Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 4 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Wyndham
‹Dzień tryfidów / Poczwarki›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDzień tryfidów / Poczwarki
Tytuł oryginalnyThe Day of the Triffids / The Chrysalids
Data wydania27 stycznia 2010
Autor
PrzekładWacława Komarnicka
Wydawca Solaris
ISBN978-83-7590-039-2
Format522s.
Cena49,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Dzień tryfidów

Esensja.pl
Esensja.pl
John Wyndham
1 2 3 4 »
Prezentujemy fragment powieści Johna Wyndhama „Dzień tryfidów”. Objęta patronatem „Esensji” książka „Dzień tryfidów / Poczwarki”, z której pochodzi ten fragment, ukaże się nakładem Wydawnictwa Solaris w styczniu przyszłego roku.

John Wyndham

Dzień tryfidów

Prezentujemy fragment powieści Johna Wyndhama „Dzień tryfidów”. Objęta patronatem „Esensji” książka „Dzień tryfidów / Poczwarki”, z której pochodzi ten fragment, ukaże się nakładem Wydawnictwa Solaris w styczniu przyszłego roku.

John Wyndham
‹Dzień tryfidów / Poczwarki›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDzień tryfidów / Poczwarki
Tytuł oryginalnyThe Day of the Triffids / The Chrysalids
Data wydania27 stycznia 2010
Autor
PrzekładWacława Komarnicka
Wydawca Solaris
ISBN978-83-7590-039-2
Format522s.
Cena49,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
1.
Początek końca
Kiedy wiemy na pewno, że jest środa, a wszystkie odgłosy rozpoczynającego się dnia wskazują na to, że jest niedziela, coś chyba musi być nie w porządku.
Poczułem to w chwili, gdy się ocknąłem ze snu. Jednakże po całkowitym przebudzeniu zacząłem się wahać. Koniec końców wszystko przemawiało za tym, że się mylę – chociaż nie bardzo rozumiałem, jak to jest możliwe. Czekałem tedy, wciąż jeszcze niezupełnie pewien. Po chwili wszakże zdobyłem pierwszy obiektywny dowód: gdzieś w oddali zegar wybił, jak mi się zdawało, godzinę ósmą. Słuchałem pilnie i podejrzliwie. Wkrótce odezwał się inny zegar, głośny i stanowczy. Wolno, dobitnie wybił niezaprzeczoną ósmą. Nie miałem wątpliwości, że coś się musiało stać.
Koniec świata – no, powiedzmy, tego świata, który znałem blisko trzydzieści lat – ominął mnie przez najczystszy przypadek: ocalenie, jeżeli się dobrze zastanowić, zwykle bywa przypadkowe. Z natury rzeczy w szpitalach znajduje się zawsze sporo pacjentów, a probabilistyka mniej więcej przed tygodniem wybrała mnie na jednego z nich. Mogła mnie wybrać równie dobrze o tydzień wcześniej – w tym wypadku nie pisałbym teraz: w ogóle by mnie nie było. Ale traf chciał, że leżałem w szpitalu właśnie w tym czasie, ponadto zaś moje oczy, a ściśle biorąc, całą głowę spowijały szczelnie bandaże. Dlatego powinienem być wdzięczny losowi czy komukolwiek, kto rządzi probabilistyką. W owej chwili jednak byłem tylko zły, zastanawiając się, co się u licha dzieje, bo leżałem już w szpitalu dość długo, aby wiedzieć, że po siostrze przełożonej najświętszą wyrocznią jest tu zegar.
Bez zegara szpital w ogóle nie mógłby funkcjonować. Co sekunda ktoś spogląda na niego, żeby ustalić czas narodzin, śmierci, podawania leków, posiłków, zapalania i gaszenia światła, rozmów, pracy, snu, odpoczynku. odwiedzin, opatrunków, mycia – i jak dotychczas nakazywał, żeby ktoś zaczynał mnie myć i oporządzać punktualnie trzy minuty po siódmej rano. To był główny powód, dla którego ceniłem sobie separatkę. Gdybym leżał na sali ogólnej, niemiłe te zabiegi zaczynałyby się niepotrzebnie o całą godzinę wcześniej. Ale dzisiaj różne, pewne niezbyt dokładnie chodzące zegary wciąż i ze wszystkich stron wybijały godzinę ósmą, a nikt dotychczas nie nadszedł.
