Zamieszczamy fragment powieści Dennisa Lehane’a „Mila księżycowego światła›”. Objęta patronatem „Esensji” książka ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Dennis Lehane
Mila księżycowego światła
Zamieszczamy fragment powieści Dennisa Lehane’a „Mila księżycowego światła›”. Objęta patronatem „Esensji” książka ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Dennis Lehane
‹Mila księżycowego światła›
Tego niedorzecznie słonecznego, ciepłego dnia na początku grudnia Brandon Trescott wyszedł z gabinetu odnowy biologicznej w Chatham Bars Inn na Cape Cod i przywołał taksówkę. Seria zatrzymań podczas jazdy pod wpływem alkoholu słono go kosztowała: nie mógł kierować pojazdami mechanicznymi na terenie stanu Massachusetts przez następne trzydzieści trzy miesiące. Dlatego korzystał z taksówki. W wieku dwudziestu pięciu lat ten przyszły rentier, syn sędzi w sądzie apelacyjnym i lokalnego magnata medialnego, nie był zwykłym bogatym gnojkiem. Niewielu złotych młodzieńców mogłoby się z nim równać. Zanim władze stanu zabrały mu prawo jazdy, czterokrotnie stawał przed sądem za „prowadzenie po spożyciu”. Za pierwszym i drugim razem skończyło się na zarzucie nieostrożnej jazdy, potem dostał surowe ostrzeżenie, ale przy kolejnym razie ucierpiała osoba trzecia, on nie miał nawet zadrapania.
Zimowego popołudnia, przy temperaturze około pięciu stopni, Brandon był ubrany w fabrycznie poplamioną, fabrycznie wypłowiałą bluzę z kapturem za jakieś dziewięćset dolarów, a pod nią nosił jedwabną białą koszulkę. Zawieszone pod szyją okulary przeciwsłoneczne kosztowały sześćset dolców. Materiał luźnych szortów do połowy łydki zdobiły efektowne rozdarcia, wykonane zapewne przez jakiegoś nędznie opłacanego dziewięciolatka z Indonezji. Zimową porą Brandon miał na nogach japonki, a na głowie surferską blond strzechę, opadającą mu wdzięcznie na oczy.
Po całonocnej pijatyce w Crown Royal dachował swoim dodge’em viperem, wracając z Foxwoods z dziewczyną. Była jego dziewczyną zaledwie od dwóch tygodni, ale właściwie można mieć pewność, że już nigdy nie będzie niczyją dziewczyną. Nazywała się Ashten Mayles i od czasu, gdy dach samochodu zgniótł jej czaszkę, znajdowała się w stanie roślinnym. Jedną z ostatnich czynności, którą usiłowała wykonać, gdy miała jeszcze władzę w rękach i nogach, była próba odebrania chłopakowi kluczyków na parkingu przed kasynem. Według świadków odwdzięczył się za troskę, rzucając w Ashten zapalonym papierosem.
Prawdopodobnie po raz pierwszy zetknął się z czymś takim jak konsekwencje, kiedy rodzice Ashten, niezamożni, lecz ustosunkowani, postanowili zrobić wszystko, by zapłacił za swoje czyny. Prokurator okręgowy Suffolk County postawił zarzuty jazdy pod wpływem alkoholu i spowodowania zagrożenia w ruchu drogowym. Brandon przez cały proces sprawiał wrażenie zszokowanego i wstrząśniętego tym, że ktoś ma czelność oczekiwać od niego odpowiedzialności. Został skazany i odbył karę czterech miesięcy aresztu domowego. W bardzo przyjemnym domu.
Podczas rozprawy z powództwa cywilnego, która nastąpiła potem, okazało się, że nie ma żadnego funduszu powierniczego. Nie ma samochodu, nie ma domu. Wyglądało, że nie ma nawet własnego iPoda. Nic nie należało do niego. To znaczy kiedyś należało, ale szczęśliwym trafem wszystko przepisał na rodziców dzień przed wypadkiem. Oczywiście miano wątpliwości co do tego „przed”, ale nikt nie potrafił udowodnić, że było inaczej. Kiedy sąd przyznał rodzinie Maylesów odszkodowanie w wysokości siedmiu i pół miliona dolarów, Brandon Trescott pokazał puste kieszenie i wzruszył ramionami.
Miałem listę wszystkich dóbr, kiedyś należących do Brandona, których nie wolno mu było używać. Korzystanie z nich, jak stwierdził sąd, zostałoby uznane za rzeczywiste posiadanie. Trescottowie oprotestowali przedstawioną przez sąd definicję „posiadania”, ale prasa nie pozostawiła na nich suchej nitki, co z kolei wywołało ostrą reakcję opinii publicznej, takie larum, że koniec końców zgodzili się na zawarcie ugody.
Następnego dnia, pokazując „wała” rodzinie Maylesów i oburzonym tłumom, Dayton i Susan Trescottowie kupili synowi mieszkanie w apartamentowcu w Harwich Port, jako że adwokaci Maylesów w ugodzie nie odnieśli się do przyszłych zarobków i posiadanych dóbr. Właśnie do Harwich Port jechałem za Brandonem pewnego grudniowego popołudnia.
