Z powieści „W ślepej uliczce” Hilary Norman sączy się tak wiele jadu, że starczyłoby go do wytrucia większości mężczyzn na Ziemi. Już w trakcie lektury powieści czytelnik dochodzi do wniosku, że faceci to gnidy, i że przynajmniej niektórzy z nich powinni szybko przenieść się na tamten świat. Niestety to skrajnie antymęskie nastawienie boleśnie odbija się na wartości książki.
Faceci to ścierwa
[Hilary Norman „W ślepej uliczce” - recenzja]
Z powieści „W ślepej uliczce” Hilary Norman sączy się tak wiele jadu, że starczyłoby go do wytrucia większości mężczyzn na Ziemi. Już w trakcie lektury powieści czytelnik dochodzi do wniosku, że faceci to gnidy, i że przynajmniej niektórzy z nich powinni szybko przenieść się na tamten świat. Niestety to skrajnie antymęskie nastawienie boleśnie odbija się na wartości książki.
Hilary Norman
‹W ślepej uliczce›
Najważniejszą postacią powieści jest Robin Allbeury – wzięty i bogaty prawnik, który dorobił się na rozwiązywaniu spraw małżeńskich. Prywatnie, poza godzinami pracy i bez wynagrodzenia, pomaga on kobietom, które doświadczyły przemocy domowej. Równocześnie poznajemy historię Lizzie Piper – wziętej autorki książek kucharskich i oddanej matki, która wyszła za idealnego mężczyznę. Z czasem okazuje się jednak, że nie jest on taki doskonały. Jego intencje nie są tak czyste, a zamiary takie szlachetne, jakby to wyglądało na pierwszy rzut oka. Nie lepiej układa się Joanne Patston, która wraz z mężem nieoficjalną drogą zaadoptowała córeczkę – oddany mężczyzna rychło okazuje się pijakiem i brutalem, a wszystko skrupia się na nieszczęsnej dziewczynce i jej matce. W tym momencie w życie obu kobiet z animuszem wkracza Allbeury, który zupełnie za darmo chce rozwiązać wszystkie ich problemy.
Bez wątpienia jedną z mroczniejszych tajemnic książki jest niewyjaśniona przyczyna jaskrawego sprofilowania bohaterów – okazuje się, że domowa przemoc dotyka wyłącznie kobiety, a oprawcami są wyłącznie ich mężowie. Autorka wychodzi z założenia, że w takiej powieści wystarczy poprowadzić jednoznaczną granicę oddzielającą dobrych i złych, która pokrywa się z płciami bohaterów, by zbudować wiarygodne postaci. Przez pierwsze 400 stron powieści podział ten jest tak wyraźny, że aż oślepia czytelnika. W ujęciu Norman mężczyźni to ścierwa, zdolne do wszystkiego, a kierujący się najczystszymi intencjami prawnik Allbeury wciąż jest podejrzewany przez osoby postronne o nieewidencjonowane zyski ze swej „charytatywnej” działalności. Mąż Lizzie Piper to seksualny dewiant, a życiowy towarzysz Joanne Patston pięściami okłada czteroletnią córkę. Tymczasem obie matki są bezgranicznie oddane swoim dzieciom, cudowne i czyste istoty, którym najwyraźniej jedynie przypadkiem z pleców nie wyrosły skrzydła.
Autorka posługuje się różnymi chwytami, by zohydzić mężów w oczach czytelnika, lecz efekt jest zupełnie odwrotny. Norman w wiarygodny sposób zbudowała postaci cierpiących, skołatanych i udręczonych mężczyzn, którzy nie potrafią sobie poradzić z wybuchami agresji. Tocząc przegraną walkę ze sobą, przeciągają czytelnika na swoją stronę – wzbudzają empatię i współczucie. Tymczasem wyidealizowane, cudowne matki, po stronie których wyraźnie stoi narrator, w oczach odbiorcy zaczynają wyglądać jak harpie. Lizzie Piper ciągle snuje się zasmucona, histeryzuje i wykorzystuje miłość męża do dzieci, a Joanne Patston stopniowo doprowadza do emocjonalnego odseparowania córeczki od ojca. W efekcie podczas lektury dzieje się rzecz zaskakująca – czytelnik zaczyna kibicować mężom, co z pewnością nie było intencją autorki.
