Później odkryliśmy, że statków podobnych do Progressa na orbicie było więcej. Był ATV z ESA – bydlę mogące pomieścić ładunek o masie całego Progressa. Mogliśmy bez przeszkód utrzymać przy sobie cztery statki – dwa już mieliśmy. ATV nadawał się idealnie, a na orbicie krążyły jeszcze inne cuda do kolekcji. Skąd się tam wzięły?
Sadząc martwe kwiaty
Później odkryliśmy, że statków podobnych do Progressa na orbicie było więcej. Był ATV z ESA – bydlę mogące pomieścić ładunek o masie całego Progressa. Mogliśmy bez przeszkód utrzymać przy sobie cztery statki – dwa już mieliśmy. ATV nadawał się idealnie, a na orbicie krążyły jeszcze inne cuda do kolekcji. Skąd się tam wzięły?
Kornel Grunwald
‹Sadząc martwe kwiaty›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Kornel Grunwald |
Tytuł | Sadząc martwe kwiaty |
Opis | Autor pisze o sobie: Rocznik 1992. Mieszka w Gdańsku. Pisarz na początku drogi, pochłonięty studenckim życiem. Współzałożyciel Ligi Piszących Dżentelmenów. |
Gatunek | SF |
Miałem przyjaciela. Nazywał się Leonard. Chociaż dla botaników – gdyby choć jeden żył – nazywałby się Callistephus chinensis. Dla mnie było to jednak zbyt niepraktyczne, by zaczynać rozmowę od długiej łacińskiej nazwy. Jak mógłbym na niego krzyknąć za to, że zgubił płatek? „Callistephusie chinensisie! Przywołuję cię do porządku!”?
Był jedyną widoczną oznaką życia w moim aluminiowym świecie. Zasługiwał na własne imię w równym stopniu co ja. Dostał więc takie, jakie nosił mój syn. Przez to traktowałem go w kategoriach pomnika. Bądź nagrobka – wszystko jedno. W każdym razie dużo symbolizował i dużo znaczył. Był taką przechowalnią wspomnień, impulsem, który budził ukryte rejony pamięci. Gdy patrzyłem na jego białe płatki, kształtem podobne do kajaków pływających po jeziorach na Ziemi, w głowie zaskakiwała mi jakaś klepka. Odpowiedni trybik trafiał na swoje miejsce. I hop! Pędziłem w tunelu czasoprzestrzeni wprost w objęcia miłości i nienawiści. Aż na samo dno człowieczeństwa – tam, gdzie są już tylko emocje, nie ma rozsądku, a świat kształtuje szaleństwo.
Leonard towarzyszył mi od paru dobrych miesięcy. Ale nieważne. Istotne, że żył – jeszcze – i potrafił słuchać moich tyrad. Gibał się przy każdym szturchnięciu i żądał wody do przetrwania. Jak ja. W niczym mi nie ustępował. Nie potrafił mówić? A ja, w czyim języku miałem się porozumieć? Na litość boską, przecież gdyby nawiedziło mnie UFO, mój bełkot przypominałby szczekanie psa albo bzyczenie osy. Byłem tak samo niemy jak roślina. Potrzebowałem tego samego do przeżycia. Rozkwitałem i przeżywałem swoje minima, gdy zabrakło światła, czy chęci do dalszej egzystencji. Czułem się jego ojcem – ja go zasadziłem i pielęgnowałem. Oderwałem pierwszy popsuty płatek, przywiązałem pierwszą podpórkę pomagając stać. Leonard odwdzięczał się tym co robić umiał – trwaniem w pięknie.
To ciekawe, że jemu podobnych astrów miałem na pęczki w ogródku. Właściwie przeżywałem całą inwazję na moje małe domum, które zaroiło się od białych i różowych główek. Wtedy taki średniak jak Leonard wydałby mi się godny ścięcia równo przy podstawie, by nie psuć całości. Ale dziś był wyjątkowy. Najcudowniejszy. Jedyny.
Może to właśnie było powodem – jedyny. Dałbym sobie rękę uciąć, że na świecie nie przetrwał już żaden inny kwiat. Leonard był więc poza konkurencją. Dlatego wydawał mi się tak wartościowy i przepełniony życiem.
Karłowaty aster chiński, który żywił się sztucznym światłem lamp.
Godzinami potrafiliśmy obserwować zastygającą w dole Ziemię. Ustawialiśmy się przy oknie – ja ze swoją skromną porcją żywności, oraz aster – przylepiony do ściany za pomocą taśmy. Patrzyliśmy w dół. Jak chmury, niczym pękająca skóra, odsłaniały gnijące wnętrze. Ziemia umierała – tam, daleko, na naszych oczach. Krzyczała w agonii, rycząc tysiącem informacji, rozkazów, apelów. Dies Irae, Dzień Sądu, w którym świat rozbłysnął i ucichł na dziesięć sekund.
Przez dziesięć sekund wszystkie komputery na stacji zatrzymały się.
Później świat zaczął krzyczeć.
Gdy już dwóch pozostałych członków mojej załogi zamknęło się w śluzie i pozwoliło rozsadzić w próżni, ja i Leonard zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Chociaż fakt, racja, początki były trudne. Szczerze, nie miałem zbytnio ochoty nawiązywać nowych znajomości. Targały mną różne sprzeczne uczucia. Jednak Leonard czekał, jakby wiedział co się dzieje. Wykazał się godną podziwu cierpliwością – na zawsze miałem mu to zapamiętać. Mimo braku wody, mimo braku światła – czekał na mnie, dumnie łowiąc świat swym jedynym okiem. Nie zważał na odniesione rany, dzielnie zniósł amputację liścia. Dopiero przy wyrywaniu płatków zachorował, ale wyszedł z tego cało i zdrowo. Z czasem zacząłem myśleć o nim lepiej niż o reszcie mojej załogi – był twardszy. Nie poddawał się. Nie tylko trwał.
