Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jacek Dehnel
‹Młodszy księgowy. Felietony o książkach, czytaniu i pisaniu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMłodszy księgowy. Felietony o książkach, czytaniu i pisaniu
Data wydania13 lutego 2013
Autor
Wydawca W.A.B.
ISBN978-83-7747-802-8
Format288s. oprawa twarda
Cena44,90
Gatuneknon‑fiction
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Młodszy księgowy. Felietony o książkach, czytaniu i pisaniu

Esensja.pl
Esensja.pl
Jacek Dehnel
« 1 2

Jacek Dehnel

Młodszy księgowy. Felietony o książkach, czytaniu i pisaniu

Po raz setny, czyli o żonie, kochance i przelotnych romansach
Jako osoba uporządkowana trzymam wszystkie felietony dla Wirtualnej Polski w osobnym folderze i sumiennie je numeruję, dzięki czemu wiem, że piszę właśnie felieton nr 100. Oczywiście, cała wrzawa wokół „okrągłych rocznic”, jubileuszów itp. wynika tylko z przyjęcia systemu dziesiętnego, jest zatem całkowicie uznaniowa – gdybyśmy używali innych systemów, to inne rocznice byłyby okrągłe – ale zakorzeniona przecież tak głęboko w naszym myśleniu, że nie umiałem się powstrzymać przed skomentowaniem tej setki.
Bo sto znaczy „dużo”. Kiedy dziecko uczy się liczb, przez jakiś czas „sto” to dla niego „niepoliczalne mnóstwo”, jak potem „tysiąc”, „milion”, „kwadrylion kwadrylionów”. Sto pociech. Tysięczne kłopoty. Miriady gwiazd. Dużo. Sto felietonów to, biorąc pod uwagę częstotliwość (dwa miesięcznie), ponad cztery lata siedzenia nad tekstami o książkach – „siedzenia”, bo pisanie to przede wszystkim siedzenie właśnie; mięsień pisarski nie mieści się w okolicach dłoni, ale tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Pisałem tu o tomikach poezji, albumach fotografii, powieściach i esejach, a nawet ulotkach i prospektach reklamowych; o książkach polskich i tłumaczonych na polski, a także na polski nietłumaczonych, o nowościach i starych szpargałach, o literaturze w necie i literaturze na festiwalach, o pisaniu i przekładaniu, o lekturach dzieciństwa i lekturach chorobowych, o pisarzach genialnych i sztandarowych grafomanach; były wreszcie i te felietony, które są właściwie recenzjami: zapisem rozmaitych czytelniczych fascynacji, wzruszeń, irytacji; czytelniczych właśnie, nie krytycznych, bowiem jak pisałem w pierwszym z tych tekstów, nie jestem krytykiem literackim i nigdy nim, jak sądzę, nie będę; uważam jednak, że jedną z czytelniczych frajd jest dzielenie się z innymi tym, co nas zachwyciło.
Dziwna sprawa z takim pisaniem co dwa tygodnie, w równych odstępach: czasem temat znalazł się już dawno i tylko czeka na zapisanie, kiedy indziej zapadam na okresowo powracającą chorobę, znaną jako „szukanie tematu” – o tyle ciekawą, że jeśli występuje w formach ekstremalnych, cierpi na nią nie tylko sam felietonista, ale i jego bliscy. Tylko życzliwości działu „Książki” zawdzięczam, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie na opóźnienie; w papierowych wydaniach to po prostu niemożliwe. W ogóle: felieton do internetu a felieton do gazety to dwie różne bajki. Papier jest cierpliwy, ale internet jest cierpliwszy: tutaj nie muszę zmieścić się w tylu a tylu znakach. Fraza swobodniej może się rozlewać; to, co zapowiadało się na stronę, może mieć i cztery strony, niebo mi z tego powodu na głowę nie spadnie. W ogóle rozmaite są związki z miejscami, w których się publikuje (a zatem i z właściwymi im czytelnikami).
Są felietoniści stali, monogamiczni, którzy piszą tylko dla jednej redakcji; najwyżej po dziesięciu latach biorą rozwód i przechodzą do innego pisma, co przecież monogamistom zdarza się i w życiu uczuciowym. Są także otwarci bigamiści, którzy regularnie publikują w dwóch miejscach, są wreszcie donżuani, którzy nigdzie łamów nie zagrzeją, tylko skaczą ze szpalty na szpaltę. Ja pod tym względem jestem wyznawcą dziewiętnastowiecznego trybu życia: owszem, mam stałą żonę (Wirtualną Polskę), z którą związałem się przed czterema laty, mam bardzo atrakcyjną kochankę („Politykę”), która jednak, jeśli pozostawać przy dziewiętnastowiecznym porównaniu, jest balzakowską kurtyzaną, gości bowiem na swych łamach kilku zacnych starych wyjadaczy i całą gromadkę młodzieży w dziale „Kawiarnia Literacka”, jestem zatem tylko jednym z wielu, a i to nie z tych najpocześniejszych. A od czasu do czasu to tu, to tam trafi się jakaś urocza okazja na boku: czy to papierowa, czy internetowa, zasadniczo: one night stand. Co pozwoliło mi poznać specyfikę rozmaitego typu publikacji.
