Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Michał Lebioda
‹Osiedle›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMichał Lebioda
TytułOsiedle
OpisAutor pisze o sobie:
Jestem trzydziestolatkiem, mieszkam w Warszawie. Debiutowałem w Esensji w 2006r., potem publikowałem jeszcze opowiadania w Science Fiction i Nowej Fantastyce oraz, razem z Kajetanem Wykuszem, komiks „Demoniczny Detektyw”.
Inspiracją „Osiedla” był klimat jednego z warszawskich blokowisk, na którym kilka lat temu wynajmowałem mieszkanie.
Gatunekobyczajowa, realizm magiczny

Osiedle

« 1 2 3 4 »
Z tego co zdążył usłyszeć, większość bloków pierwotnie miała służyć pracownikom sąsiedniej fabryki. Niezły pomysł, pomyślał złośliwie, w gruncie rzeczy lepiej żeby siedzieli tutaj, praca-dom-praca-dom, niżby mieli pojawiać się w centrum. Pewnie mieli nawet przyzakładową zawodówkę. Oczywiście wszystko rypnęło się z upadkiem fabryki. Chociaż z drugiej strony, czy na pewno się rypnęło? Wyglądało na to, że większość tutejszych siedziała na tyłku, tam gdzie posadzono ich trzydzieści lat temu, i nie zamierzała się nigdzie ruszać. Dzieci też, co by nie mówić o dzisiejszej młodzieży, wydawały się kultywować tradycję przodków.
Zaczynało padać. Na szczęście mieszkanie było już blisko. Artur wciągnął na głowę kaptur. Przecisnął się pomiędzy ciasno zaparkowanymi samochodami i skręcił do swojej klatki. Ledwo zdążył uchylić drzwi, gdy ze środka wypadł mały, włochaty, ujadający ze wszystkich sił kundel. Buras natychmiast wczepił się zębami w zielone bojówki Artura.
– Puszczaj! – Chłopak machnął nogą, usiłując go strząsnąć.
Pies chwycił jeszcze mocniej, szarpiąc spodnie na prawo i lewo. Artur poczuł, jak zęby wbijają mu się w kostkę. Zaklął i kopnął z całej siły. Pies puścił wreszcie i poleciał niskim łukiem na porastające trawnik przed blokiem bezlistne badyle.
– Ty łobuzie!
Coś uderzyło Artura w bark. Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach klatki stał starszy mężczyzna w szarej jesionce i skórzanej czapce z daszkiem. Pobrużdżona twarz wykrzywiała się we wściekłym grymasie; w jednej ręce tkwiła podniesiona do ciosu laska, w drugiej zwinięta smycz.
– Bandyta!
Tym razem oberwał w ramię. Za plecami słychać było szybko zbliżające się szczekanie, dziadek nie ustępował z przejścia.
– Co tu się dzieje? – usłyszał Artur po lewej. Odtrącił laskę, którą dziadek próbował dźgnąć go w twarz i obrócił głowę. Z sąsiedniej klatki właśnie wychodził policjant.
– O, pan dzielnicowy – ucieszył się dziadek.
Artur miał już dość. Nie czekając dłużej odepchnął dziadka i wbiegł do bloku.
4.
Po parunastu godzinach z pilotem w ręku Artur stwierdził, że telewizja nie jest rozwiązaniem. Programy były irytująco podobne, w miarę oglądania coraz więcej wysiłku wymagało odróżnienie ich od siebie. W końcu, gdy wszystkie zdawały się już zlewać w jeden, obłędny show, jeszcze mniej interesujący niż świat za oknem, nacisnął wyłącznik.
Coś do czytania?
Nigdy nie miał wielu książek, a parę ostatnich najwyraźniej zostało w poprzednim mieszkaniu, zapomniane podczas pospiesznej przeprowadzki. Kręcił się bez celu po mieszkaniu. Gdy wreszcie zdecydował się po prostu pójść spać, jego wzrok zatrzymał się na leżącej na stole „Trybunie Ludu”. Usiadł na krześle.
„Bezkompromisowa walka z dywersją polityczną”, „Proklamowanie niepodległości Mauritiusa”, „Uniki Brandta” – bez zainteresowania przebiegł wzrokiem po tytułach na pierwszej stronie. Przy nagłówku „Źródeł kryzysu finansowego nie usunięto” uśmiechnął się kwaśno. Chwilę poczytał o generale Westmorelandzie, bezskutecznie próbującym powstrzymać oddziały wietnamskich partyzantów w delcie Mekongu, jednak coś naprawdę interesującego znalazł dopiero na stronie piątej. To była krótka notatka oznaczona jako „informacja własna” i podpisana nic nie mówiącymi inicjałami. Treść była prosta – pomimo niedawnego wypadku, produkcja w fabryce chemicznej wraca do normy. Kolejni pracownicy opuszczają szpital, plotki o skażeniu nie znajdują potwierdzenia. Adres i nazwa zakładu były inne, ale mała fotografia wciśnięta pomiędzy kolumny tekstu nie pozostawiała wątpliwości. To samo betonowe ogrodzenie, ta sama zespawana ze stalowych prętów brama; to musiała być tutejsza upadła fabryka. Pomyślał, że to dziwne, jak mało zmieniła się przez te wszystkie lata.
Artur zerwał się na równe nogi. Otworzył szafkę pod zlewem i sięgnął po resztę starych gazet. Rozłożył je na stole i zaczął wertować, jedną po drugiej.
Kilka godzin później wiedział już znacznie więcej.