W mieszkaniu śmierdziało zwietrzałym piwem i spleśniałym jedzeniem, pozostawionym w zlewie na zaschniętych talerzach. Byłem tam dwukrotnie, żeby podłożyć pluskwy, zgarnąć wszystkie hasła z komputera i wykonać parszywą śledczą robotę, za którą klienci wolą zapłacić takim jak ja wygórowaną stawkę, byle móc udawać, że nie mają o niej pojęcia. Przejrzałem papiery, ale nie było żadnych wyciągów bankowych, o których byśmy nie wiedzieli, ani żadnych lewych raportów giełdowych. Przeczesanie komputera dało mniej więcej ten sam wynik – nic poza przechwałkami skierowanymi do dawnych kolegów ze szkoły i jakieś żałosne, nigdy niewysłane epistoły w rodzaju „listów do wydawcy”, rojące się od błędów ortograficznych. Brandon odwiedzał dużo stron pornograficznych i hazardowych i czytał wszystko, co o nim napisano.
Kiedy wysiadł z taksówki, wyjąłem ze schowka cyfrowy magnetofon. Tamtego dnia, gdy włamałem się do jego mieszkania, żeby przejrzeć zawartość komputera, umieściłem nadajnik wielkości ziarnka piasku pod półką ze sprzętem audiowizualnym i drugi w łazience. Słuchałem, jak stęka, szykując się do wzięcia prysznica, potem jak bierze prysznic, wyciera się, przebiera w świeże ubranie, nalewa sobie drinka, włącza wielki płaski telewizor, wybiera kanał z jakimś beznadziejnym reality show o głupich ludziach i siada na kanapie, by się podrapać.
Parę razy musiałem się klepać po twarzy, żeby nie zasnąć, a potem zacząłem przeglądać gazetę leżącą obok na siedzeniu. Przewidywano wzrost bezrobocia. Pies uratował właścicieli z pożaru w Randolph, mimo iż dopiero co przeszedł operację biodra i miał tylne łapy przywiązane do psiego wózka inwalidzkiego. Miejscowy szef rosyjskiej mafii został oskarżony o jazdę po pijanemu, po tym gdy przypływ wyrzucił jego porsche na plażę Tinean. Drużyna hokejowa z Bostonu wygrała kolejny usypiająco nudny mecz, a zawodnik Ligi Narodowej, trzeci bazowy o sześćdziesięciocentymetrowym obwodzie szyi, wpadł w furię, kiedy go spytano, czy to prawda, że zażywa sterydy.
Zadzwoniła komórka Brandona. Rozmawiał z jakimś gościem, zwracając się do niego „brachu”. Rozmawiali o grach na PlayStation 2: World of Warcraft i Fallout 4, o Lilu Waynie i T.I. i o jakiejś dziewczynie z siłowni, która pisała na Facebooku o tym, ile dodatkowych ćwiczeń wykonała na Wii Fit, mimo iż mieszka tuż obok parku. Wyjrzałem przez okno i poczułem się stary. Ostatnio często popadałem w przygnębienie z tego powodu, ale nie towarzyszył temu żal. Jeśli w dzisiejszych czasach dwudziestoparolatkowie tak spędzali swoje najlepsze lata, nie było czego żałować. Pomyślałem, że niech sobie mają te dwadzieścia lat. I trzydzieści też. Odchyliłem oparcie fotela i zamknąłem oczy. Brandon i „brach” kończyli rozmowę.
– No dobra, brachu, trzymaj się.
– Ty też się trzymaj, brachu, mocno się trzymaj.
– Hej, brachu.
– Co?
– Nic. Zapomniałem. Pieprzyć to.
– Co?
– Zapominanie.
– No tak.
– Dobra.
– Dobra.
Rozłączyli się.
Wymyślałem powody, żeby nie palnąć sobie w łeb. Dość szybko przyszło mi do głowy ze dwadzieścia lub trzydzieści, jednak miałem wątpliwości, czy wytrzymam podobne konwersacje Brandona z którymś z jego „brachów”.
Dominique to zupełnie inna sprawa. Pracowała w korporacji i weszła w życie Brandona przed dziesięcioma dniami poprzez Facebooka. Pierwszego wieczoru czatowali ze sobą dwie godziny. Od tamtej pory trzy razy rozmawiali przez Skype’a. Dominique pozostała całkowicie ubrana, ale snuła barwne opisy tego, co by się działo, gdyby: a) kiedykolwiek łaskawie zgodziła się z nim przespać, b) wykazał się posiadaniem znaczącej sumy w gotówce, koniecznej, żeby taka okoliczność mogła zaistnieć. Przed dwoma dniami wymienili numery telefonów komórkowych. I, dzięki Bogu, zadzwoniła jakieś trzydzieści sekund po tym, gdy rozłączył się z „brachem”. A ten dupek w taki sposób odebrał telefon:
Brandon: – Mów do mnie.
Dominique: – Cześć.
Brandon: – O, cześć. Cholera. Cześć! Jesteś w pobliżu?
Dominique: – Będę.
Brandon: – No to wpadnij.
Dominique: – Zapomniałeś, że rozmawialiśmy przez Skype’a. Nie mogłabym się z tobą przespać u ciebie nawet ubrana w kombinezon ochronny.
Brandon: – To jednak myślisz o tym, żeby się ze mną przespać. Jeszcze nie spotkałem dziwki, która by decydowała, z kim to zrobi.
Dominique: – A spotkałeś taką, która by wyglądała jak ja?
Brandon: – Nie. Jesteś właściwie w wieku mojej mamy. Ale co tam. Cholera. Jesteś najgorętszą laską, jaka kiedykolwiek…
Dominique: – Urocze. Żebyśmy mieli jasność – nie jestem dziwką. Jestem osobą świadczącą usługi cielesne.
Brandon: – Nawet nie wiem, co to znaczy.
Dominique: – Nic dziwnego. A teraz leć po kasę i spotkaj się ze mną.