Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

‹Młode wilki polskiej fantastyki 2›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMłode wilki polskiej fantastyki 2
Wydawca Ares 2
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl

Tęcza złożoności

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 3 4 5

Grzegorz Rogaczewski

Tęcza złożoności

– Tak. Ja też jestem wykończony i głodny. Majątek za kąpiel!
Nie było jak przyszykować noclegu, co najwyżej przedrzemać pod osłoną łodzi, uruchomiwszy jedynie czujniki ruchu i kamery. Ledwie zapadali w głęboki sen, gdy paciory różańców losowo poczęły się deformować, drgać, świecić i rozmazywać w oscylacjach naprzemiennego blasku, a nieskoordynowane skurcze ich poświaty rozpełzać na strony i układać w uporządkowane wzorce wzbudzeń. Fala po fali lizała filary, żebra, łuki, by wstępującymi wirami wniknąć w powałę i roziluminować ją głęboko. Pełgające pola wzbudzeń poczęły się ścigać, przenikać, nakładać, rozprzestrzeniać, i nagły spójny stan wzbudzenia jak kondensat ogarnął świat zimnym światłem bez cienia, indukując w powietrzu szeleszczące trzaskami ogniki Elma. Zadygotała, pouginała, pofałdowała się bioczasoprzestrzeń, na mgnienie zniknęła, by wydać z niebytu rozedrgany realny świat, który ponownie eksplodował oscylacjami obszarów aktywności i umknął w przejrzystość, w unicestwienie poza wymiarami… I tak raz po razie, ustawicznie, dopóki energia pierwszych promieni słońca nie poczęła rozładowywać spadków entropii…
Dzień … Jestem skonany, Miden zdaje się też. Co za noc! Nie sposób dojść do siebie po snach. Wiemy, że były dziwne, nie spamiętałem, coś jak jaskrawe światło w czarnym tunelu. Nie sposób się skupić, inny niż dotąd ból głowy daje się we znaki. Wziąłem lekarstwa, dużo płynów, częściej sięgam po tlen. Miden już tyle go nie potrzebuje. Arnold kazał pozostać i dokładne zbadać las. Intryguje go nagła jego przemiana. Co miał na myśli mówiąc o lukach czasowych w transmisji?
Rano posłał Midena na poszukiwanie dogodnego zejścia do rzeki, a sam przemógł się i powędrował pod powałami jaskiń lasu od podpory do podpory, po biobłocie nad cienką warstwą ściółki pokrywającą czerwonordzawą, mazistą, ubogą w składniki mineralne glebie. Rozstawiał szeroko nogi i chwytał się wszystkiego, co pozwalało się nie poślizgnąć, nie upaść, nie zsunąć. Przystawał przy segmentowych gatunkach neolasu i znacząc początki odliczeń, liczył, liczył, liczył… Upewnił się co do własnych, nieuświadomionych dotąd spostrzeżeń, jakby spędzona tu noc pozwoliła wyłonić je spod podświadomości.
Opuścili dziwną dżunglę u południowego skraju rezerwatu, w którą według map Kajan wcinał się głębokim północnym łukiem. Do koryta, na szczęście dla ich znużonych ciał, dzieliły zaledwie setki metrów pilśniowego lasu. Z ulgą zasiedli w łodzi i popłynęli wzwyż. Po uprzednich kataraktach odcinek ten był bajką: żadnych niespodzianek, jedynie błyskawice rozświetlały dach nad głową, a grzmoty wstrząsały powałą. Po południu szumiała ulewa, lecz ani kropla deszczu nie spadła im na głowy, tylko wzmagał się odór mokrej stęchlizny. Jak zwykle szykowali nocleg przy brzegu, gdy ich obu naraz olśniła ta sama myśl… Śluz tryskał i tryskał spod ostrzy, gdy wlokąc za sobą łódź zajadle cięli dżunglę i pięli się w górę, byle wyżej i dalej od rzeki. Zdążyli! Strop lasu rozpruuuł się nagle z przeciągłym rrrrykiem, masa wody runęła z hukiem, przeciągła błyskawica rozświetliła rozdarcie sklepienia nad Kajanem, jęknęła i zadygotała ziemia. Tony pędzącej z szybkością pociągu wody zmiatały nabrzeżny drzewostan dżungli, rwały brzegi, porywały i pchały przed sobą wielotonowe głazy. Woda przybierała, wyrwa w niebie iskrząc się noc całą usiłowała zewrzeć rozdarcie. Przedrzemali w rozgałęzieniach oślizgłego drzewa, chwiejącego się od jęzorów wody, bowiem huk rozszalałego żywiołu i rzęsisty deszcz nie pozwoliły zmrużyć oka. Nad ranem Bunyan, śpiący, przemoczony, ze ścierpniętymi członkami i obolałym krzyżem, nawiązał łączność.
