Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Natalia Bieniaszewska
‹Pieprz ubogich›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorNatalia Bieniaszewska
TytułPieprz ubogich
OpisAutorka pisze o sobie:
Lubi zwięzłość i zmysłowość. Najchętniej pisze szorty. Woli cień od blasku. Myśli, chodząc.
Gatunekhistoryczna, realizm magiczny

Pieprz ubogich

Mówili potem panowie sędziowie, że nie powinnam była pozwolić na ten pocałunek, że powinnam była pamiętać, gdzie moje miejsce. Nie chciałam z niej zadrwić, naprawdę. Miałam odmówić przyjęcia znaku pokoju?

Natalia Bieniaszewska

Pieprz ubogich

Mówili potem panowie sędziowie, że nie powinnam była pozwolić na ten pocałunek, że powinnam była pamiętać, gdzie moje miejsce. Nie chciałam z niej zadrwić, naprawdę. Miałam odmówić przyjęcia znaku pokoju?

Natalia Bieniaszewska
‹Pieprz ubogich›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorNatalia Bieniaszewska
TytułPieprz ubogich
OpisAutorka pisze o sobie:
Lubi zwięzłość i zmysłowość. Najchętniej pisze szorty. Woli cień od blasku. Myśli, chodząc.
Gatunekhistoryczna, realizm magiczny
Śpij, Alvarito, śpij. Słońce stoi wysoko, powietrze drży od upału, nawet muchom nie chce się latać. Czas na sjestę, synku. Wieczorem, gdy zrobi się chłodniej, pójdziemy do portu i będziemy wypatrywać, czy nie wracają karawele. Najpierw z mgły wyłoni się „Gabriel”, później zgrabna „Lucita” i wreszcie ta najpiękniejsza, choć zawsze ostatnia – „Esperança” – z twoim ojcem na pokładzie. Ale teraz śpij. Zaciągnę zasłony i zaśpiewam cichutko o tym, jak dziwnymi ścieżkami prowadził Bóg twojego ojca i mnie, żebyś mógł się narodzić. Wiem, że jesteś za mały, aby coś z tego zrozumieć, ale i tak wytłumaczę ci, jak było naprawdę. Powiem ci wszystko teraz, zanim dorośniesz i złe języki opowiedzą wszystko po swojemu.
Najcenniejsze ziarno kiełkuje w czerwonej glebie, suchej i popękanej. Ludzie moich grzechów nie zapomną, ale wierzę, że Bóg mi wybaczył, skoro pozwolił mi urodzić ciebie.
Miałam czternaście lat, gdy mój pan, u którego służyłam, zadał mi hańbę, a potem wyrzucił z domu. Nie miałam dokąd wracać. Dla takich jak ja, które cnoty nie uchowały, zostawały tylko portowe uliczki i czerwona kokarda na ramieniu. Musiałyśmy ją nosić, żeby nie narażać na szwank czci porządnych kobiet. Tak postanowił nasz król, João. Nikomu nie powiem, nawet tobie, jak to było: wyjść po raz pierwszy na ulicę z tym piętnem, tą wstążką w kolorze krwi, trzepoczącą na wietrze. Podobałam się. Byli tacy, którzy proponowali mi nawet trzy srebrne reale za noc. Ale ja się wstydziłam. Bałam się ich błyszczących oczu, nieuważnych rąk, ich ciał, spoconych i ciężkich jak kawały mięsa. Tylko wino dodawało mi odwagi, ale nie zawsze było mnie stać na kubek wina.
Nie przeżyłabym, gdyby nie inne dziewczyny. I gdyby nie padre Antônio, który opiekował się nami. Myślę, że już wtedy był niespełna rozumu. Chodziłyśmy do niego po chleb, kiedy nie udało nam się nic zarobić. A on dawał i nie potępiał, wciąż wspominając Pana naszego, który nie odtrącił Marii Magdaleny. Prawda, że czasem padre bredził jak nieprzytomny, niektóre dziewczyny bały się, że w końcu ktoś oskarży go o herezję. Tak się jednak nigdy nie stało, wszystko potoczyło się inaczej, może przez obłęd Antônia, a może przez moją głupią naiwność.
Cicho, cichutko, już dobrze. Śpij, synku. Obetrę ci pot z czoła. Wytrzymaj jeszcze trochę. Niedługo to rozżarzone słońce zanurzy się w oceanie, przyjdzie błękitny zmierzch i zrobi się chłodniej.
Padre Antônio namawiał nas, żebyśmy chodziły do kościoła. Wysyłał nas na te ciche, wieczorne nabożeństwa dla spóźnionych i zagubionych. Kiedyś, w Wielkim Tygodniu, gdy wybierałam się na mszę, powiedział mi, żebym zdjęła kokardę, bo nie powinnam mężczyznom w domu Boga przypominać o swym rzemiośle, nie powinnam zatrzymywać na sobie ich wzroku i myśli. Posłuchałam go. I to był początek mojego nieszczęścia.