Pierwsza taka fabryka w kraju. Nowatorska technologia, synteza pestycydów i tworzyw sztucznych. Oczko w głowie władzy. Aż nagle awaria. Zdaje się, że pospieszono się zbytnio podczas uruchamiania nowej aparatury, wszystko posypało się i doszło do eksplozji. Jacyś oficjele z komitetu wojewódzkiego i rady narodowej zginęli zalani płynnym bakelitem, a okolicę pokryła chmura pyłów. W jednej z gazet umieszczony był artykuł profesora PAN dowodzący, że obecne w pyle dioksyny nie mogły mieć negatywnego wpływu na zdrowie okolicznych mieszkańców.
Tej nocy Artur długo nie mógł zasnąć. Następnego dnia obudził się około południa i z ulgą stwierdził, że nie pamięta, by cokolwiek mu się śniło.
5.
Gdy dwa dni później wieczorem wyszedł w końcu z mieszkania, znowu padało. Temperatura spadła prawie do zera; chwilami deszcz ustawał, a jego miejsce zajmowały miękkie płatki brudnego śniegu. Mimo to Artur zrezygnował z ciepłej kurtki – ktoś, dzielnicowy albo dziadek, mógł zapamiętać charakterystyczną puchówkę. Zamiast niej włożył bluzę z kapturem i lekką wiatrówkę, na głowę wcisnął czapkę z daszkiem, do tego jeansy i czarne trampki. I tak nie zdąży zmarznąć. Zamierzał uzupełnić tylko zapasy w najbliższej Biedronce i wrócić do siebie. Przyzwyczaił się już do nowego mieszkania i prawdę mówiąc wcale nie miał ochoty się z niego ruszać.
Szedł szybko, nie rozglądając się, nie zważając na wiatr i deszcz. Zwolnił przy przejściu przez jezdnię.
Z tego co widział, godziny szczytu nie dotyczyły osiedla. Stare volkswageny, ople i bmw, ubłocone fiaty, byle jak wyklepane fordy; bez względu na porę dnia i nocy wszystkie tak samo korkowały się na wąskich osiedlowych alejkach. Artur przykucnął przy krawężniku, żeby zawiązać sznurówkę buta. Przed nim jednostajnie przesuwały się brudne koła. Właśnie kończył węzeł, gdy jego wzrok zatrzymał się na złotej, starannie wypucowanej feldze. Powoli uniósł głowę. Błotnik był błękitny, błyszczący, prosto z myjni. Dobrze znał te kolory.
Ilustracja: <a href='mailto:ortheza@wp.pl'>Łukasz Matuszek</a>
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Spokojnie, pomyślał. Dziewięćdziesiąt procent imprez jest niebieska i ma złote felgi.
Wyprostował się. Przekrzywił głowę, żeby lepiej przyjrzeć się pasażerom samochodu. Cztery osoby. Z tyłu siedziało jakichś dwóch miśków, spasione gęby bez wyrazu, przystrzyżone włoski, wredne oczka. Nie musiał ich znać, żeby wiedzieć o nich wszystko. Z przodu było jeszcze ciekawiej. Za kierownicą musztardowa marynarka i kremowy golfik, obok przekrzywiona bejsbolówka i bluza z kapturem. Dostawcy.
Artur nigdy nie poznał ich imion; znał tylko numer telefonu i idiotyczne ksywki, takie, co to trudno dopasować do twarzy już parę chwil po spotkaniu.
Odwrócił się na pięcie.
Cholera, cholera, cholera. Zwykły przypadek, zastanawiał się rozgorączkowany, czy ktoś mnie sprzedał? Niemożliwe, przecież nikt nie wie o tym miejscu.
Nagle przestał mieć ochotę na cokolwiek do jedzenia. Mieszkanie było tuż obok, do sklepu pójdzie jutro, z samego rana. Co by się nie działo, nic nie zmusi tych dwóch do ruszenia się z łóżka przed południem.
Z Arturem wszystko wtedy było jeszcze w porządku; był wprawdzie zdenerwowany i zmieszany, ale myślał jasno. Subaru zniknęło za zasłoną deszczu, a on za chwilę znajdzie się przed klatką. Panika pojawiła się zaraz potem, nagle, jakby na widok parkującej pod jego blokiem błękitnej imprezy ktoś kliknął przełącznikiem, zmieniając tryb pracy organizmu. Biegł gdzieś, przepychał się pomiędzy idącymi chodnikiem ludźmi, przebiegł przez przejście dla pieszych na czerwonym świetle. Uciekał, byle dalej.
Panowanie nad sobą odzyskał w momencie, gdy zobaczył przed sobą ogrodzenie fabryki. Trochę siłą rozpędu, a trochę dlatego, że dobrym pomysłem było przeczekać w jakimś pustym miejscu, złapał za górną krawędź betonowego ogrodzenia, podskoczył i podciągnął się. Przez chwilę balansował na brzuchu, z połową ciała po jednej, nogami po drugiej stronie, potem przełożył nogę i zgrabnie zsunął się na popękany asfalt w środku.
6.
Dotychczas nie miał wielu okazji odwiedzić prawdziwą fabrykę. Kiedyś, jeszcze w podstawówce, był z klasą w zakładach mięsnych, lecz z całej wycieczki pamiętał tylko straszliwy fetor i poszarzałą twarz przewodnika.
Teraz też śmierdziało. Usiłował przypomnieć sobie co było tu produkowane. Wspominał o tym podczas rozmowy kierownik jednego ze sklepów. Chemikalia? Nie, raczej jakieś wyroby z plastiku.
Ogrodzenie wzniesiono z wysokich na dwa metry, szarych, litych, betonowych segmentów. Przycisnął oko do szpary pomiędzy dwoma z nich. Chodnik po drugiej stronie był pusty, ruch na ulicy niewielki. Nigdzie nie było widać żadnego zagrożenia.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Rewolucja w Krotos
— Michał Lebioda

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.