Żył.
Aż w końcu wydarzył się cud. Wstałem rano i wymyłem zęby. Dosyć długo je szorowałem, niezadowolony z coraz gorszego koloru szkliwa. Gdy skończyłem, poszedłem przywitać się z Leonardem, ciekaw jak mu się spało.
No właśnie.
Wtedy odezwał się po raz pierwszy.
– Cześć.
Osłupiałem na chwilę. Aha, czyli jeszcze śnię.
– Cześć.
– Mógłbyś nieco zmiękczyć wodę? Strasznie trudno ją przełknąć.
Zamrugałem dwa razy. Cholera – co mogłem zrobić, jak tylko się zgodzić? To przecież sen – pomyślałem. Więc przytaknąłem i poszedłem do filtra. Gdy wróciłem, czekał tam na mnie, z szyją wyciągniętą w kierunku drzwi.
– No, myślałem, że nie wrócisz.
Podrapałem się po nosie.
– Nie no, coś ty. Chcesz się teraz napić?
– Tak, lej powoli.
Pił. Słyszałem jak Leonard pije!
– Dzięki, stary.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem.
– Jak spałeś? – zapytał mnie grzecznie. – Masz ochotę na mały rekonesans? Strasznie chciałbym popatrzeć na Ziemię. Przylep mnie do ściany, jeśli możesz.
Przylepiłem. W gruncie rzeczy – niegłupia myśl.
Wpatrywaliśmy się w głuchą planetę, śledząc liżące jej powierzchnię ogniste rzeki. Przez chwilę mieliśmy okazję podziwiać przeogromny pożar lasów, ciągnący się przez niemal całą Amerykę Północną. Leonard delikatnie poruszał łodygą, łowiąc skrawki tych kosmicznych krajobrazów. Wydawało mi się, że przeraził go widok takiego oceanu ognia – zresztą, nie tylko jego. Sam miałem gęsią skórkę.
– Co to znaczy spłonąć żywcem? – zapytał po dłuższej chwili.
– Pytasz o drzewa?
– O Ziemię.
Zamilkłem na moment.
– Ziemia nie żyje.
– Jak to nie?
– Normalnie. To tylko parę warstw gleby, ciepłe jądro i powierzchnia. Tyle.
– A ty żyjesz?
– Żyję.
– Dlaczego?
– Ruszam się, myślę, planuję, czuję, wydalam i pobieram.
– Ja też. Żyję?
– Żyjesz.
– Ale Ziemia też wydala i pobiera, też się rusza i myśli, planuje i czuje.
– Nie, popatrz, jest nieruchoma. Nieczuła na krzywdę. Zamieni się w żar i popiół.
– Ależ jest – perorował Leonard, nie chcąc ustąpić. – Przecież rusza się wokół Słońca. I czuje, bo staje się coraz smutniejsza.
– To ty ją tak postrzegasz.
– A teraz zastanów się, jak ona postrzega ciebie. Ja nie jestem tylko kwiatem. Jestem też glebą, w której mnie zasadziłeś. Ty nie masz korzeni. Nie wiesz, co to znaczy czuć coś poza, jak część siebie.
– Romantyczny bełkot.
– Zasadź korzenie. Sam zobaczysz.
Poszedłem z powrotem spać, chcąc obudzić się z tego snu.
Gdy odpiąłem się od ściany i rozprostowałem ręce, poczułem delikatne ukłucie radości. Po pierwszym głębszym wdechu otworzyłem drzwi i ruszyłem na obchód stacji. Gdy wylatywałem z modułu mieszkalnego, zatrzymałem się nagle, mocno zapierając się rękoma. Zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i bezgranicznie zdziwiony zapatrzyłem się na Leonarda. Przylepionego do ściany i patrzącego w kosmos.
– Cześć – rzucił po chwili, jak gdyby nigdy nic.
Matko.
Boska.
Odepchnąłem się jak najmocniej mogłem i runąłem do ucieczki. Przez wszystkie moduły, sterty zmagazynowanej żywności, po śluzę, w której pływały trupy moich współtowarzyszy. Śluza miała zalepiony wizjer, by pomóc zwalczyć pokusę zajrzenia do tej galaktycznej trumny. Przywarłem do ściany i gorączkowo łykałem powietrze. To zwidy, zwidy, pieprzone halucynacje. Plasnąłem się w twarz. Ot tak, chcąc klaśnięciem skóry o skórę przywrócić światu pewną rzeczywistość, wrócić do własnego wymiaru.
Mogłem przecież śnić na jawie, tak? Mogłem. Więc może całe to cholerne zdarzenie to efekt stresu, przemęczenia i rozpaczy?
O, tak, tak, tak. Tego ostatniego na pewno! Tak, to jest to. W tym momencie proszę cały pieprzony wszechświat o powrót do stanu wyjściowego. Odliczam. Trzy, dwa, jeden, zero. Otworzę oczy i wszystko będzie super.
Nie chcialbym zostac sam po apokalipsie, predzej lufe do ust bym wsadzil i mozg na sciane wyslal :P