Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

‹Młode wilki polskiej fantastyki 2›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMłode wilki polskiej fantastyki 2
Wydawca Ares 2
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl

Tęcza złożoności

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 5 »

Grzegorz Rogaczewski

Tęcza złożoności

Miden bacznie śledził każdy ruch w zasięgu wzroku. Cisza, spokój. Wstał, oddał mocz do rzeki. Zakotłowało się, chmara liści z odnóżami rozcięła kleistą głębinę i rzuciła się na odchody, w ślad za nimi błysnęły grzbiety ławicy pijawek. Hałas wyrwał Adama ze snu, z nieprzytomnym wzrokiem dał susa do silnika. Szarpnęło, Ukit padł na dno, niesterowna łódź zachybotała, zataczała na lewo i prawo, zaczerpnęła wody. Pijawki jak w amoku dopadały każdego skrawka odkrytego ciała. Bunyan opędzał się od nich jak od komarów, Miden śmiał się do rozpuku usiłując uchwycić steru. Opanował szaleńczy taniec łodzi i odrywając jedną ręką pijawki drugą utrzymywał kurs. Adam ścierał krew, smarował rany maścią; pochłonięty sobą reagował jedynie na przemykające półcienie bladych lotokotów i przejrzystych nietoperzy, nadciągające z nieodległego brzegu. W ślizgowym locie zręcznie chwytały wyrzucane w wodę czy wyskakujące z łodzi pierścienice, sikały deszczem moczu, i znikały w pobielałej dżungli. Nowa nisza pokarmowa, makrodostosowanie bądź co bądź nocnych łowców.
Godziny monotonii, kilometry rzeką. Jedyne urozmaicenie to sunące leniwie za umykającymi brzegami cienie stoków i szczytów odległych gór. Po trzydziestomilowym rejsie przyszło im nocować opodal fosforyzującej pleśniospadami wymarłej osady. W jej upiornym świetle, wzmocnionym sączącym się przez dziurawe chmury blaskiem księżyca i rozbłyskami odległej burzy, po trzydziestomilowym rejsie, spożywali kolację. Wstęgi świateł spływały rzeką. Łódź chybotała się na falach pod osłoną drzew, sine cienie wybielały znużone twarze. Nienaturalnie czarne tęczówki ludzi spoglądały w milczeniu na chmary owadów i niewidzialną awiofaunę łowców, której domyślać się można było po popłochu i wzburzeniu lotnych ławic. Ani mowy o toalecie; wodą z zapasów umyli jedynie zęby, osłonili łódź brezentem, rozciągnęli hamaki i moskitiery. Jeszcze seans łączności, zdawkowa wymiana zdań, nowa seria próbek, transfer danych. Miden wnet zasnął; Bunyan jeszcze długo po nim wsłuchiwał się w nocne odgłosy dżungli i przypatrywał przez oka moskitiery grom jej świateł…
Dzień trzeci. Śluz sprawia wrażenie żywego, toczy roślinność i jej kosztem rozrasta się jak piana… Struktura pleśni pierwotnie amorficzna, potem jak pajęczyna, jak poskręcane włókna. Pilśń. Wczoraj wysłałem dane. Bioczujniki wariowały. Płytki porównawcze do niczego. Nic ze znanych protein, nic ze znanych genów. Nienormalna dżungla. Obiecują zrzucić inne wzorniki.
