Nie horror, lecz opowieść grozy – tak należałoby mówić o „4 porach mroku” Pawła Palinskiego. Sednem opowiadanych przez niego historii nie jest bowiem strach, lecz cala gama wrażeń, zaczynając od niepokoju, a kończąc na bólu i melancholii.
Groza w stanie czystym
[Paweł Paliński „4 pory mroku” - recenzja]
Nie horror, lecz opowieść grozy – tak należałoby mówić o „4 porach mroku” Pawła Palinskiego. Sednem opowiadanych przez niego historii nie jest bowiem strach, lecz cala gama wrażeń, zaczynając od niepokoju, a kończąc na bólu i melancholii.
Paweł Paliński
‹4 pory mroku›
Łukasz Orbitowski powiada, że horror literacki to gatunek, który już na starcie stoi na straconej pozycji. Dlaczego? Ponieważ nie może się równać pod niemal żadnym względem z horrorem filmowym. Każdy, nawet najwspanialszy, najbardziej sugestywny opis sceny, mającej w założeniu przestraszyć odbiorcę, przegra z obrazem. Nic nie można zrobić, horror jest pod tym względem upośledzony. Dosyć mocne słowa, trzeba przyznać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wypowiada je bodaj najpopularniejszy autor horrorów w naszym kraju. Czy można je traktować jako swego rodzaju epitafium dla gatunku? Czy nie ma już miejsca dla potworności i makabry w literaturze? Bynajmniej. Orbitowski zwraca tylko uwagę na pozornie oczywistą rzecz: horror filmowy rządzi się innymi prawami niż literacki, ponieważ opis obrazu przegrywa z samym obrazem. Konkluzja: jeśli pisarz chce przestraszyć czytelnika, nie może po prostu mnożyć kolejnych potworności. Musi działać inaczej, mniej jednoznacznie. Wywoływać emocje, które zazwyczaj strachowi towarzyszą: wstręt, niesmak, przygnębienie, rozpacz. Dlatego też odpowiedniejszym terminem określającym tego typu literaturę wydaje się być opowieść grozy – lepiej oddaje cala gamę środków i subtelność, z jaką powinien się nimi posługiwać pisarz.
I w taki właśnie sposób, jako opowieść grozy, powinno się określać „4 pory mroku” Pawła Palińskiego, książkę, o której wspomniany już Łukasz Orbitowski napisał, że to „najlepszy debiut literacki od lat, nie tylko w ramach gatunkowej norki”. Jeśli jest w tym stwierdzeniu jakaś przesada, to naprawdę niewielka. Pierwsze, co zwraca uwagę w „4 porach mroku”, to dojrzałość pisarska autora. Paliński nie jest kolejnym „młodym, dobrze zapowiadającym się”; po tym, co pokazał w swym książkowym debiucie, śmiało można określić go jako pisarza w pełni ukształtowanego, pewnego siebie – inaczej nie da się wytłumaczyć wdzięku i naturalności językowej „4 pór mroku”. Same historie opowiedziane przez Palińskiego nie zaskakują, chociaż nadużyciem byłoby określenie ich mianem przewidywalnych. Wynika to ze specyfiki przyjętej konwencji literackiej, bo przecież liczba sposobów, na jakie można przestraszyć czytelnika, jest ograniczona. Jednak w „4 porach mroku” znane i, wydawałoby się, zgrane motywy rodem z horrorów nieco różnią się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. I tak jeśli mamy do czynienia z wampirem, to ze zmęczonym i godnym pożałowania, jeśli pojawiają się wilkołaki, to zagubione we współczesnym świecie, niepewne jutra. Nawet opowiadanie podejmujące temat duchów (chyba najlepsze w całym zbiorze) zamiast budzić lęk, wprowadza czytelników w nastrój nostalgiczno-refleksyjny. Paradoksalnie najbardziej niepokojące są te historie, w których brak elementów nadprzyrodzonych. To stara prawda, ale Paliński nam ją przypomina: żaden potwór, żadna istota z innego świata okrucieństwem i bezdusznością nie dorówna człowiekowi. I to zwykłemu człowiekowi, nie psychopacie, mordercy czy gwałcicielowi. W „4 porach mroku” groza uwidacznia się przede wszystkim w poczynaniach osobników absolutnie przeciętnych, a mimo to zdolnych do najgorszych zbrodni. Może taka postać zła przeraża nas, gdyż jest najbardziej realna? A może po prostu nie lubimy, gdy przypominać nam, jak niewiele dzieli nas samych od przemiany w dyszące nienawiścią do całego świata monstrum?
Pisząc o Palińskim, nie sposób uciec od porównania ze Stephenem Kingiem. I to nie na zasadzie głupiego stereotypu, w myśl którego każdego autora horrorów porównuje się do Kinga. Nie chodzi też o fakt umieszczenia akcji opowiadań w Stanach. Co najbardziej uderza w „4 porach mroku”, to sposób opisywania świata, który jest aż do bólu Kingowski: odwiedzamy te same senne, prowincjonalne miasteczka (chociaż czasami trafiamy też do metropolii), gdzie groza czai się tuż za rogiem i tacy sami zwykli, szarzy ludzie muszą stawić jej czoła, zupełnie jak w „Sklepiku z marzeniami” czy „Miasteczku Salem”. Nie należy jednak traktować tego jako zarzutu. Przeciwnie, sprawność, z jaką poradził sobie Paliński na, jak by nie patrzeć, obcym kulturowo podwórku, budzi szacunek pomieszany z niedowierzaniem: jak to w ogóle możliwe, że znalazł się ktoś na tyle bezczelny, aby porwać się na tak szalony plan? To niewątpliwie frapujące pytanie, lecz odpowiedź nie jest chyba w tym przypadku najważniejsza. Prawdziwie istotny jest natomiast fakt, ze mamy do czynienia z twórcą, który w swoim debiucie prezentuje sprawność językową, o której wielu pisarzy z dużo większym stażem może tylko pomarzyć. Być może słowo „zachwyt” nie najlepiej określa wrażenia z lektury książki pełnej okropieństw i ohydy, ale nie sposób go tutaj nie użyć. Paweł Paliński uczynił mnie piewcą makabry.