WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Uwięzieni |
Tytuł oryginalny | Caged |
Data wydania | 3 lutego 2011 |
Autor | Hilary Norman |
Przekład | Alina Siewior-Kuś |
Wydawca | Prószyński i S-ka |
Cykl | Sam Becket |
ISBN | 978-83-7648-621-5 |
Format | 312s. 125×195mm |
Cena | 34,— |
Gatunek | kryminał / sensacja / thriller |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
UwięzieniHilary Norman
Hilary NormanUwięzieniTamta sprawa nie wiązała się z obecną zbrodnią, zabójca od dawna nie żył. No i ta była zupełnie inna. Może na razie nie okazała się wyjątkowa, choć żaden z detektywów z Wydziału Zabójstw w Miami Beach nigdy czegoś podobnego nie widział. – Bywały gorsze zbrodnie – stwierdził Elliot Sanders, dyżurny patolog, który pojawił się już na miejscu zbrodni – ale ten na pewno jest nieprzyjemny, żeby nie powiedzieć kompletnie chory. Ofiary były dwie, dwudziestoparoletni mężczyzna i kobieta, oboje nadzy, biali. Mężczyzna miał ciemne włosy, kobieta jasne, długie i splątane. U podstawy jej kręgosłupa widniał maleńki tatuaż przedstawiający wierzbę. Z odległości można by pomyśleć, że umarli w trakcie stosunku, wciąż połączeni, z wykrzywionymi twarzami. Z bliska detektywi zobaczyli dwie otwarte rany na szyjach, z których przestała płynąć krew. – Przyczyna śmierci to prawdopodobnie asfiksja, krwotok albo jedno i drugie – powiedział Sanders. – Ale nie tutaj – odparł Sam. Przyglądając się ułożeniu ciał, pozwolił, żeby jego myśli krążyły swobodnie; pierwsze pojawiło się skojarzenie z rzeźbą, groteskową parodią, dajmy na to, pary Rodina, choć z drugiej strony mogły to być bliźnięta syjamskie okrutnie złączone lędźwiami. Ale nie to było najdziwniejsze. Leżeli na środku trawnika pod wielką plastikową kopułą, mającą w przybliżeniu dwa i pół metra średnicy i niecałe półtora metra wysokości w najwyższym punkcie. – Doktorek ma rację – powiedział Martinez. – To jest kompletnie pogięte, stary. – Wyglądają jak eksponaty. – Sam wyciągnął notatnik i zaczął szkicować. – Może okazy. Jeśli było to możliwe, starano się na miejscu zbrodni poczynić wstępne ustalenia przed przybyciem patologa, ale chociaż technicy byli tu już od jakiegoś czasu, wciąż pracowali, robili pomiary, zbierali do plastikowych woreczków wszystko, co mogło stanowić ślad dowodu: kawałek chusteczki higienicznej, nici, niedopałki, a także starali się odnaleźć (choć tutaj takiego szczęścia nie mieli) narzędzie zbrodni. Fotografka robiła zdjęcia, żeby udokumentować każdy szczegół, zanim kopuła zostanie zdjęta, umożliwiając dostęp do ciał, a wiatr, deszcz i inne żywioły nieodwołalnie zmienią miejsce zbrodni. Sam oglądał się na gmach, włączając go do swego szkicu. Żeby stwierdzić, czy coś wydarzyło się w budynku, muszą poczekać na nakaz rewizji, chyba że wcześniej uda się odnaleźć właściciela. Ale nawet gdyby zdobyli nakaz, przypuszczalnie zdecydują się poczekać. Chociaż procedura pożerała czas – Sam i Martinez dobrze wiedzieli, że może potrwać od dwóch do dziesięciu godzin – i tak nie była nawet w połowie tak frustrująca jak odrzucenie przez sąd potencjalnie niezbitych dowodów. Przynajmniej nie potrzebowali nakazu, żeby móc badać ślady w trawie. Odciski kół, szerokości około pięciu centymetrów, nie więcej, prowadziły od bramy (zamkniętej, ale nie na klucz) na środek trawnika. – Jakiś rodzaj wózka? – zastanawiał się Sam. Martinez tymczasem poszedł porozmawiać z funkcjonariuszami z patrolu, którzy pierwsi zjawili się na miejscu zbrodni. – Może szpitalne łóżko. – Zapisał coś w notatniku. – Co jeszcze mamy, doktorze? – Nic, co nie rzucałoby się w oczy. Na drugim końcu ogrodu Martinez rozmawiał przez komórkę. – Ogrodnik, który ich znalazł, dostał ataku serca – ciągnął Sanders. – Kiedy przyjechałem, sanitariusze wciąż nad nim pracowali, udało im się go ustabilizować. Martinez wracał, nadal rozmawiając przez telefon. Szedł obrzeżem ogrodu i patrzył pod nogi. – Doktor powiedział ci o ogrodniku? – zapytał, wyłączywszy telefon. – Biedak – odparł Sam. – Nazywa się Joseph Mulhoon – powiedział Martinez. – Przychodzi tu raz na miesiąc, tak mówił sanitariuszom. – Zanotował coś. – Sprawdzimy go. Becket i Martinez byli partnerami nieoficjalnie, ale w oddziale wszyscy tak ich traktowali; zawsze pracowali razem, co jak w przypadku innych detektywów brał pod uwagę szef, sierżant Mike Alvarez, kiedy wyznaczał prowadzącego daną sprawę. Ta przypadła Samowi, co oznaczało, że będzie wyrabiał nadgodziny, na