Pewny siebie, łatwo nawiązujący znajomości, piekielnie zdolny i świadomy własnego talentu. Wydane niedawno „Portrety i obserwacje” najwięcej mówią o ich autorze. Nie tylko dlatego, że dwa z wchodzących w skład zbioru szkiców Truman Capote poświęcił samemu sobie.
Poproszę o autograf!
[Truman Capote „Portrety i obserwacje. Eseje” - recenzja]
Pewny siebie, łatwo nawiązujący znajomości, piekielnie zdolny i świadomy własnego talentu. Wydane niedawno „Portrety i obserwacje” najwięcej mówią o ich autorze. Nie tylko dlatego, że dwa z wchodzących w skład zbioru szkiców Truman Capote poświęcił samemu sobie.
Truman Capote
‹Portrety i obserwacje. Eseje›
Obrazek: w zatłoczonym barze siedzą Capote i Tennessee Williams. Podchodzi do nich kobieta, prosząc Capote’a o złożenie autografu na pępku. Ten odmawia, ale jego imieniem podpisuje się Williams. Kobieta wraca do stolika, a po chwili do bohaterów podchodzi jej mąż. Wyraźnie rozzłoszczony wyciąga na wierzch swoje przyrodzenie i również prosi o autograf. Na co Capote odpowiada, że nie wie, czy starczy miejsca, ale może postawić inicjały.
Powyższa anegdotka została w tym zbiorze użyta dwukrotnie. Różni ją jeden szczegół: za drugim razem puentę wypowiada Williams. To przestroga dla tych, którzy chcieliby te eseje odczytywać ze stuprocentową powagą. Otóż nie da się. Capote wspomina, że na ćwiczenie swojego pisarstwa poświecał długie godziny. Trudno przypuszczać, że na ołtarzu jeszcze lepszej prozy nie zdarzało mu się kłaść jej całkowitej zgodności z rzeczywistością. Co jest o tyle istotne, jeśli uświadomimy sobie, w jakim środowisku się obracał i kogo w związku z tym portretował. Marilyn Monroe, Marlon Brando, Humphrey Bogart, Marcel Duchamp, Ezra Pound to tylko wybrane z wielkich nazwisk. Dla jednych – jak wspomnianego Williamsa – autor „Śniadania u Tiffany’ego” okazywał się niezwykle łaskawy, innych traktował z wyraźną wyższością (Monroe), zdradzał (no właśnie: na ile zdradzał, na ile dopowiadał historię?) szczegóły z życia prywatnego. Z tekstu o sobie z pewnością nie mógłby być zadowolony Brando, w wywiadzie z którym na plan pierwszy wybija się jego mania prześladowcza.
„Portrety” zdominowały ten zbiór w dwujnasób. Poza sporą liczbą tekstów poświęconych konkretnym postaciom mamy jeszcze wiele innych, w których pierwszoplanowe role grają gwiazdy nierzadko światowego formatu. Również gwiazdy świata przestępczego. Do najciekawszych fragmentów książki należą z pewnością „I wtedy się potoczyło” – rozmowa z Robertem Beausoleil, skazanym na śmierć mordercą, a także „Ręcznie strugane trumny” – stylizowany na kryminał zapis śledztwa dotyczącego serii śmierci osób związanych z wydaniem pewnej kontrowersyjnej decyzji. Ciekawa jest konstrukcja tego drugiego, pokazanego z perspektywy samego Capote’a, który choć niezwiązany bezpośrednio z tragicznymi wydarzeniami, to dość nieregularnie dowiaduje się o wszystkim od prowadzącego śledztwo znajomego, a nawet rozgrywa partyjkę szachów z głównym podejrzanym. W rozdziałach „kryminalnych” dobrze widoczne jest to, co cechuje większość tekstów ze zbioru – umiejętność wydobywania puent. Podejrzani i skazani posługują się podobną logiką – „Bóg tak chciał”, „tak się potoczyło”. Również portrety sław Capote wieńczy mocnymi czy to własnymi opiniami (jak w przypadku Duchampa), czy tytułowymi obserwacjami (akapit poświęcony barwnej Coco Chanel kwituje krótko: mieszka sama w lokalu naprzeciwko Ritza.
Innym mocnym punktem „Portretów…” jest opowieść o wyprawie zespołu operowego grającego „Porgy & Bess” Gershwina do Związku Radzieckiego. Zabawny z dzisiejszego punktu widzenia jest już sam briefing artystów z pracownikami ambasady Stanów Zjednoczonych. Członkowie obsady dopytują o podsłuchy w pokojach, obawiają się o temperaturę, jedzenie czy dostępność mleka. Przezabawne sytuacje rodzi też sama podróż pociągiem, jak wówczas, gdy zmęczeni podróżni wyczekują podstawienia wagonu restauracyjnego, spodziewając się dużych ilości kawioru. Niestety, czeka ich rozczarowanie – przysmaku nie podają im ani w pociągu, ani już na miejscu. Zetknięcie dwóch odległych kultur jest również okazją do nadrobienia zaległości w wiedzy o drugim państwie – radzieckie Ministerstwo Kultury dzwoni do USA zapytać o to, ile gwiazdek liczy obecnie amerykańska flaga. Po uzyskaniu informacji trzy dodatkowe gwiazdki zostają przyszyte.
Nie wszystko w tym zbiorze prezentuje równie wysoki poziom, przede wszystkim dlatego, że wydawca zdecydował się na maksymalną przekrojowość. Pierwszy szkic pochodzi z roku 1946, ostatni – z 1984. Capote już go nie dokończył, zmarł w trakcie pisania. Być może z poziomu niektórych swoich utworów byłby dziś niezadowolony, opisy w rodzaju upałów zaciskających się jak dłoń mordercy budzą niejakie wątpliwości, a niektóre miniatury sprawiają wrażenie wymuszonych. Irytować mogą dwa przeprowadzone z samym sobą wywiady – widać w nich oznaki megalomanii, co razi nawet w przypadku twórców wielkich. Ale takim Capote był z całą pewnością – mimo słabszych momentów potrafił uwieść czytelnika konstrukcją oraz gwiazdorską otoczką, znajdując się zawsze tam, gdzie zbierała się artystyczna śmietanka towarzyska. Ani przez moment nie zagroziło mu też to, czego obawiał się najbardziej – utrata poczucia humoru. Nawet wówczas, gdy podpisy musiał składać na zwyczajnych kartkach papieru.