Równowaga wraca na ostatnich 70. stronach. Norman reflektuje się nieco i przestaje pisać same cudowności na temat żon, a poprzedni chwalebny ton zastępuje zdrowa refleksja. Okazuje się, że mężczyźni niekoniecznie zawsze są tak obrzydliwi, a i kobiety potrafią przykręcić śrubę. Zaciera się stopniowo poprzedni podział na dobrych i złych, pokrywający się z płciami. Szkoda jedynie, że dzieje się to tak późno i rzeczowy, zrównoważony ton autorka wprowadza na etapie schyłkowym akcji. Dopiero tutaj widać, że Norman ma coś do powiedzenia.
Pisarka ma już na swoim koncie osiemnaście powieści i tę wprawę w budowaniu fabuł znać w strukturze thrillera „W ślepej uliczce”. Początkowo akcja to trzy prowadzone symultanicznie wątki, które stopniowo splatają się dla zaakcentowania jednego problemu. Nie jest to szczytowe osiągnięcie fabularne, a dobra, rzemieślnicza robota. Pewną rutynę widać także w narracji – Norman buduje akapity według przepisu: kilka zdań wielokrotnie złożonych plus jedno zdanie nierozwinięte, zapisane w nowej linii, spinające cały fragment. Dialogi i drobne odstępstwa od tego schematu powodują, że wrażenie powtarzalności nieco się zaciera, ale oczytany odbiorca nie da się oszukać. Jednym z elementów, który powtarza się najczęściej, są pytania o herbatę. W świetle faktu, że autorka jest Brytyjką, wydaje się to dość zrozumiałe, ale już za dwudziestym razem opadają ręce. Wszystkie kolejne pytania o ten napar powodują, że czytelnik zaczyna wierzyć, iż pytanie o kawę dałoby mu trochę wytchnienia.
Książką „W ślepej uliczce” z pewnością będą zachwyceni miłośnicy seriali, których fabuła kręci się wokół rodziny, posiadania i wychowania dzieci, miłosnych rozterek, a także wszyscy fani „Dynastii”. Rozwlekłość i melodramatyczność to jedne z bardziej widocznych cech powieści Norman. Raczej nieusatysfakcjonowani pozostaną natomiast miłośnicy opowieści kryminalnych – ciekawa i zaskakująca miejscami fabuła bardzo kuleje z powodu braku wiarygodnych motywów działania postaci. Autorka zasłania się utratą panowania przez bohaterów, ich obłąkaniem lub niepoczytalnością, i dzięki temu zupełnie nie musi tłumaczyć przyczyn zaskakujących zachowań postaci. Portrety psychologiczne wydają się być zbudowane bardzo sprawnie, ale to tylko fasada – gdy już klaruje się cała intryga, czytelnik łaknie wyjaśnień motywacji, ale ich nie otrzymuje. Ciekawe postaci naraz okazują się tylko zbiorem cech, których nie spaja praktycznie nic.
Temat, z którym Norman postanowiła się zmierzyć, jest ważki i zapewne zawsze pozostanie aktualny. Książka „W ślepej uliczce” okazuje się opowieścią o kobietach, które zupełnie utraciły do siebie szacunek i dla dzieci są w stanie zrobić wszystko – wliczając trwanie w toksycznym związku. „Ja się nie liczę (…). W ogóle już się nie liczę”, powtarza jedna z nich. Autorka punktuje wszystkie przewinienia kobiet zmagających się z domową przemocą i wskazuje, że najczęściej matki same są sobie winne. A ich największym grzechem jest zaniechanie, które rychło obradza sińcami, krwiakami i nerwicą. Norman zdaje się twierdzić, że przemocy zawsze można jakoś zaradzić, a jej książka to zapis konsekwencji, jakie poniosły bohaterki z powodu swych konserwatywnych i zachowawczych postaw. Gdyby nie bezbrzeżna idealizacja matek i dość fantastyczne przejaskrawianie wizerunku ojców, obraz zawarty w tej powieści byłby jeszcze bardziej sugestywny. A wtedy tę powieść można by było polecić każdemu.