Ściany lasu ucięte u podstawy ścielącą się nad wodą mgłą, sunące nad opływała wyblakłe oblicza. Dziury bezchmurnego błękitu zwiastowały upalny dzień. Gdy pierwsze promienie słońca rozproszyły tumany, pleśń na zieleni zalśniła oślepiająco i zasmużyła mgiełką. Masy mulistej od wypłukanej ulewą gleby nurtu niosły kry pleśni, łachy pilśni, kępy liści, śmiecie; czasem mignął konar, padlina, skrzep galarety… Co rozłożystszy drzewostan splątywał korony nad korytem, a miąższość płaszcza pleśni zdawała się nabrzmiewać i obficiej ociekać śluzem sięgając lustra wody. Czas wlókł się tak leniwie, że gdyby nie wędrujące słońce, refleksy obłoków, zbliżający się w żółwim tempie masyw z południa i grań z zachodu, zdawałby się stać w miejscu. Pragnienie, upał nie dający ulgi wyzutemu z ubioru ciału, mdlący zapach rozkładającego się potu, zaduch ciągnący od wody i głębin lasu…
Koło południa przecięli kotlinę u podstawy rozbieganych grani, ominęli spiętrzone zwałami kłód i pokotu drzew zastoisko, szczątki tartaków, rdzawe i podziurawione jak rzeszoto maszyny do przewozu pociętych bali, potem resztki tętniącej onegdaj życiem nielegalnego wyrębu lasu osady. Drogę, której wyglądali, tarasowały warkocze pilśni wysadzanej lśniącymi w blasku słońca diamentami kroplistej pleśni i ociekające fibrylową masą. Wędrówka szlakiem lądowym nie wchodziła w rachubę, pozostawał wodny. Krótkie wytchnienie, posiłek, jako takie zaspokojenie pragnienia, i w drogę. Łukiem na północ opłynęli skalisty szczyt z łysinami wycinek lasu, by skręciwszy na południe, za przeciwległym stokiem, natknąć się na drugi koniec drogi wśród pilśniowej osady, zatarasowany już nie strumieniami, ale potokami zszarzałej pleśni inkrustowanej w zachodzącym słońcu rubinami pienistego śluzu.
Do brzegu przybili przed zapadnięciem zmierzchu. Miden wyciął polanę, kilka pali i gałęzi, oczyścił z pleśni, okorował, i sklecił z nich rusztowanie na tyle wielkie, by rozłożyć hamaki i osłonić je moskitierami. Bunyan tymczasem rutynowo pozbierał próbki, po czym nawiązał seans i posłał w eter jedynie dane. Zdjął mokre ubranie, zwinął, zawiesił na sznurze, podreptał do wody i zaczerpnął jej garścią. Rozpłynęła się cienką warstewką od dłoni po ramię, sięgając szyi, zafosforyzowała. Ścierał ją jak oszalały sypiąc wokół iskrami luminescensji.
– Mycie musimy darować – wyrzucił z siebie zdyszany. – Daj prawdziwej wody, Miden!
– Być mało, tuai…
– Daj, choć trochę – ujął podany bukłak, zwilżył ręcznik, przetarł ciało i palcami przemył zęby. – Trzeba chyba zbierać deszczówkę albo schładzać wilgoć z powietrza, nie starczy do zrzutu – wdział szybko suchą bieliznę i wskoczył do łoża.
Wyciągnął się. Pełen świetlistych ruchów dach z pleśni, rozmyty okami sieci, zachybotał się od sąsiedniego hamaka. Poświata pełgała jak mgła przeciskająca się przez konary drzew. Ni cykady, owada, żadnego szmeru życia… Świetlistość ściekała i ściekała, oblekała błoną jak kokonem, zapierała dech, łopotało serce. Przytłoczony ciężarem na piersiach zaczął charczeć, dusić się; w głębokim śnie, niepomny, gdzie jest, rozgarnął poły zasłony i wyszedł zaczerpnąć powietrza.
Spadał w kleistych smugach i plasnąwszy całym ciężarem ciała w maź staczał się ku skrajowi płynącej wstęgi spazmatycznie wentylując płuca. Miden w ślad za nim, brnąc kraulem w żelu. Zdążył chwycić spadającego, wyhamować pełzanie i wciągnąć do hamaka. Stracili nocną bieliznę, jedyną suchą rzecz, jaką posiadali, i resztę nocy, ociekając światłem, przedrzemali, strącając z moskitiery przez sen molekularny klej. Nad ranem Bunyan, podduszony, czas jakiś nie odrywał ust od ustnika reduktora, a doszedłszy do siebie nadał sygnał ponadprogramowego zrzutu.
