Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Andrzej Zimniak

ImięAndrzej
NazwiskoZimniak
WWW

Rozmyślania nad ćwiartką, czyli jubileusz 25-lecia pracy pisarskiej

Esensja.pl
Esensja.pl
Andrzej Zimniak
1 2 »
Ani się spostrzegłem, jak na początku 2005 roku minęło ćwierć wieku (!) od mojego debiutu literackiego. Kiedyś uważałem, że obchodzenie rocznic to dęta fanfaronada, ale z wiekiem moje poglądy na tę kwestię ewoluowały, lecz nie dlatego, że sam dojrzewałem do jubileuszy, a przynajmniej nie był to jedyny powód. Zacząłem dostrzegać, że aktywność po pewnym czasie wymaga przeglądu, a dorobek uporządkowania, aby stał się czytelny, że warto z tego samego powodu dokonać podsumowania i w pewnej chwili dać znak innym, że już się to zrobiło. Poza tym – pamięć jest ulotna, należy więc od czasu do czasu powtarzać to, co uważamy za ważne i słuszne.
Z tej okazji poniżej przedstawiam garść luźnych refleksji, związanych z moim literackim ćwierćwieczem.

Andrzej Zimniak

Rozmyślania nad ćwiartką, czyli jubileusz 25-lecia pracy pisarskiej

Ani się spostrzegłem, jak na początku 2005 roku minęło ćwierć wieku (!) od mojego debiutu literackiego. Kiedyś uważałem, że obchodzenie rocznic to dęta fanfaronada, ale z wiekiem moje poglądy na tę kwestię ewoluowały, lecz nie dlatego, że sam dojrzewałem do jubileuszy, a przynajmniej nie był to jedyny powód. Zacząłem dostrzegać, że aktywność po pewnym czasie wymaga przeglądu, a dorobek uporządkowania, aby stał się czytelny, że warto z tego samego powodu dokonać podsumowania i w pewnej chwili dać znak innym, że już się to zrobiło. Poza tym – pamięć jest ulotna, należy więc od czasu do czasu powtarzać to, co uważamy za ważne i słuszne.
Z tej okazji poniżej przedstawiam garść luźnych refleksji, związanych z moim literackim ćwierćwieczem.