Felietony jednorazowe zazwyczaj zamawiane są na konkretny temat; to coś jak randka z fetyszystą czy fetyszystką: „Proszę napisać o szczęściu” „…o przestrzeni” czy „…o ulubionej potrawie”, oczywiście z zastrzeżeniem: „ma pan pełną dowolność”. Ale wiadomo, że fetyszyści żadnej dowolności nie tolerują. Ma być tak, nie siak. But taki, maska taka, myziaj mnie w tę stronę, nie w tamtą, a piórko ma być koniecznie pawie, a nie srocze, bo wtedy nie mam orgazmu. To trudne i nie zawsze można sprostać oczekiwaniom. Acz, z drugiej strony: zawsze ma się ostatecznie jakąś frajdę ze spełniania cudzych fantazji.
Ze stałą kochanką można o tym i o owym. Eksperymentować, poznawać granice. Dlatego na łamach „Polityki” piszę to o flatulistach, to o hałaśliwej publiczności festiwalu muzyki dawnej, to o pewnym zabawnym homofobie, to o podróżach w ponure rejony cesarsko-królewskiej monarchii; kochanka jednak jest wybredna, trzeba ją przy sobie utrzymać świecidełkami; należy mówić krótko (szpalta to szpalta, więcej niż sześć tysięcy znaków na stronę nie wejdzie), efektownie, nie wdawać się w zawiłe dygresje. W dodatku ma tylu galantów, że można się do jej buduaru dopchać najwyżej raz na miesiąc.
I wreszcie jest żona (czy też mąż, co kto lubi): dział „Książki” Wirtualnej Polski – z nią widuję się najczęściej, mam nawet swój własny pokoik (kiedyś dzieliłem go z drugim mężem mojej drogiej bigamistki, Jackiem Dukajem, ale jakoś go od dawna nie widziałem). Tutaj mam się trzymać ściśle ustalonej tematyki, zawsze musi być o szeroko pojętych książkach – choć mogę sobie pozwolić na pewne urozmaicenia; to proza, to poezja, to pisarze, to dzieje jakiegoś rękopisu… ostatecznie: każde udane małżeństwo daje sobie jakiś margines swobody, jakiś wentyl bezpieczeństwa. Bywa, że się spóźniam, bywa, że gadam, gadam, gadam i rozgaduję się na dwanaście tysięcy znaków (a to, proszę mi wierzyć, bardzo dużo).
Kiedy wreszcie skończę pisać, zachodzę w głowę, co by tu można jeszcze o książkach powiedzieć? Chyba nic. A jednak, jak przyjdzie co do czego, przynoszę co trzeba – może nie od razu pierwszego, razem z wypłatą, ale przynoszę. Bo jednak – co też częste w udanych małżeństwach – mamy z żoną wspólną pasję, jaką jest literatura: ta dziwna, mieszcząca się pomiędzy pisarzem a czytelnikiem, niezgłębiona rzecz (w obu słowa tego znaczeniach: przedmiotu i mowy). O niej można mówić bez końca.
O natchnieniu
Spotkanie z czytelnikami ma swoje niezbywalne części składowe: czytanie fragmentów, rozmowę z prowadzącym, pytania z sali (na koniec jeszcze podpisywanie książek, które zawsze uważałem za miłą i łagodną formę społecznego fetyszyzmu i któremu zresztą sam niekiedy ulegam). Pytania na ogół krążą wokół tych samych tematów, powtarzają się, nawracają, i każdy chyba pisarz ma pośród nich takie, które szczególnie lubi, i takie, których szczególnie nie lubi – czy to dlatego, że wydają mu się banalne, czy dlatego, że nie ma na nie dobrej (a przynajmniej: efektownej) odpowiedzi.
Mnie zawsze wyprowadza z równowagi: „A skąd pan czerpie natchnienie?”, „Co pana inspiruje?”, nieodmiennie zadawane uroczystym tonem (natchnienie to świętość). Bo i jak na to można odpowiedzieć? „Życie”? „Wszystko”?
„Natchniony” znaczyło kiedyś „nadmuchany”, „nadęty”; natchniony mógł być na przykład pęcherz rybi, czyli poprzednik baloników (a także prezerwatyw, ale to inna sprawa) – i rzeczywiście, w mówieniu o natchnieniu trudno uniknąć nadęcia. Bo od razu staje nam przed oczami Mickiewicz na Judahu skale z obrazu Wańkowicza, wpatrzony okiem błyszczącem w dale i składający sonet, linijka po linijce. Albo Dante w ciemnej komnacie, któremu zwiduje się nadobna Beatrycze. I cały ten (dziewiętnastowieczny głównie) bagaż, surmy i koturny, i głos słowiczy nad polem rozbrzmiewający.
Często odpowiadam zatem, że natchnienie nie istnieje, jest tylko chęć do pracy (tak mawia moja matka, malarka, która z jakichś tajemniczych przyczyn przez lata była, jak się zdaje, wyznawczynią raczej protestanckiej etyki pracy niż romantycznych koncepcji artystowskich). Ale to nieprawda. Można bardzo, bardzo chcieć zabrać się do pracy i nie mieć o czym pisać, można też mieć ogromną potrzebę napisania tekstu całkowicie niemal ułożonego w głowie, a nie móc przysiąść za biurkiem czy choćby zaszyć się gdzieś z kartką.