– Lieman, pasuję, mam dość! – Adam, nie zniechęcaj się, to tylko nawałnica. – Dalej z takim zapleczem i wyposażeniem to samobójstwo… – Dasz radę, tylko trochę odpocznij. Zaczyna się… – Mam to w nosie, wyciągnij mnie stąd. – Mogę dać kilka dni przerwy. – Wyciągnij nas! – Niedaleko stąd jest równy, bezdrzewny teren, w sam raz na lądowisko. Przylecę śmigłowcem. – … – Adam, słuchasz? Z klimatyzacją, czystą wodą, będziesz miał cudowny prysznic, ogolisz się, odpoczniesz, poczujesz lepiej. – Nie pieprz bzdur! – Słowo, nie żartuję. Przywiozę twoje wyniki badań, przejrzysz je. Mnóstwo ciekawych informacji. – Mam gdzieś informacje, mam dość lasu, nie mam ochoty czytać… – No dobrze, macie spokój do południa, prześpijcie się. Kilka mil wzwyż jest stok, prowadzi na płaskowyż. – Po tym potopie? Przyjdź tutaj! – Wiesz, że wysiądę. Z moją tuszą, astmą… Jedyna nadzieja w tobie. – Mówiłeś o wodzie, prawdziwej wodzie? Nie ten słodki kisiel i bagno? – Tak, Adam, prawdziwa, chłodna, krystalicznie czysta woda. Ile tylko zechcesz. – I łóżko, suche łóżko? Chciałbym się po ludzku wyspać. – Będzie i łóżko, królewskie łoże…
Dzień … i pierwszy. Albo trzynaście rzędów segmentów owiniętych wokół pni, albo osiowosymetryczne struktury o dziewięciu potrójnych rzędach segmentów, albo podwójne walcowate słupy o dziewięciu parach segmentów. Przypominają jakby przekrój poprzeczny łodygi nader grubych lian… Padliny ani śladu. Wirus czy ebola takie ślady by zostawiły… Wywołana czymś metamorfoza dżungli, jej szybka makromutacja, zwłaszcza że szara pilśń trawiąc las odtwarza go morfogenetycznie. Mimetyzm czy ukierunkowany strukturalizm?
Koło południa wody opadły na tyle, by zgodnie z przewidywaniami kilka mil dalej wkroczyć w rejon nagich wyniosłości gór. Bunyan skrupulatnie kojarzył na mapie poketa swą pozycję ze współrzędnymi spotkania z Liemanem. Gdy za kolejnym zakolem rzeka rozwarła szeroko koryto a puszcza się cofnęła, ukazał się zarośnięty stok prowadzący ku skrytemu w chmurach łysawemu szczytowi.
– To tu, przybijamy – Bunyan się ożywił.
Przyspieszyli obroty, łódź tnąc fale osiadła na płyciźnie. Wyciągnęli łódź jak najdalej od brzegu, by przypadkowy przybór nie poniósł jej z sobą, i zaklinowali pomiędzy rozwidlenie drzew, nie zważając na fontanny molekuł tryskających z miażdżonych segmentów porośli i rojów mrówek czmychających w pleśń wokół rozoranej ziemi. Usiedli, otarli śluz, pot, odetchnęli; kilka haustów tlenu.
– Miden – ciężkie westchnienie wydarło się trekerowi z gardła; mrużąc oczy od słońca, przenosił wzrok to na gęstwinę na stoku, to na odczyty poketa. – Musimy pokonać tę górę, ponad pięćset metrów wzwyż… Damy radę? Tam czeka nas mały raj!
– Raj być tutaj, tuai. Ty jeszcze o tym nie wiedzieć?
– Mój raj, Miden, mój. Wiem, że wiesz coś, o czym nie chcesz mówić.
– Wy, biali, powiedzieć potem, że Ukit zwariować… – odwrócił się i jął wyciągać spod brezentu niezbędny sprzęt i prowiant. Bunyan zsunął lepkie włosy z czoła (ale urosły!), poprawił ubranie. Baterie w kieszeń, butla tlenowa na grzbiet, kompas, ostatnia kontrola pozycji i trasy marszruty, spojrzenie na zegarek… No tak, najważniejsze dla Liemana: bioczujniki i próbki molekularnych cudów dżungli. Ależ dźwigania! Oby tylko dotrzeć na czas i oby Arnold wylądował. Kilka głębokich haustów tlenu… W drogę.
Pierwszy Miden, z koszem na plecach i nożem w dłoni. Jak automat siekł na lewo i prawo, unosił nogę za nogą badając podłoże. Krok wzwyż, podciągnięcie drugiej nogi, szukanie oparcia, przeniesienie ciężaru ciała, podciągnięcie, chwila wytchnienia, sprężenie muskułów, błyski ostrza, kolejna noga w próg wyciętego tunelu… Adam brnął krok w krok za migającymi przed oczami łydkami, chwytając się listowia, pnączy, korzeni; ciężar na plecach ściągał w dół, rzucał na kolana z trzaskiem łamanych zarośli, wstawał, podejmował wspinaczkę, badał moc oparcia i brnął wytrwale za tubylcem, łapiąc ustami powietrze i sięgając raz po raz ustnika. Czasami szedł na czworaka w śliskim śluzie, trzy kroki do przodu, dwa w tył; tracąc siły klął w duchu, przecierał zalewane potem oczy, czoło, poprawiał bandanę. Nad nim zieleń koron, przed nim tunel o drżących po przejściu Ukita liściach i gałązkach, czasem i jego znikająca sylwetka… Omdlewały nogi, cierpły ręce, broczyły krwią podrapane dłonie, otarte kolana; żałował, że nie wziął przyczepnych rękawic i nakolanników, a może i tak na nic by się zdały, bo ledwo wlókł własny ciężar. Zbocze łagodniało, lżej się wspinać…
