Nie będzie przesadą nazwanie ostatniego tomu cyklu Joanne K. Rowling najbardziej wyczekiwaną książką tego roku. Premiera „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci” odbiła się echem nawet w tak poważnym dzienniku jak „Rzeczpospolita”. O ile jednak powieść odegrała swoją rolę jako wydarzenie kończące cykl i odpowiadające na nurtujące czytelników pytania, o tyle w kategoriach dzieła literackiego nie zawsze się broni nawet wśród zagorzałych zwolenników…
UWAGA: recenzja zawiera informacje, które mogą być uznane za spoilery. Najbardziej niebezpieczne zostały przesunięte do przypisów.
Mała Esensja: Harry Potter i deus ex machina
[J.K. Rowling „Harry Potter i Insygnia Śmierci” - recenzja]
Nie będzie przesadą nazwanie ostatniego tomu cyklu Joanne K. Rowling najbardziej wyczekiwaną książką tego roku. Premiera „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci” odbiła się echem nawet w tak poważnym dzienniku jak „Rzeczpospolita”. O ile jednak powieść odegrała swoją rolę jako wydarzenie kończące cykl i odpowiadające na nurtujące czytelników pytania, o tyle w kategoriach dzieła literackiego nie zawsze się broni nawet wśród zagorzałych zwolenników…
UWAGA: recenzja zawiera informacje, które mogą być uznane za spoilery. Najbardziej niebezpieczne zostały przesunięte do przypisów.
J.K. Rowling
‹Harry Potter i Insygnia Śmierci›
Konwoje strzeżonych ciężarówek dowiozły już do księgarń siódmy tom cyklu o przygodach Harry’ego Pottera, sprzedaż osiągnęła rekordowe wyniki (podobno w Londynie co 15 sekund sprzedawano jeden egzemplarz) i fani znają już odpowiedź na nurtujące wszystkich pytanie: kto zginął? Na forach internetowych i listach dyskusyjnych zakipiało – czytelnicy przerzucają się opiniami na temat książki („Zużyłam wszystkie chusteczki”; „Epilog znajduję rzygliwym”; „Wątek Snape’a jest jak z fanfika, jak Joaśka mogła nam to zrobić?!”; „To jakiś dowcip, prawdziwa książka wyjdzie za miesiąc” itp.) oraz próbują wyjaśnić szczegóły, które wydają im się nielogiczne lub sprzeczne z informacjami podawanymi w poprzednich tomach.
Trudno pisać o książce, jeśli najdrobniejsza informacja na temat jakiejś sceny może być poczytana za straszliwy spoiler, więc recenzja z konieczności będzie krótka, a stwierdzenia „ryzykowne” – umieszczone w przypisach. Moim głównym zarzutem jest to, że za dużo jest w powieści dłużyzn i scen zwyczajnie nudnych. Przez kilka środkowych rozdziałów bohaterowie snują się bez celu, sprawiając wrażenie, że autorka sztucznie rozciąga akcję w czasie, aby zamknąć ją w okresie roku szkolnego, jak to bywało w poprzednich tomach. Innego bowiem uzasadnienia dla wielotygodniowej wędrówki bohaterów nie widzę – w realnych warunkach najprawdopodobniej nie wytrzymaliby psychicznie albo ze stresu, albo zwyczajnie z nudy i braku towarzystwa. Wszelako o jakich „realnych warunkach” mówimy, skoro Joanne K. Rowling beztrosko serwuje nam żywego pająka siedzącego na oszronionej pajęczynie czy szukanie leśnych grzybów w zimie…
Okresy stagnacji przeplatane są dynamicznymi i dramatycznymi scenami, które jednak na mnie sprawiły wrażenie pokonywania kolejnych pól w dość losowo zorganizowanej grze planszowej. Owszem, jest kilka ładnych i wzruszających scen
1), ale kilka razy bohaterowie dają dowody porażającej bezmyślności (scena z okiem), zaś autorka zniesmaczyła mnie pomysłem z użyciem wymiotnych cukierków w celach szpiegowskich. Wątek biografii Dumbledore’a mnie rozczarował: sensacyjna otoczka sugerowała, że wyjdą na jaw Bóg wie jakie zbrodnie z jego przeszłości, tymczasem to, co istotnie skrywał profesor, nie było – jak dla mnie – szczególnie wstrząsające, a reakcje bohaterów uważam za niewspółmierne. A może po prostu autorka nie umiała tego dostatecznie dramatycznie opisać? A skoro już jesteśmy przy reakcjach bohaterów: nie wiem, czy w poprzednich tomach dialogi były mniej „telenowelowe”, czy tylko ja tego nie widziałam, ale w „Insygniach Śmierci” niektóre (na przykład pewna rozmowa Harry’ego z Lupinem) sprawiły na mnie wrażenie niemal operetkowych.
Nudę środkowych rozdziałów z nawiązką jednak wynagrodziła mi końcówka, czyli kulminacyjna scena bitwy, a w szczególności opis odczuć Harry’ego idącego na decydujące starcie z Voldemortem – miałam silne skojarzenia z Lukiem Skywalkerem w pewnej scenie „Powrotu Jedi”.