Natchnienie jest, jak się zdaje, pewną formą pracy mózgu, czy może raczej: współpracy jednej funkcji mózgu z drugą. Kojarzącej z przetwarzająco-rozbudowującą. Bo każdemu chyba przychodzą do głowy tak zwane głupie myśli: siedząc bezproduktywnie w metrze czy tramwaju, zastanawiamy się mimowolnie, jak wygląda życie osobiste pani z lewej, brunetki z zaciśniętymi ustami, w długim do kolan, wściekle czerwonym płaszczyku, albo do kogo pisze esemesa starszy pan z prawej i jak to się stało, że pisze tak szybko, co praktycznie nie zdarza się wśród ludzi w jego wieku. Wystawiamy sobie, co by się stało, gdyby wagon nagle stanął w ogniu, jak zachowałyby się w takiej sytuacji różne osoby: siedmiolatka, staruszka z gazetą, bysio w skórzanej kurtce. Jeśli jesteśmy strachliwi, wyobrażamy sobie kogoś rosłego i silnego, kto się nami zaopiekuje i nas ochroni. Jeśli mamy w sobie tęsknotę do bohaterstwa, potrafimy szczegółowo wyobrazić sobie nas samych, obejmujących dowództwo nad grupą spanikowanych pasażerów i wyprowadzających ich w bezpieczne miejsce; jeśli natomiast łakniemy honorów, nie skupiamy się na samej akcji, ale na przypinaniu nam orderów i na nagłówkach w gazetach. Komuż nie zdarzyło się, że pokłócony z kimś, przez godzinę siedział nad stygnącą kawą lub herbatą, odgrywając w głowie kolejne rozmowy, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, riposta po ripoście (gdzie wszystkie jego riposty były celne i ostre, a wszystkie riposty żony, męża, szefa czy przyjaciółki tak słabe, że już w momencie wypowiadania wstydziły się same za siebie)? Komu, kiedy się właśnie zakochał, nie zdarzyło się obmyślać szczegółowych scenariuszy pierwszej randki, pierwszego pocałunku, pierwszego razu – im mniej możliwych, tym bardziej rozbudowanych, bo wymagających bardziej skomplikowanych zbiegów okoliczności?
Wszystko to, w pewnym sensie, jest literaturą, czy raczej: mierzwą, magmą, z której literatura może dopiero powstać. Czasami wystarczy nawet drobne skojarzenie – abstrakcyjny kształt zacieku czy chmury, który nagle przypomina zająca goniącego wielbłąda (Czemu zając goni wielbłąda? Ha, to gotowy scenariusz do opowieści z Pańczatantry!); kiedy indziej czyjś obraz (jak w przypadku wierszy Miłosza z cyklu „O!”), książka (jak w licznych tekstach Borgesa) albo powtórzenie na żywo jakiegoś gestu czy sceny, którą znamy skądinąd: czy ta kobieta, współpasażerka nocnego lotu, z przepaską zsuniętą z oczu na czoło, wpatrzona w ciemnościach w mały ekran z błahym filmem, oświetlający ją niebieskim blaskiem, nie przypomina Marii Magdaleny de La Toura, tyle tylko że w alternatywnej wersji kolorystycznej? A słowa? Ich jawne i sekretne pokrewieństwa? Zamek błyskawiczny i zamek warowny. Twierdza zamknięta na zamek błyskawiczny czy może zamek błyskawiczny, który staje się twierdzą? Przez kogo bronioną, w jakich okolicznościach, zaciekle czy tylko przekornie? Ale i całe rodziny słów! Weźmy takie zdanie: Dominikanin gra w domino z dominą w dominie. Zakonnik, staromodna gra, pracownica specyficznego sektora usług i strój karnawałowy w jednej scenie; rzeczywiste pokrewieństwo tych słów zatarło się niemal całkowicie, każde z nich należy do innego świata i żeby się ze sobą spotkały, trzeba zawiłej historii. Dlaczego domina siedzi akurat w dominie, a nie w popularniejszym w jej zawodzie stroju, czymś w czerniach i czerwieniach, w obrożach nabijanych ćwiekami i kabaretkach? A może domino tylko je przykrywa? Czy to jakaś forma konspiracji? Czy dominikanin wie, w co się wpakował? Czy domina wie, w co się wpakowała? Czemu grają ze sobą akurat w domino, a nie w grę pani–niewolnik albo nawracający–nawracana? A może każde z nich gra w co innego, a domino jest tylko pretekstem? I wreszcie: od razu widać, że domino (gra) i domino (strój) są tylko dodatkowymi rekwizytami; najbardziej kontrastują ze sobą domina i dominikanin – i należy sobie zadać pytanie, czy nie jest to kontrast zbyt tani, czy nie jest to prostackie efekciarstwo, najbanalniejsze zderzenie sacrum z profanum? I co możemy zrobić, jak ograć rekwizyty, jakimi zawiłymi technikami językowymi i konceptami narracyjnymi możemy zmienić efekty tanie w efekty literacko cenne?
I tu, jak się zdaje, dochodzimy do sedna: natchnienie, które jest po prostu efektem dobrze działającej wyobraźni, właściwej wszystkim dzieciom, a przez większość dorosłych ludzi (niesłusznie, jak się sądzę) traktowanej jako zbędne rojenia, „głupie myśli” – to dopiero początek. To, co wielu czytelnikom wydaje się jakimś otoczonym romantyczną, nadprzyrodzoną aurą cudem, niedostępnym „zwykłemu śmiertelnikowi”, jest właściwe w zasadzie wszystkim, leży na wyciągnięcie ręki. To natomiast, co często się pomija machnięciem ręki, cały „warsztat”, mało widowiskowe literackie wkręcanie śrubek, oliwienie łożysk, heblowanie zadziorów, stanowi właśnie o jakości tekstu; to właśnie wprowadza nas, czytelników, w metafizyczne dreszcze nad porażająco celnym zdaniem czy poruszającym rozdziałem powieści. „Co”, czyli zdanie o dominie i dominikaninie, jest jeszcze niczym, błahym zaczątkiem, igraszką wyobraźni – dopiero „jak” może stworzyć literaturę.
koniec
« 1 2
27 lutego 2013