Andrzej Zimniak

ImięAndrzej
NazwiskoZimniak
WWW
Debiut i papierówki
To wydarzenie – no pewnie, że debiut na publicznych łamach był dla mnie wydarzeniem – miało miejsce w styczniu 1980 roku, a tekst opowiadania „Pojedynek” został wydrukowany w tygodniku „Politechnik”. Dlaczego akurat tam? Zbiegiem okoliczności, jak prawie wszystko i jak zazwyczaj. Miałem już sporo gotowych opowiadań w szufladzie, kiedy dowiedziałem się od swojego brata, że facet, z którym ów pracuje przy jednym stole laboratoryjnym, interesuje się fantastyką, jest aktywnym fanem, i do tego działa w jakimś stowarzyszeniu fanowskim. Ten facet, Sławomir Pikuła (obecnie jest profesorem biochemii i nie udziela się w fandomie), znał Marka Oramusa, który wówczas już był fantastą i na dodatek redaktorem w „Politechniku”. Cóż, dalszy ciąg jest oczywisty. Sławkowi liczy się na plus, że uświadomił mnie, abym w nagłówku swoich tekstów umieszczał imię i nazwisko, i całość słał do redakcji celem wydrukowania – tak po prostu. Niby rzecz oczywista, ale początkujący zwykle mocno się sumitują. Oramus okazał się szczupłym rudym dryblasem, sympatycznym i życzliwym (he, he, jemu do dziś też zmieniły się kolory, proporcje i zapatrywania). Oprócz opowiadania zamieścił potem w swoim piśmie szereg moich felietonów, dopóki nie przyszedł następca z miotłą i nie wprowadził swoich porządków (i ludzi, rzecz jasna).
Po debiucie sypnęły się dalsze publikacje. Lubiłem krótkie teksty, więc w latach 1980-82 wyszło drukiem 8 moich opowiadań w „Politechniku”, „Młodym Techniku”, „Kalejdoskopie”, „Odgłosach” i „Problemach”. Wtedy na rynku było mnóstwo pism, w których publikowano literaturę sf. Pod koniec 1982 roku, zaraz po ukazaniu się pierwszego numeru „Fantastyki”, zadzwonił do mnie Maciej Parowski, wówczas redaktor prozy polskiej w tym czasopiśmie, i poprosił o tekst. Właściwie nie prosił, ale zażądał – zadzwonił ok. 23-ciej (już myślałem, że jakaś choroba w rodzinie), był bardzo bezpośredni i mówił jak zwykle trzy razy za szybko i trochę za mało wyraźnie, ale zrozumiałem tyle, że jesteśmy po imieniu i że chce ode mnie opowiadanie. Byłem zaskoczony i coś tam tłumaczyłem, chyba wykrętnie, ale on nie dał się zbyć, powiedział że tak to nie będzie, że coś muszę dać i koniec. Więc dałem akurat ukończone opowiadanko „Umarł w butach”, które wyszło w numerze 2/83 i ogólnie się podobało. Tak zaczęła się moja współpraca w „Fantastyką”, a potem „Nową Fantastyką”, gdzie łącznie do lata 2005 wydrukowałem 12 opowiadań – to też ładna jubileuszowa liczba! Oto one: „Umarł w butach”, „List z Dune”, „Najdłuższa podróż poślubna”, „Ornitologia”, „Opus na trzy pociski”, „Flamenco na krańcu świata”, „Klatka pełna aniołów”, „Las na wulkanie”, „Miłosne dotknięcie nowego wieku”, „Wiano, kobiety i śmiech”, „Przygoda ostatniej blondynki” i „Na końcu będzie słowo”. Do sierpnia 2005 opublikowałem ogółem 70 utworów, w tym tylko jedną powieść, choć kilka tekstów można śmiało uznać za mikropowieści, bo mają po 80-100 stron. Pełny wykaz dorobku można znaleźć na mojej stronie internetowej.
Wróćmy jeszcze do utworów podebiutanckich, czyli zielonkawych papierówek. Pierwsze opowiadania są za krótkie i w moim obecnym osądzie mają pewne braki warsztatowe – grzeszą ornamentyką stylistyczną i nadmiarem przymiotników, i stanowią raczej rozbudowane konspekty utworów, które mogłyby z nich powstać. Co nie oznacza, że są złe – po prostu dziś napisałbym je inaczej. Duża liczba takich opowiadanek, które wypuściłem w stosunkowo krótkim czasie, świadczy o fajerwerku pomysłów i wielości przemyśleń do przekazania. Przykładowo można wymienić takie utwory, jak „Thor”, „Tchnienie szaleństwa”, „Umarł w butach”, „Numen” czy „Kuracja”. W następnym rzucie przyszły teksty dłuższe, właściwie mikropowieści, jak np. „Homo determinatus”, „Po tamtej stronie” i „Pod ochroną”, o rozbudowanej fabule i dobrze obmyślonej puencie. Ogólnie można powiedzieć, że te teksty pisane są w stylistyce „fali myśli” lub „strumienia świadomości” – wszechwiedzący narrator drobiazgowo opisuje stany wewnętrzne bohatera, niejako prowadząc czytelnika za rączkę. W dalszych utworach staram się odchodzić od takiego stylu, operując opisem, nastrojem i fabułą, aby uzyskać podobny efekt przy ściślejszej kooperacji z czytelnikiem, od którego w rezultacie wymagam większego wysiłku przy deszyfracji przekazu. Powstaje także coraz więcej opowiadań mających strukturę „cebulkową”, które można czytać ślizgając się jedynie po powierzchni fabuły lub płynąc w strumieniu akcji i nie zanurzając się głębiej, choć oczywiście nie jest to najwłaściwszy sposób lektury. Struktura warstwowa nie była możliwa do realizacji w dawniejszych, jednowymiarowych utworach.
Debiutowałem stosunkowo późno, dopiero w wieku 33 lat. Cóż, można byłoby powiedzieć ogólnie i cokolwiek wykrętnie, że wiek chrystusowy dobrze nadaje się do rozpoczynania wszelkiej poważnej działalności, ale w moim przypadku tak naprawdę chodziło o doświadczenie i warsztat. Nie tyle świadomie uznałem, lecz samo to wynikło przy pisarskich próbach, że muszę najpierw coś przeżyć, zanim zacznę to opisywać – nie wystarczało mi kompilowanie lektur. Co do własnego stylu, to należało go wypracować i dopracować, a byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że potrafiłem spojrzeć krytycznie na swoje literackie pierwociny i umieścić je w miejscu, na które w pełni zasługiwały – w koszu na śmieci.
Miłe początki