Mimo że nie cierpiałem, kiedy mnie myto gąbką, i mimo że nieraz bezskutecznie prosiłem, aby zaprowadzono mnie do łazienki, co wyeliminowałoby ten przykry proces – brak jego w dniu dzisiejszym mocno mnie zaniepokoił. Poza tym mycie z reguły zapowiadało rychłe nadejście śniadania, a byłem już porządnie głodny.
Byłbym pewno tym wszystkim zirytowany każdego innego dnia, ale ten dzień, środa ósmego maja, miał dla mnie szczególne znaczenie. Chciałem odwalić czym prędzej całe to zawracanie głowy, bo tego właśnie dnia miano mi zdjąć bandaże.
Pomacałem ręką, znalazłem dzwonek i naciskałem go przez cale pięć minut, żeby dać do zrozumienia pielęgniarkom i salowym, co o nich wszystkich myślę.
W oczekiwaniu gniewnej reakcji, jaką powinien był wywołać tego rodzaju alarm, nasłuchiwałem pilnie.
Odgłosy z zewnątrz, jak sobie teraz uświadomiłem, były jeszcze dziwniejsze, niż mi się przedtem zdawało. Były bardziej nawet niedzielne niż w normalną niedzielę – a ja doszedłem znów do niezłomnego przekonania, że mimo wszystko jest środa.
Dlaczego założyciele szpitala świętego Merryna uznali za stosowne zbudować go przy niezmiernie ruchliwym skrzyżowaniu w dzielnicy handlowej i narażać w związku z tym nerwy pacjentów na ustawiczną szarpaninę, stanowi pytanie, na które nigdy nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Ale dla tych nielicznych a szczęśliwych chorych, których cierpień nie wzmagał nadmiernie hałas uliczny, miał on tę zaletę, że pozwalał im leżąc w łóżku, trzymać, że tak powiem, rękę na pulsie życia. Autobusy jadące na zachód pędziły zazwyczaj z łoskotem, usiłując zdążyć przed czerwonym światłem na rogu; najczęściej jednak świdrujący pisk hamulców i salwa strzałów z tłumika obwieszczały, że im się to nie udało. Po chwili ze skrzyżowania rozlegał się znów warkot i ryk silników, gdy pojazdy, spuszczone ze smyczy przez zielone światło, zaczynały wspinać się po pochyłości. Co pewien czas zdarzała się odmiana: głośny trzask, zgrzyty, a potem przerwa w ruchu – rzecz niezmiernie drażniąca dla kogoś w mojej sytuacji, kto mógł wnioskować o rozmiarach zajścia tylko na podstawie ilości i natężenia dobiegających z ulicy przekleństw. W każdym razie nikt z pacjentów szpitala świętego Merryna we dnie czy w nocy nie mógł ani przez moment sądzić, że wszelkie życie ustało tylko dlatego, że jego osoba wycofana została chwilowo z obiegu.
Ale tego ranka było inaczej. Inaczej w sposób niepokojący, bo tajemniczy. Żadnego turkotu kół, żadnego ryku autobusów, na dobrą sprawę w ogóle nie słychać było jakiegokolwiek pojazdu. Nie słyszało się zgrzytu hamulców, buczenia klaksonów ani nawet człapania koni zaprzężonych do furgonów, które z rzadka tędy przejeżdżały. Nie dobiegał też, jak to powinno było być o tej porze, różnoraki tupot nóg śpieszących do pracy.
Im dłużej nasłuchiwałem, tym dziwniejsze mi się to wszystko wydawało – i tym bardziej mnie niepokoiło. W ciągu mniej więcej dziesięciu minut napiętej uwagi posłyszałem pięć razy szurające, niepewne kroki, trzy razy głosy z oddali krzyczące coś niezrozumiałego i raz histeryczny szloch kobiecy. Ani razu nie zagruchał gołąb, nie zaćwierkał wróbel. Nic, prócz śpiewu drutów telegraficznych poruszanych wiatrem…
