Na dobrą książkę łączącą analizę statystyczną z piłką nożną czekamy w Polsce od lat. Przykład „Futbolu i statystyk” pokazuje, że jeszcze trochę poczekamy.
Futbol i banialuki
[Chris Anderson, David Sally „Futbol i statystyki” - recenzja]
Na dobrą książkę łączącą analizę statystyczną z piłką nożną czekamy w Polsce od lat. Przykład „Futbolu i statystyk” pokazuje, że jeszcze trochę poczekamy.
Chris Anderson, David Sally
‹Futbol i statystyki›
Zacznijmy od tego, że Chris Anderson i David Sally mają wiele racji, gdy piszą o trudnych początkach implementowania do futbolu analityki statystycznej. Opór w tym środowisku rzeczywiście bywa potężny, a niechęć do zmian często motywowana tym, że faktycznie: bez liczb można się obejść. Ba – można bez nich osiągać naprawdę dobre efekty i podejrzewam, że tak będzie również w przyszłości, gdy statystyka spowszednieje, okrzepnie, a jako analitycy nie będą już zatrudniani stażyści z mikrobudżetem. Całe nieszczęście z książką obu panów zaczyna się w momencie, gdy wpadają w przesadnie mentorski ton, zaczynają się nim upajać i ex cathedra wskazują, jak jest, a jak być powinno.
Autorzy roztaczają wizję futbolu będącego na etapie „upuszczania krwi za pomocą pijawek”, tytułując siebie i sobie podobnych „pionierami”. Co proponują w zamian? Liczby. Dużo liczb. Z liczbami jest zaś ten problem, że można się nimi posługiwać dość dowolnie. Wyciągać różnej maści statystyki, układać wielopoziomowe analizy, za każdym razem wybierając inny obszar badania, zmienne, itp. To jeszcze da się przełknąć, Anderson i Sally sprawiają wrażenie działających rzeczywiście w dobrej wierze i przeważnie wciągają do obliczeń naprawdę pokaźnych rozmiarów bazy danych. Niestety w zdecydowanej większości przypadków są w te wyliczenia tak wpatrzeni, że zapominają o pewnym drobnym szczególe. Poza tabelkami i wykresami istnieje jeszcze tak zwane życie.
Szkoda tym większa, że „Futbol i statystyki” nierzadko prezentują ciekawy punkt widzenia. Na przykład w przypadku klasyfikacji strzeleckich słusznie się zauważa, że nie są one dokładne czy wymierne, bo nie biorą pod uwagę, jak ważne były trafienia. Tyle że słuszne spostrzeżenia prowadzą częstokroć do wniosków zupełnie absurdalnych. To truizm, ale: napastnik nie strzela sam. Decydowanie o tym, jak ważne były jego trafienia, na podstawie tego, ile punktów dały zespołowi a to postulują autorzy – również byłoby mylące. Podpowiadając wielkiemu klubowi transfer napastnika ze słabszego zespołu, ale strzelającego „wartościowe gole”, zapominają o tak podstawowym fakcie, jak styl gry potencjalnego kupca czy jego oczekiwania wobec konkretnych umiejętności zawodnika. Czyli o kwestiach wydawałoby się podstawowych, ale nieujętych w żadnych wykresach ni tabelkach. Autorzy skarżą się na oporność, jaką napotykają wśród trenerów, podczas gdy z ich opisu takiego przypadku jasno wynika, że dany szkoleniowiec tylko zdrowo zauważył, że statystyki nie pokażą, jak wielkie serce do gry ma zawodnik. Można pójść dalej: nie pokażą też, jak duże ma poczucie wartości, jak zniesie przeskok ze słabszego zespołu czy wręcz niższej ligi na stadion, gdzie jego grę będzie obserwowało (i oceniało) kilkadziesiąt tysięcy osób.