Natomiast co do zaznaczonego w tytule niniejszej recenzji deusa z machiny, to przy lekturze VII tomu nie mogłam się opędzić od wrażenia, że wykorzystywanie przez autorkę tego chwytu kwalifikuje powieść do Księgi Rekordów Guinessa. Harry ma wizje poczynań Voldemorta tak często, jakby dysponował kamerą przemysłową. Dowiadujemy się o pewnej umiejętności domowych skrzatów, która okazuje się niezwykle przydatna w krytycznej sytuacji (to, że Harry o niej nie wiedział, nie jest niczym dziwnym, ale doświadczeni czarodzieje raczej powinni – w takim razie czemu nie wykorzystali tego w wojnie przeciw Voldemortowi?). Najbardziej wysilonym deus ex machina jest według mnie scena z przypadkowym podsłuchaniem rozmowy w lesie, z której to rozmowy Harry i spółka dowiadują się pewnej ważnej informacji.
Dodatkowo akcja zbyt często budzi wątpliwości w kwestii logiki. Bohaterowie wielokrotnie wykorzystują Eliksir Wielosokowy do udawania innych osób i zaklęcie Imperius do kierowania nimi, ale ważne instytucje powinny chyba mieć jakieś standardowe zabezpieczenia przed takimi intruzami?
2). Zbyt wiele też razy autorka piętrzy przez wiele stron nonsensowne lub nieprowadzące donikąd zachowania bohaterów tylko dlatego, że była jej potrzebna jakaś konkretna scena czy zdarzenie
3). No i ten zadziwiający upór bohaterów w kwestii noszenia na szyi pewnej groźnej i wywierającej negatywny wpływ rzeczy. WIEDZĄ, że im to szkodzi, mają możliwość bezpiecznego schowania, a mimo to zamiast potraktować gadżet niczym materiał radioaktywny,
apiat’ pchają go sobie za koszulę…
Nie spodobał mi się również całkowity brak wykorzystania postaci, których udział w akcji poprzednich tomów wskazywał, że odegrają one jakąś istotną rolę. Na przykład w „Zakonie Feniksa” długi i nudny rozdział został poświęcony odnalezieniu przed Hagrida przyrodniego braciszka, który w „Księciu Półkrwi” zaistniał dość marginalnie, a w ostatnim tomie równie dobrze mogłoby go nie być. Oczywiście, każdy autor ma prawo pisać książki, jak mu się podoba, i fakt, że gros czytelników oczekiwało dramatycznej sceny z targanym wątpliwościami moralnymi Draco, Glizdogonem
4) lub też Snape’em, nie oznacza, że taka scena musi zaistnieć. Jednakże sugerowanie czytelnikowi, że jakaś postać dostanie do odegrania kluczową rolę, a następnie spychanie jej na margines (patrz wątek Snape’a!) uważam za działalność nie fair.
Część tych zarzutów ma – jak sądzę – źródło w tym, że Joanne K. Rowling konsekwentnie stosuje przyjęty w pierwszych tomach sposób prowadzenia narracji polegający na tym, że czytelnik widzi tylko to, co tytułowy bohater, a o wydarzeniach, których nie był świadkiem, może dowiedzieć się tylko z rozmów. O ile z początku doskonale służyło to stopniowemu odkrywaniu przez czytelnika tajemnic świata czarodziejów i wczuwaniu się w Harry’ego, o tyle w ostatnich trzech, a co najmniej dwóch tomach takie ograniczenie ma niekorzystny wpływ na akcję i zmusza autorkę do karkołomnych nieraz wyczynów, mających poinformować czytelnika o tym, co dzieje się „poza ekranem”, jak również uniemożliwia rozwinięcie paru potencjalnie bardzo ciekawych wątków pobocznych (Snape, Malfoy, Neville, Weasleyowie).
Najkrótszym podsumowaniem siódmego tomu będzie chyba stwierdzenie, że najprawdopodobniej spodoba się osobom, którym spodobał się tom szósty. Jeżeli zaś ktoś woli atmosferę à la kryminały Agathy Christie w pierwszych trzech tomach, to… zapewne i tak przeczyta ostatni, ale raczej tylko po to, żeby wiedzieć, jak się cała historia skończy.
1) Pojawienie się patronusa Shacklebolta, pogrzeb pewnej postaci drugoplanowej, inskrypcje na magicznej „tablicy pamiątkowej” przy ruinach domu Potterów, audycja radiowa.
2) No dobrze, bank zabezpieczenie ma – ale jakby trochę nie w tym miejscu…
3) Na przykład bezcelowa wizyta w Dolinie Godryka, bo potrzebne było uszkodzenie różdżki Harry’ego, albo wielotygodniowe noszenie przez trójkę bohaterów szkodliwego medalionu tylko po to, żeby ten w odpowiedniej chwili mógł… zrobić to, co zrobił.
4) Scena z Glizdogonem jest tak słabiutka, że jej obecności nie liczę.