Zaczęło we mnie narastać ohydne uczucie pustki. To samo uczucie miewałem jako dziecko, kiedy wyobrażałem sobie, że w mrocznych kątach sypialni czają się różne potwory; kiedy nie śmiałem wysunąć nogi spod kołdry ze strachu, że jakieś ukryte pod łóżkiem okropieństwo złapie mnie za stopę; kiedy nie śmiałem nawet sięgnąć do przełącznika, bo gdybym się poruszył, jakieś inne okropieństwo mogłoby zaraz na mnie skoczyć. Musiałem zwalczyć to uczucie, podobnie jak musiałem je zwalczać będąc dzieckiem w ciemnościach. A wcale nie przychodziło mi to łatwiej. Zadziwiające, z ilu rzeczy nie wyrastamy, jak się okazuje w godzinie próby. Pierwotne, atawistyczne lęki wciąż mnie otaczały, czyhając tylko, na sposobność, aby mną owładnąć, i prawie już biorąc mnie we władanie – tylko dlatego, że miałem zabandażowane oczy, a ruch uliczny ustał…
Kiedy się trochę wziąłem w garść, spróbowałem uciec się do logicznego rozumowania. Dlaczego zatrzymuje się ruch? Zwykle dlatego, że ulicę zamknięto w celu dokonania jakichś napraw. Prosta rzecz. Lada chwila zjawi się brygada ze świdrami pneumatycznymi i zada nieszczęsnym chorym nową odmianę akustycznych tortur. Ale logiczne rozumowanie miało tę wadę, że nie sposób go było w tym punkcie zatrzymać. Rozwijało się dalej, podkreślając z naciskiem, że nie słychać nawet dalekich odgłosów ruchu samochodowego, nie słychać gwizdu holowników na Tamizie. Nie słyszałem nic – aż do chwili, kiedy zegary zaczęły wybijać kwadrans po ósmej.
Pokusa, żeby spojrzeć – tylko rzucić okiem, naturalnie, tylko zerknąć, żeby się zorientować, co się u licha dzieje – była ogromna. Oparłem się jej wszakże. Przede wszystkim taki rzut oka stanowił zadanie znacznie bardziej skomplikowane, niżby się mogło zdawać: opatrunek składał się z niemałej ilości waty, gazy i bandaży. Co ważniejsze jednak, bałem się tej próby. Przeszło tydzień kompletnej ślepoty potrafi odstraszyć człowieka od lekkomyślnego traktowania wzroku. Lekarze co prawda zamierzali zdjąć mi tego dnia bandaże, ale mieli je zdjąć w specjalnym, przyćmionym świetle i nie włożyliby ich na powrót tylko wówczas, gdyby wynik badania moich oczu był pomyślny. A nie wiedziałem, jaki będzie wynik. Mogło się okazać, że uszkodzenie wzroku jest poważne i nieodwracalne. Albo że w ogóle nigdy już nie będę widział. Nic jeszcze na pewno nie wiedziałem…
Zakląłem i znów nacisnąłem guzik dzwonka. Przyniosło mi to pewną ulgę.
Okazało się jednak, że nikt się dzwonkami nie interesuje. Teraz już prócz niepokoju ogarnęła mnie irytacja. Być od kogoś zależnym to rzecz upokarzająca, lecz jeszcze gorzej jest, kiedy się nie ma od kogo być zależnym. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Trzeba wreszcie zrobić z tym wszystkim porządek, powiedziałem sobie.
Jeżeli otworzę drzwi na korytarz i narobię piekielnego hałasu, ktoś powinien nadejść, chociażby po to, żeby powiedzieć mi, co o mnie myśli. Odrzuciłem koce i wstałem z łóżka. Nie widziałem nigdy pokoju, w którym leżałem, i mimo że orientowałem się na słuch, gdzie są drzwi, wcale niełatwo było je znaleźć. Natrafiłem po drodze na kilka zagadkowych i najzupełniej zbędnych przeszkód, w końcu jednak dotarłem do celu względnie cało, jeżeli nie liczyć poobijanych palców u nogi i niewielkiego siniaka na goleni. Wysunąłem głowę na korytarz.
– Hej! – krzyknąłem. – Proszę mi przynieść śniadanie! Pokój czterdziesty ósmy!
1 2 3 4 »

Komentarze

03 I 2010   20:44:07

Bardzo fajna trzymająca w napięciu książką serdecznie polecam ja przeczytać :)

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Życie po kataklizmie
— Jędrzej Burszta

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.