Można powiedzieć, że pierwsze kroki w kierunku literatury zrobiłem już w szkole podstawowej. Łatwość opisywania, czyli inaczej gadulstwo epistolarne, dostałem w genetycznym podarunku – gdy byłem w wieku 10 lat, nauczycielki chwaliły mnie za wypracowania. Jeszcze trochę wcześniej, nudząc się w łóżku podczas długiej szkarlatyny, przeczytałem smętną historyjkę o kaczątku Lulu (nic więcej o tym utworze nie pamiętam, darujcie) i spontanicznie ją streściłem. Owoc pracy pokazałem rodzicom, którzy byli radośnie wstrząśnięci – wszak dopiero co nauczyłem się stawiać kulfoniaste litery! Gdy miałem 15 lat, powstały dwa szczenięce opowiadania: typowo przygodowe o podwodnej wyprawie w okolice Nikobarów (archipelag wysp na Oceanie Indyjskim – już wtedy fascynowałem się nurkowaniem i oglądałem podwodne filmy przygodowe), oraz pierwszy tekst sf, który można zaliczyć do criminal fiction. W opowiadaniu p.t. „Tajemnice Nikobarów” występują wrogo nastawieni tubylcy, mamy też podmorskie starożytne świątynie, ukryte skarby i egzotykę tropików. Natomiast kryminał opisuje przygodę uzdolnionego studenta matematyki, który podczas wakacji mimochodem rozwiązuje zagadkę zabójstwa – winnym okazuje się usługujący do stołu robot. Wydaje się, że przyczyną była awaria tego mechanicznego kelnera, ale narrator sugeruje, że owa awaria mogła wystąpić z powodu niechęci maszyny do usługiwania człowiekowi. Problem ten wraca w naszych czasach, a na imię mu „sztuczna inteligencja”. Jak już wspomniałem, na szczęście nigdy nie wpadłem na pomysł opublikowania tych tekściątek.
Ciekawe, że w wieku od 15 do 32 lat nie zrobiłem dla literatury kompletnie nic, i nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś będę autorem, a nawet pisarzem. Żyłem sobie zwyczajnie: skończyłem szkołę, studiowałem chemię, uganiałem się za dziewczynami, kochałem się, bawiłem, kontynuowałem edukację uzyskując stopień doktora, wyjechałem na staż naukowy do Stanów. Nurkowałem, fotografowałem, pisałem listy. Tak, zawsze lubiłem pisać listy, odpisywałem śląc długie epistoły, które adresaci czytali, jak twierdzą, z przyjemnością. Kiedyś wuj jednego z moich kolegów-szczawików ze szkoły podstawowej przeczytał taki list i aż rozcmokał się od pochwał. Powiedzmy, że pisanie listów mogło być jakimś etapem, zbliżającym do pisarstwa, bo stanowiło szlifowanie stylu. W tym kontekście warto wspomnieć o pamiętniku, który prowadziłem w szkole średniej – też doskonaliłem warsztat, choć merytorycznie te zapiski są jeszcze gorsze od „Tajemnic Nikobarów”, bo stanowią niemal w całości użalanie się na ten pieski świat. Wtedy też, w liceum, miała u mnie miejsce „eksplozja talentu polonistycznego”, jak stwierdziła moja nauczycielka od polskiego. Pani Gosiewska była świetna i wiele jej zawdzięczam, sądzę, że bez jej lekcji być może nigdy nie zacząłbym uprawiać literatury. Jednak po maturze wybrałem chemię, a nie polonistykę. Interesowało mnie wszystko i, co również kłopotliwe, w każdym kierunku – oprócz muzyki – byłem mniej lub bardziej uzdolniony, a więc potrafiłem rysować i malować, fotografowałem, dobrze pisałem i interesowałem się literaturą, poezją i teatrem, byłem w krótkim okresie świetnym sprinterem i lubiłem lekką atletykę, uwielbiałem abstrakcję matematyki wyższej i geometrię, nurkowałem i pasjonowałem się biologią morza, sporo czytałem o przedziwnie celowych procesach biochemicznych, a eksperymenty chemiczne, polegające głównie na zlewaniu różnych odczynników i obserwowaniu efektów, prowadziłem już w wieku 10 lat. (Prawdę mówiąc, do dziś moja praca w dziedzinie chemii niewiele się zmieniła.) Żeby nie wyglądało, że się przechwalam, uściślę: w wyliczonych dziedzinach byłem dobry, ale w żadnej – bardzo dobry. Przy takim eklektyzmie zainteresowań trudno o trafny i rokujący wybór, i w końcu padło na chemię, bo wydawało mi się, że stanie się ona uniwersalnym kluczem do tajemnic zarówno wszechświata, jak i życia, a także wszystkich otaczających nas zjawisk. Okazało się, że taki klucz nie istnieje, lecz moja edukacja – o czym do dziś jestem przekonany – stanowiła krok w dobrym kierunku, więc niczego nie żałuję.
Chemia kontra literatura
Właśnie w okresie wczesnej twórczości, chyba po ukończeniu „Homo determinatus”, zastanawiałem się nad przejściem „na zawodowstwo”. Niektórzy wręcz zachęcali mnie i tłumaczyli, że więcej zrobię w literaturze niż w nauce. Jednak ani wtedy, ani później nie zdecydowałem się rzucić pracy naukowej i dydaktycznej w uczelni. Dlaczego? Powodów było kilka. Po pierwsze: nauka interesowała mnie, jej uprawianie jest wszak rodzajem twórczości, bo odkrywa się coś do tej pory nieznanego. Podobnie przy nauczaniu, jeśli widzę nagłe przełamanie, błysk zrozumienia w oczach studentów, odczuwam niebagatelną satysfakcję. Po drugie: nie chciałem zasklepić się w świecie własnej imaginacji. Pisarz jest samotnym długodystansowcem i potrzebuje dopływu wrażeń z zewnątrz jak roślina światła czy ptak wiatru. Ilustracją zjawiska są sceny w wydawnictwach, gdzie autorzy lubią usiąść i pogadać, najchętniej przy kawce, zaś redaktorzy uciekają od nich jak od czarta, wszak mają swoją robotę, która sama się nie zrobi. Po trzecie: nie lubię pracować z pistoletem u skroni, a zwłaszcza nie chciałbym pisać w takich warunkach, natomiast jako zawodowiec musiałbym rokrocznie terminowo dostarczyć książkę do wydawnictwa. Ponadto, książka musiałaby się dobrze sprzedać, o czym należałoby pamiętać przez cały czas pracy nad tekstem. Po czwarte: nigdy nie lubiłem nieodwracalnych zmian, wolałem powracać z wypraw do bezpiecznego portu, który zawsze miałem w odwodzie – tym portem był uczelniany stały etat. W tym przypadku intuicja mnie nie zawiodła – w 1989 roku nadeszła transformacja ustrojowa, a wraz z nią chaos ogarnął rynek wydawniczy. Wątpię, czy byłbym w stanie w dzisiejszych czasach utrzymać się z twórczości literackiej, biorąc pod uwagę profil mojej twórczości, a także szybkość pisania.
Często słyszę pytanie, czy wykształcenie ścisłe w dziedzinie chemii przeszkadza czy pomaga w uprawianiu literatury. Otóż w moim przypadku zdecydowanie pomaga. Pisząc fantastykę naukową, a taką właśnie uprawiam, warto wiedzieć, jak od podstaw zbudowany jest nasz świat, aby tworzyć sensowne światy równoległe w obszarze innej fizyki, chemii, biologii, ogólnie innej nauki. Niektórzy humaniści (ależ nic nie mam przeciwko humanistom!) próbują to robić, ale wtedy mają dwie niewiadome w jednym równaniu: naukę naszą i równoległą. Nie wychodzi to najlepiej i kiksowanie czuć na lata świetlne. Oczywiście nie mówię o prozie typowo socjologicznej, politycznej, baśniowej, historycznej itd., gdzie definicja całki nie jest niezbędna do szczęścia i autor w taki sposób może poprowadzić narrację, żeby wpływ owej całki na bieg dziejów nie był widoczny.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Okładka <i>Amazing Stories Quarterly</i> z wiosny 1929 r. to portret jednego z Małogłowych.<br/>© wikipedia