Przywiązanie, a momentami wręcz „uwiązanie” do liczb objawia się też takimi kwiatkami: „Dla każdego punktu procentowego, o jaki poprawia się twój najlepszy gracz, twoja różnica bramek na mecz wzrasta o 0,27, co oznacza, że jeśli podniesiesz wartość swego najlepszego gracza z 82 do 92%, kupując nowego snajpera, w ciągu sezonu liczącego, dajmy na to, 38 meczów, twoja różnica bramek poprawi się o nieco ponad 10.” Wszyscy, którzy trochę poważniej interesują się futbolem, muszą zareagować na takie wyliczenia co najmniej pobłażliwym uśmiechem: gdyby w piłce rzeczywiście dało się sprowadzać wszystko do wyłącznie procentów, mecze rozgrywalibyśmy w Excelu, kibicom podając tylko wynik, ewentualnie z jego liczbowym uzasadnieniem. Na drugim biegunie lądują zdania w rodzaju „zarówno atak, jak i obrona mają znaczenie dla układu ligowej tabeli” – tu z kolei pojawia się pytanie, czy aby dojść do tak „przełomowych” wniosków, naprawdę potrzeba równie długich analiz?
Podobny kwiatek dotyczy kwestii zmian - ponieważ z badań wyszło, w której minucie najlepiej przeprowadzać zmiany(!), panowie nazywają to "zasadą", po czym dalejże pisać i ganić, że "niewielu trenerów tą zasadą się kieruje". Biedni trenerzy - 99,99% z nich pewnie nawet tej zasady nie zna, a jest krytykowana za jej łamanie. I znowu: obok mało przemyślanych tez można znaleźć znakomitą uwagę o tym, że piłkarze są ekspertami w funkcjonowaniu z niepełną wydolnością - ich zmęczenie ujawnia się za to w momentach kluczowych, jak próba odbioru piłki, wyskok do główki. Solidnie opracowane są fragmenty dotyczące filozofii menedżerów (m.in. Tony Pulis, Roberto Martinez). Ciekawie prezentują się rozważania na temat tego, co jest dla zespołu bardziej ważące: jego najsłabsze czy najmocniejsze ogniwa. Imponuje też liczba źródeł, z jakich czerpano. Wykorzystano całe mnóstwo pojedynczych artykułów, o których spora część czytelników nie słyszała lub zetknęła się jedynie z ich częścią. Może nie idealne, ale przynajmniej niezłe jest też tłumaczenie, rzecz czyta się zaskakująco płynnie, co w przypadku przekładów książek sportowych nie jest normą (oczywiście nie obyło się bez wpadek - choćby uporczywe pisanie o klubie Chelsea w rodzaju nijakim niekoniecznie świadczy o znajomości tematu).
Szkoda, naprawdę szkoda, że „Futbol i statystyki” obiecując tak wiele (podtytuł: „Dlaczego wszystko, co wiesz o piłce nożnej, jest nieprawdą”), dają ostatecznie tak mało użytecznej wiedzy, siejąc przy okazji niezłą propagandę. Ludziom bardziej podatnym na przyjmowanie wyliczeń z dobrodziejstwem inwentarza ta książka może wręcz wyrządzić krzywdę, nakłaść im do głowy oderwanych od życia tez, wmówić, że analiza statystyczna sprowadza się do wklepania do bazy danych wielu liczb i wyciągania na ich podstawie daleko idących wniosków. Futbol, jak zresztą większość dziedzin życia, zależy od tak wielu czynników, że statystyka może (i jest!) pomocna przy jego rozgryzaniu, ale nie może być stosowana w całkowitym oderwaniu od kontekstu. Paradoksalnie Anderson i Sally, na co wskazują niektóre rozdziały, o tym wiedzą. Ale za rzadko z tej wiedzy korzystają.
Pisanie o Chelsea w rodzaju nijakim to błąd tłumacza, nie autora. Ta uwaga niekoniecznie świadczy o znajomości tematu.