Przekroczyli grań; ześlizg, jeśli zbyt stromo to i tyłem, nawet na brzuchu. Moment wytchnienia, gęstwina paproci na linii wzroku, siodło, kolejne wzniesienie, przed nim i nad nim zielonobiałe listowie, potem prawdziwie zielone korony, z prawdziwymi lianami i naroślami. Cuchnąca rozkładem raflezja, gmatwaniny korzeni, które trzeba szeroko omijać albo przestępować przez nie podnosząc wysoko omdlewające nogi. Potykał się i leciał na twarz w rozmiękłą breję, wznosił pył ze zbutwiałych i zagrzybionych kłód, aż kręciło w nosie, orał kolanami czerwone błoto, czołgał się, zrywał, i parł do przodu, byle nie pozostać w tyle, byle nie okazać słabości. Upał nie do zniesienia, ubranie przyrośnięte do ciała, zatarte uda i krocze, strużki, co tam, wodospady potu, smak soli, śluzu, smród stężonego moczu… Mózg telepał się w czaszce, serce wyrywało z piersi, puls tętnił w skroniach, w uszach, twarz piekła z przegrzania… Dzikie ostępy zdawały się nigdy nie kończyć, a jednak pułap koron rozstępował się, zarośla rzedły, pląsać poczęła feeria plam jasności, potem łaty jasności, smugi światła, słupy światła. Na którymś wzniesieniu pęk słonecznych promieni poraził na moment wzrok; oślepł, ból oczu i łzy rozmazały spojrzenie, lecz brnął za cieniem Ukita na roztrzęsionych nogach, z mroczkami w oczach, na wyczucie, po omacku, by wnet odczuć na twarzy muśnięcie wiatru a w nozdrzach cudownie pachnące, świeże, suche powietrze. Zachłysnął się nim, zakasłał, przejrzał na oczy. Przestrzeń!
Osunął się na kolana, zrzucił plecak, padł rozkrzyżowany na wznak, przepocony, cuchnący, rozpalony wysiłkiem, wyczerpany, z łomoczącym sercem, rozszalałym pulsem w skroniach, twarzą do słońca. Drgającymi płatkami nozdrzy łowił odmienne zapachy, wystawiał się na chłodzący wiatr, wentylował płuca wilgotnym, czystym powietrzem. Co za błogość! Rozluźniony, przeplatał jawę krótkimi, regenerującymi siły drzemkami, z których wytrącił go przesłaniający słońce cień. Rozchylił powieki. Miden; zapomniał o nim. Chciał się uśmiechnąć, lecz spierzchnięte wargi i ściągający skórę zaschnięty śluz wywołały jedynie grymas. Chciało mu się pić… Ujął wyciągniętą dłoń Ukita, usiadł, sięgnął po bukłak i odkręciwszy poranionymi palcami korek przywarł ustami i pił, pił, by zaspokoiwszy pragnienie wbić zęby w odwodnioną kostkę pożywienia i rwać ją i żuć kęsy. Przypomniał sobie o czasie. Do przylotu Liemana jeszcze trochę. Zdążyli.
Poszedł na stronę, wrócił. Przykucnął na nagiej skale granitowego stoku, opadającego łagodnie ku niewielkiemu plateau u podnóża szczytu strzelającego wyniosłą iglicą w niebo. Po tygodniach klaustrofobicznego lasu, zgarbiony, w zapadającym zmierzchu, sięgał wzrokiem w dal na spowitą oparami bezkresną cieplarnię o albedzie porównywalnym z albedem chmur, i nie wierzył, że opuścił skrywający się pod nią ustawiczny półmrok. Od horyzontu po horyzont rozciągał się osobliwy odcisk zawiłej gmatwaniny przebiegu rzek, grzbietów, wzniesień i wąwozów, z połaciami spiral, łuków, zygzaków, podziurawiony jak fraktal ułamkowymi wymiarami labirynt zwojów o pofałdowanych obrzeżach podzbiorów, nieregularny obszar chaotycznych map. Wyżymanie dżungli, przemknęło przez myśl, kora gigantycznego szarego mózgu, liżąca falami przypływów i odpływów stoki nieosiągalnych jej homeostazą grani i szczytów… Z kontemplacji wyrwał go narastający od wschodu warkot.
koniec
« 1 3 4 5
1 stycznia 2004

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.