bieżąco pisząc raporty i zajmując się tonami papierów, które gromadziły się przy każdym śledztwie. Pozostałą pracą, czyli analizowaniem faktów i zadaniami, podzieli się po połowie z Martinezem. Mimo że Sam miał za sobą sporo problemów dyscyplinarnych wynikających ze skłonności do działania raczej w zgodzie z intuicją niż regulaminem, a Alejandra Martineza krytykowano za brak ambicji, wspólnie tworzyli dobry zespół śledczy, z czego zdawali sobie sprawę sierżant Alvarez i kapitan Tom Kennedy. – Mulhoon ma siedemdziesiąt jeden lat – ciągnął Sanders – i byłbym cholernie zaskoczony, gdyby się okazało, że wiedział o ciałach, zanim się na nie natknął. – Wiemy, kto mu płaci? – zwrócił się Sam do Martineza. – Firma o nazwie Beatty Managment z North Beach, która opiekuje się posesją. Ich biuro jest zamknięte, ale jakaś kobieta odebrała, kiedy zostawiałem wiadomość. Powiedziałem jej, że bylibyśmy wdzięczni, gdyby właściciel wyraził zgodę na przeszukanie, choć nie wiem, jakie mamy na to szanse. Zapewniła, że dopilnuje, żebyśmy szybko dostali klucze. – Martinez spojrzał na zegarek. – Jeśli naprawdę będziemy mieli fart, nakaz dostaniemy wcześniej. Wydano pozwolenie na usunięcie plastikowej kopuły, patolog wyjął nowe lateksowe rękawiczki i wciągnął na ręce, potem włożył kombinezon, ochraniacze na buty i maskę. Zgodnie z zasadą, która miała na celu zminimalizowanie szkód, tylko jeden detektyw mógł przebywać na miejscu zbrodni, dlatego do ciał podszedł Sanders. Obserwując patologa kucającego nad zwłokami, Sam nie śpieszył się z włożeniem ochronnego kombinezonu. Widok ofiar zbrodni zawsze sprawiał mu trudność, jego żołądek, nie wspominając już o duszy, wciąż żywił awersję do gwałtownej śmierci. Przypuszczał, że tak powinno być. Od czasu do czasu myślał o przeniesieniu się do innego wydziału, a nawet o odejściu z policji, ale wiedział, że pewnie nigdy tego nie zrobi, w każdym razie nie z własnej woli. Ofiary i osieroceni przez nie bliscy potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy, a chociaż Sam zdawał sobie sprawę, że wielu detektywów czeka, by zająć jego miejsce, i niektórzy są od niego mądrzejsi, błyskotliwsi, a z całą pewnością młodsi i sprawniejsi, wiedział też, że w tej pracy największym atutem jest doświadczenie. Każda ofiara przestępstwa, z którą przez lata miał do czynienia, na trwałe zapisała się w jego umyśle, podobnie jak znaczące etapy każdego dochodzenia, zmieniające się metody, chwile olśnienia, które nagle pojawiały się podczas codziennej harówki, zdobywane uporem solidne tropy i przełomy w śledztwie. A także doprowadzające do rozpaczy sprawy, których nie udało się rozwiązać, ofiary, które zawiedli. Odejście byłoby zwykłym marnowaniem zasobów tkwiących w jego umyśle. A także, jak uważał Sam, zdradą wobec kolegów i ludzi, którym mógłby pomóc. Byłoby rezygnacją. Niezależnie od tego, jak trudna jest ta przeklęta robota, kochał ją. Kichnął raz po raz.. – Gesundheit – powiedział Sanders, który skończył wstępne badanie. Wyprostował się i głęboko odetchnął nietypowo chłodnym jak na Florydę porannym powietrzem. – Jeśli się przeziębiłeś, zachowaj to dla siebie. – Staram się, jak mogę. Sanders ściągnął rękawiczki, które podobnie jak cały strój ochronny należało wyrzucić, żeby nie zanieczyścić dowodów. Martinez zbliżył się do ofiar. – Oni naprawdę wyglądają, jakby to robili, kiedy… Jego okrągła twarz i ciemne oczy wyrażały odrazę. Ten czterdziestopięcioletni Amerykanin kubańskiego pochodzenia, o kilka centymetrów niższy od Sama, znany był z tego, że kiedy się zdenerwował, szarżował jak byk. – Nie robili – stwierdził patolog bez emocji. – Jednak coś masz – powiedział Sam. – Stężenie jeszcze nie ustąpiło, ale wiesz, że niewiele teraz mogę ci powiedzieć… Z całą pewnością umyto ich po śmierci, przypuszczalnie ułożono, zanim zaczęło się stężenie, potem przeniesiono. U obojga na serdecznych palcach są niewyraźne ślady po obrączkach, więc niewykluczone, że mieli za sobą małżeństwo, chyba dość krótkie. Tego oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić na pewno, ale może są mężem i żoną. Sam czekał. – Co jeszcze? – Nie będę wiedział, dopóki nie przewiozę ich do kostnicy. – To się rozumie samo przez się – odparł Sam. – Klej – oznajmił Sanders ponuro. – Wydaje mi się, że ten przeklęty łajdak skleił im genitalia jakimś cholernym superklejem. Teraz obaj, Sam i Martinez, wyglądali na chorych. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner