Przedstawiamy fragment powieści Marka Baranieckiego „Głowa Kasandry”. Weszła ona w skład tomu pod tym samym tytułem, który ukazał się nakładem wydawnictwa superNOWA.
Marek Baraniecki
Głowa Kasandry
Przedstawiamy fragment powieści Marka Baranieckiego „Głowa Kasandry”. Weszła ona w skład tomu pod tym samym tytułem, który ukazał się nakładem wydawnictwa superNOWA.
Marek Baraniecki
‹Głowa Kasandry›
Na początku było Słowo.
„Postawiłem cię pośrodku świata, abyś tym łatwiej mógł spoglądać dookoła siebie i widzieć to, co jest.
Stworzyłem cię jako istotę ani niebiańską, ani ziemską (…), abyś mógł samego siebie rzeźbić i przezwyciężać”.
G. Picco della Mirandola
W ostatnich dniach lipca w lasach pojawiły się nagle papugi. Niektóre okazy miały wielkość przedramienia dorosłego mężczyzny. Ich jaskrawoczerwone łebki i intensywnie zielone upierzenie, przechodzące do karmazynu na ogonie, uczyniły świat radośniejszym. Teodor Hornic, mężczyzna w sile wieku, odziany w skórę tygrysa, długo przypatrywał się, jak ogłupiałe ptaki nieporadnie chyboczą się na gałęziach sosen i świerków. Igiełki wbijały się w łapki przystosowane przez naturę do tropikalnych, gładkich łodyg. Przez następne dwa dni Hornic zbudował siedem klatek z siatki ogrodzeniowej i nakrył nimi mrowiska przy drodze do wodospadu. Ptaszyska upodobały sobie rozgrzebywanie kopców i tarzały się w nich.
W pierwszą niedzielę sierpnia, to znaczy wczesną wiosną, nad doliną pojawił się myśliwiec bombardujący dalekiego zasięgu, którego modelu Hornic nie znał. Samolot zatoczył trzy koła na pułapie sto i wypełnił ciszę ciepłego dnia rozdzierającym hukiem odrzutowych silników. Teodor Hornic przerwał świętowanie na leżaku wystawionym pod rozłożystym dębem i wyszedł na skraj pasa startowego, zabierając ze skrzynki sygnałowej kraciastą chorągiewkę.
Wielka, czterosilnikowa maszyna z opuszczonymi do ziemi płatami poziomego usterzenia kołowała już z powrotem ku środkowi pasa. Hornic wskazał pilotowi kierunek zjazdu na betonowe pobocze. Samolot na chwilę zwiększył ciąg i potoczył się na wskazane miejsce. Z kadłuba po rampie ładunkowej zszedł po chwili pilot, rozpinając po drodze zamki skafandra. W milczeniu wyciągnęli dłonie, by raptem, bez ostrzeżenia – radość spotkania była zbyt wielka – paść sobie w objęcia. Kiedy minęło pierwsze wzruszenie, pilot przedstawił się po francusku:
– Jestem Yves Jefferson, z pułku łączności.
– Teodor Hornic – odrzekł witający i patrząc na naszywki skafandra lotniczego, zapytał: – Air Force?
– Nie, jestem niezależny – Jefferson był zmieszany – wszyscy przecież jesteśmy niezależni. To tylko naszywki.
Teraz dopiero Hornic dostrzegł, że wojskowy numer samolotu zamalowany był zieloną farbą, a w jego miejscu, obok gwiazdy w kole, namalowano żółty klonowy liść.
– To wejdźmy do mnie. Zaraz coś zjemy, już prawie południe – powiedział Hornic.
Obiad składał się z trzech dań, a gospodarz przyniósł z magazynu dwie butelki czerwonego rocznikowego wina. Jefferson opowiadał o sobie, o pułku, o planach. O tym, co ocalało i co powstało nowego. Tak działo się za każdym razem, kiedy ktoś odwiedzał dolinę. W ostatnim roku Hornic miał dwie powietrzne wizyty. Raz był to Rosjanin Wasilij na Migu, a drugim razem – Hindus Mishra na Fantomie. I byli to jedyni ludzie, jakich w tym czasie zobaczył. Innych nie szukał, choć w odległości trzystu kilometrów na południowy wschód leżała osada licząca już ponad sześciuset mieszkańców. Z początku jeździł tam, aż uznał, że te wizyty nic mu właściwie nie dają. Stał się samotnikiem i przywykł do tego. Od chwili, gdy wybuchła III wojna światowa i gdy w pięć lat po niej spełniły się przepowiednie zapowiadające przebiegunowanie kuli ziemskiej, Teodor Hornic poszedł swoją drogą. Nie szukał ludzi. Kiedy ich spotkał, był z nimi bardzo krótko. Znalazł tę bazę lotniczą i objął ją w posiadanie, bo nie było nikogo, kto by się o nią upomniał. Tutaj, w ciągu trzynastu lat panowania, stał się legendą tej części kontynentu, powtarzaną po chatach i zajazdach. Był Wielkim Tropicielem, o którym mówiono, że z wyprawy nigdy nie wraca z pustymi rękami.
Yves Jefferson trzymał w palcach któryś z rzędu kieliszek z winem, gdy wreszcie zadał pytanie, które od dłuższej chwili ważył w sobie.
– Może to niezręcznie z mojej strony, Teodor, ale pułkownik chciałby wiedzieć, czy jesteś zorientowany, jak wyglądają sprawy… no wiesz, ogólnie?
– Ogólnie? – podjął Hornic. – To znaczy czyje?
Jefferson zamilkł speszony.
– Wiesz, że nie ma teraz silnych – podjął po chwili, trochę jakby do siebie. – Parasol jest szczelny, a nas jest mało. Dwie eskadry w Kanadzie, jedna zdekompletowana w Hiszpanii, kilka w Indiach i nie wiem ile w Tybecie i Afryce. Amerykanie i Rosjanie praktycznie nie latają, choć powinni mieć najwięcej sprzętu. Podróżować trzeba wozami konnymi lub w zaprzęgach z rogacizny. Nikt nadal nie odważa się używać radia, bo wydaje się, że Mechanizm jakby się jeszcze wyczulił.
Hornic przytaknął skinieniem głowy i powiedział:
– Hindusi sobie radzą.
– Tak, ale oni zakładają, że nie są głównym celem. – Jefferson przerwał. Po dłuższej chwili zdecydował się dokończyć wprost: – Wiemy, Teodor, że jesteś najlepszym tropicielem w tej części kontynentu. Powiem krótko. Moje dowództwo chce kupić u ciebie… Kasandrę.
Hornic odstawił kieliszek na stół z taką siłą, że całe wino rozlało się po blacie.
– Rosjanie też chcą ją kupić! – podniósł głos. – I Hiszpanie chcą, i Chińczycy. I Polacy też! Ale ja już im mówiłem, że to utopia. Ona nie istnieje, a nawet gdyby istniała, to nikt jej nie znajdzie! Rozumiesz, nikt! Dopóki się sama nie ujawni!
Wstał z fotela i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.
– Szukam jej trzynaście lat. Za każdym razem, gdy wpadam na trop, wydaje mi się, że to Ona. Prześladuje mnie w dzień i w nocy, bo czuję, że jest nieuchwytna i drwi sobie ze mnie. Jeżeli w ogóle istnieje! Wszyscy poszaleliście na jej punkcie. Kto Ją w ogóle tak nazwał? Kto dziś potrafi powiedzieć, skąd wzięła się jej legenda? Przecież to mit! Mit, który jest chyba potrzebny temu światu, bo za mało miał strachu. Wszystkim, którzy tu przylatują lub przyjeżdżają, mówię to samo. Głowa Kasandry nie istnieje! To jest produkt chorej wyobraźni tych z lasów i chyba ptaków, bo nie wiem, kto inny mógłby roznieść tę legendę po wszystkich kontynentach, skoro wiadomości o skupiskach ludzkich nie przenikają z jednej okolicy do drugiej.
Zatrzymał się przy oknie, patrząc na odcinające się na tle błękitnego nieba korony palm i buków. Uniesienie już minęło. Teraz głos jego zabrzmiał zupełnie cicho i z ledwo wyczuwalną ironią.
– Czym możecie mi zapłacić, żeby nie było za tanio?
– Ile ci proponowano? – Jefferson nie wyczuł szyderstwa.
Hornic roześmiał się i odwrócił do niego.
– Anglicy dawali mi harem i pięć ton złota w sztabkach i wyrobach. Co możecie mi zaoferować? Dwa haremy?
Teraz Jefferson zaczął się śmiać i śmiał się z każdą chwilą coraz głośniej.
Ich śmiech odbił się echem od ściany lasu i spłoszył stłoczone w zagrodzie kozy i owce. Przestraszone słuchały dźwięku, który do tej pory był im obcy. Wielki wilczur na progu obory z leniwym zainteresowaniem nasłuchiwał, unosząc głowę. Przez chwilę patrzył w stronę otwartych drzwi drewnianej chaty, w której siedzieli dwaj mężczyźni. Istoty dziwne, nie pasujące do burzliwie kotłującej się wokół bujnej przyrody.
Jefferson został w dolinie dwa dni. Hornic oprowadził go po okolicy. Z pasją opowiadał, jak rok po roku przyroda strefy umiarkowanej, po odwróceniu się ziemskiej osi obrotu, dostosowywała się z trudem do warunków tropikalnych. Pierwsze poddały się brzozy. Uschły po kilku miesiącach, zostawiając po sobie pustynne tereny. Nie utrzymały się też wierzby, chociaż zrazu uległy specyficznemu przeobrażeniu. Zrzuciły gałęzie i pokryły się liśćmi, które zaczęły rosnąć wprost z korony pnia. Natomiast nadzwyczaj dobrze, ku zdziwieniu Hornica, przystosowały się drzewa iglaste, świerki i sosny. Sosny zrzuciły tylko część igieł i teraz, po trzynastu latach, ich gałęzie przypominały rzadki grzebień do włosów, z igłami skierowanymi ku ziemi. Jefferson z zainteresowaniem oglądał las, gdzie dęby i buki rosły na przemian z palmami, a ponad leśnym poszyciem pięły się tropikalne liany.
– Tutaj – mówił Hornic – przyroda sama zasiała to wszystko. Nasiona przyszły z wiatrem w pierwszych latach stabilizowania się klimatów. Potem przyleciały ptaki. Po nich przywędrowały zwierzęta. W zeszłym roku miałem kłopot z bengalskim tygrysem, który nie wiadomo dlaczego rozbijał mi ule. Prawie miesiąc straciłem na wytropienie i upolowanie bestii. Ale za to – dodał z uśmiechem – mam teraz w czym chodzić.
Po kolacji Hornic pokazał Jeffersonowi lotnisko. Na końcu kilometrowego pasa startowego znajdował się hangar i zabudowania zaplecza. Po wieży kontrolnej pozostały tylko oczyszczone z gruzu ruiny. Jedną z bocznych ścian hangaru zdobił ślad po celnym pocisku rakietowym. Wyrwę zamurowano rzecznymi kamieniami. Zrobił to Hornic, podobnie jak z wyrwami w płycie startowej. Z tą tylko różnicą, że tam na plomby użył cegły.
W pierwszych miesiącach po zakończeniu błyskawicznej i gwałtownej wojny, której nikt chyba nie kontrolował, Hornic krążył trochę po okolicy i szukał ludzi. Był to okres wędrówek ludów. Ludzie opuszczali tereny skażone i uciekali przez nie istniejące już granice państw, jak najdalej od miejsc, które mogłyby stać się celem rakietowego ataku.
Czytalem ia powiesc wiele lat temu... zaskakujace jest zakonczenie. Polecam