Stare wspaniałe światy: Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
Andreas „Zoltar” Boegner

11 IV 2024

Czy „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya, powieść, której tytuł wykorzystałem dla stworzenia nazwy niniejszego cyklu, oraz ikoniczna „1984” George’a Orwella bazują po części na pomysłach z „After 12.000 Years”, jednej z pierwszych amerykańskich antyutopii?

więcej »

Fantastyczne Zaodrze, czyli co nowego w niemieckiej science fiction? (24)
Andreas „Zoltar” Boegner

7 IV 2024

Kontynuując omawianie książek SF roku 2021, przedstawiam tym razem thriller wyróżniony najważniejszą nagrodą niemieckojęzycznego fandomu. Dla kontrastu przeciwstawiam mu wydawnictwo jednego z mniej doświadczonych autorów, którego pierwsza powieść pojawiła się na rynku przed zaledwie dwu laty.

więcej »

Fantastyczne Zaodrze, czyli co nowego w niemieckiej science fiction? (23)
Andreas „Zoltar” Boegner

14 III 2024

Science fiction bliskiego zasięgu to popularna odmiana gatunku, łącząca zazwyczaj fantastykę z elementami powieści sensacyjnej lub kryminalnej. W poniższych przykładach chodzi o walkę ze skutkami zmian klimatycznych oraz o demontaż demokracji poprzez manipulacje opinią publiczną – w Niemczech to ostatnio gorąco dyskutowane tematy.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.