– Proszę, Lieman – dyszał. – Noc bez powietrza to koszmar! Tutejsza woda do niczego, nasza skończyła się. Wszystko przesiąknięte tym gównem… Chybiliście w założeniach. Nie zrzucisz, wracam… Pół dnia drogi, mówisz? Może wytrzymamy… – poczuł słodycz w ustach.
W sączących się promieniach świtu utkwił wzrok w krzepnące na zieleni krople mglistego śluzu, dopóki krzątanina Ukita nie przywróciła go rzeczywistości.
Dzień czwarty. Śluz ranem paruje z pleśni i powraca do bioobiegu. Niszczy pigment w komórkach skóry, rozkłada pot, tkaniny. Skóra nie oddycha, ale chroniona jest przed urazami i infekcjami. Miden zaczął bieleć; ja robię się blady jak trup, włosy siwieją… Śluz przekształca się w pleśń, ta tka pilśń. W powietrzu glukoza…
Nad parującą gęstwiną, rozpląsaną plamami światła i szarościami, w którą wrzynała się odcinkiem prostym rzeka, królować poczynał las smukłych pni sześćdziesięciometrowych dwuskrzydlców, wspierających piętro rzadkich koron. Przetykająca skórzaste listowie pilśń nabierała niedookreślonego uporządkowania, nieuchwytnej okiem i nieokreślonej słowami struktury. Wyglądała jak zwał starych, zetlałych szmat, z których pozostał jedynie wątek, albo jak baldachim ze sznurów bądź lin, który w lunecie jakby mrowił się od pełzających po nich larw. Narastał fałdami warstwa nad warstwą, tworząc nad najwyższym piętrem lasu jakby nową dżunglę nad dżunglą istniejącą, swoistą biocenozę z własnymi regułami ewolucyjnych gier, podzieloną własnymi piętrami klimatycznymi, których wzrok nie rozróżniał, a o których świadczyły jedynie nieciągłości miąższość i utkany z nich świetlisty puch.
Płynąc pośród nich treker czuł się jak w pułapce, kulił instynktownie jak pod ustawicznym ostrzałem spojrzeń, a majaczące we mgle niebotyczne góry dopełniały uczucia osaczenia. Rzeka wnet poczęła mocno menadrować, by za którymś przełomem roztoczyć przestrzeń. Las cofnął się głęboko, zbocza przysiadły. Wpłynęli na spienioną kipiel rozlewiska rozdartego klinem żwirowej ławicy, usianej łachami i głazami, toczonymi mlaskliwie huczącym bystrzem. Podmyte brzegi dopływu ciemniały jamami, z rozbryzgiem wypluwały od czasu do czasu bryły rudawej ziemi. Dalej – enklawa normalnego świata, którego nowa dżungla jakoś jeszcze nie liznęła, świata ciszy, świergotu, śmigających nad wodą jeżyków, falistego trzepotu skrzydeł motyli, zawisających nieruchomo ważek.
W Midenie odezwał się myśliwy. Stanął na dnie wolno sunącej łodzi, wsparł o dmuchawkę, ujął oścień i z uniesionym ramieniem wypatrywał w kleistej wodzie zdobyczy. Błysnął brąz spiętych mięśni, zachwiało łodzią, zakipiało, na ościeniu zatrzepotało białe podbrzusze. Miden z triumfem uniósł zdobycz, łukiem przerzucił nad burtą na dno. Zaiskrzyło, ryba w locie rozprysła się na wijące kawałki, które lśniąc opadły w odmęty. Jaskółki z piskiem śmignęły po zdobycz, bryzgi wody przesłoniły świat i Miden, zaskoczony, ze zdumieniem patrzył na pusty oścień, nie dowierzając fiasku łowów.
– Ja nic nie rozumieć! Tak od dawna. Co Miden złowić, złowić nic!
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.