Komentarze

01 III 2013   09:35:09

Udana książka, ukazująca zdumiewająco szerokie spektrum zainteresowań autora, który jest prawdziwym człowiekiem renesansu, i prawdopodobnie jedyną tego rodzaju postacią w Polsce. Do Jacka Dehnela przylgnął przydomek "Polskiego Balzaca", chociaz jego niezwykła literacka płodność (w wieku niespełna 33 lat ma na koncie 14 książek!) i fantazja pozwalają go raczej określać nowym Kraszewskim. Bez wątpienia najciekawszy jest felieton poświęcony Tomaszowi Sobierajowi, unanemu fotografikowi i nabarwniejszej chyba postaci polskiego życia literackiego; chociażby dla tego tekstu, który wywołał ciekawą dyskusję w internecie i na łamach Migotań oraz Krytyki Literackiej warto te książkę kupić. Polecam!

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Esensja czyta: Lipiec 2013
— Miłosz Cybowski, Joanna Kapica-Curzytek, Jarosław Loretz, Daniel Markiewicz, Paweł Micnas, Beatrycze Nowicka, Agnieszka Szady, Konrad Wągrowski

Tylko dla kulturystów
— Joanna Kapica-Curzytek

Tegoż twórcy

Strażniczka pamięci
— Marek Remiszewski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.