkich sztyletów, szabli i włóczni na wyspie. Odczekał chwilę, zaskoczony, że nikt go nie rozpoznał.
Beznamiętnie patrzył na wielki mur z różowawego kamienia. Za nim sterczały w górę iglice, wieże i kopuły. Były pomalowane na granatowo, ciemnoczewono albo rdzawobrązowo, a niektóre, pozłocone, lśniły w blasku słońca. Tarasowate budowle wyglądały z daleka jak strome skały. Był to piękny widok; nawet Thasren musiał to przyznać.
Te budowle w niczym nie przypominały niskiego, ponurego domu zabójcy. Tahalian był zbudowany z potężnych jodłowych bali, do połowy wkopany w ziemię dla ochrony przed zimnem, pozbawiony ozdób, jako że długo w ciągu roku spowijał go zimowy mrok, a śnieg zalegał wysoko na wszystkich płaskich powierzchniach.
Thasren ruszył powoli w stronę bram dolnego miasta. Musiał się dostać do samego pałacu. Jeśli będzie trzeba, przebierze się, użyje podstępu, byleby dotrzeć do celu. Tam odpowie na pytanie ledwie miesiąc wcześniej zadane od niechcenia przez drugiego brata. Jeśli pragną zabić zwierza o wielu kończynach, powiedział wtedy Maeander, to może na początek obciąć mu łeb? Potem będą mogli zająć się kończynami i tułowiem zataczającego się stworzenia, pozbawionego wzroku i przywództwa. Wystarczy, by zabójca znalazł się dostatecznie blisko głowy i zaczekał na odpowiedni moment, by ją ugodzić, i to publicznie, by wieść o tym czynie, przekazywana z ust do ust, rozprzestrzeniła się jak zaraza.
1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.