Twój ojciec, Diego, tamtego dnia po raz pierwszy wszedł na pokład karaweli. Wtedy go jeszcze nie znałam. To były pierwsze portugalskie karawele, zbudowane na wzór arabskich dhow. Przed zdobyciem Ceuty tylko Arabowie umieli zawracać, płynąć pod wiatr. Diego zaraz po Wielkanocy miał wyruszyć na południe, aż za Cabo Bojador – Przylądek Strachu. Nikt z naszego kraju nie odważył się wcześniej popłynąć aż tak daleko. Żeglarze opowiadali o czających się tam potworach i zjawach. O morzach, których wody są gęste i czerwone jak krew. O gigantycznych ośmiornicach i zdradliwych syrenach. Mówiono, że jeśli ktoś minie Bojador, nigdy już nie wróci do domu. Ale infant, Dom Henrique, płacił dobrze, bo najbardziej na świecie pragnął złota Ofiru i marzył o przymierzu z ukrytym gdzieś w Afryce państwem króla Jana. Nikt jednak nie potrafił go odnaleźć.
Popatrz, synku, słońce dotyka już wody, ptaki szaleją, to najlepsza pora na żer. Albo nie, nie patrz, nie otwieraj oczu, śpij jeszcze, tylko poprawię ci poduszkę.
Tego wieczoru w kościele był spory tłum. Może dlatego, że dzień był niezwykle, jak na wiosnę, gorący, prawie jak dziś. Nawet senhora Margarita z dziećmi przyszła do świątyni dopiero wieczorem. Wkroczyła do kościoła ubrana w błękitną jedwabną suknię. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu zdecydowała się na tę cichą mszę dla wyrzutków. Na moje nieszczęście.
Mówili potem panowie sędziowie, że nie powinnam była pozwolić na ten pocałunek, że powinnam była pamiętać, gdzie moje miejsce. Nie chciałam z niej zadrwić, naprawdę. Miałam odmówić przyjęcia znaku pokoju? Sąd stwierdził, że powinnam była, bo popełniłam śmiertelny grzech pychy sądząc, że czcigodna senhora Margarita i ja jesteśmy równe w domu Pana Naszego. A ja wcale tak nie sądziłam, tylko po prostu zamarłam, zaskoczona, gdy ona podeszła do mnie w półmroku, bo nie wszystkie świece były zapalone. Nigdy nie zapalali wszystkich na mszy dla ubogich. Ja nawet ją rozumiem, mówiła przed sądem, że ma kiepski wzrok i trudno jej rozpoznać rysy twarzy w słabym świetle, a ja nie miałam tej przeklętej kokardy i stałam tam, jak wmurowana, kiedy ona całowała mnie w czoło, szepcząc: „Pokój nam wszystkim”. Pokój. A potem sąd.
Jakże długie były te trzy dni spędzone pod pręgierzem, w palącym słońcu, kiedy na mnie pluli, rzucali we mnie kamieniami i nie było dookoła ani jednego rozumiejącego spojrzenia. Wtedy wydawało mi się, że gorzej nie będzie, że nie może przecież być gorzej. Myliłam się. Najgorsze dopiero się zaczynało. Bo panowie sędziowie zasądzili mi trzysta reali grzywny na rzecz miasta za obrazę Pana Naszego w Jego domu. Trzysta srebrnych reali. A skąd miałam je wziąć, jak zarobić? Znałam tylko jeden sposób: ulicę i trzy razy po sto par nieuważnych, pijanych rąk.
Padre Antônio wtedy doszczętnie oszalał – powiedział, że musi odpokutować, bo to wszystko jego wina. Chcąc odwieść mnie od grzechu, przywiódł mnie do niego tysiąckrotnie. Trochę przesadził, potrzebowałam tylko trzystu grzeszników. Trzystu ohydnych, powykręcanych i pokrytych liszajami słabych mężczyzn, którzy zapłacą za moje ciało srebrnego reala. Obyś, synku, nigdy nie musiał płacić za ciało kobiety!
Robi się chłodniej, zrywa się wiatr od morza. A ty już pewnie zgłodniałeś, znam ten grymas, ten ulotny dreszcz przebiegający po twojej delikatnej twarzyczce, zaraz cię obudzę i nakarmię, tylko daj mi jeszcze chwilę, jeszcze moment, żebym mogła dokończyć opowieść.
Płacili. Co miesiąc zanosiłam burmistrzowi woreczek srebra, które byłam winna miastu. Ale na początku lata któryś z nich, nigdy nie dowiem się który, zasiał we mnie ziarno. Brakowało mi wtedy jeszcze siedemdziesięciu reali, by spłacić dług, ale nie mogłam już wychodzić na ulicę, bo zapach wina wywoływał u mnie mdłości. Leżałam w izdebce mojej przyjaciółki Rosany, w jej łóżku, patrząc w sufit i znosząc coraz potężniejsze fale bólu. Ziarno padło na złą glebę. I dobrze, bo to było diabelskie ziarno i bałam się, że urodzę potwora.
Diego też bał się potworów, gdy płynął przez czerwone morze, ale ono nie było czerwone od krwi, jak to, po którym żeglowałam ja, wpatrując się w sufit pokoiku Rosany. Jego morze było czerwone od pyłu, który wiatr unosił z wulkanicznych skał. Diego nie spotkał gigantycznych ośmiornic ani zjaw. Słyszał jedynie cichy śpiew syren, czasem nawet któraś z nich podpłynęła blisko i ciekawie zajrzała na pokład, strząsając z mokrych włosów kilka słonych kropel. On jednak nie zwracał na nie uwagi, wpatrując się w coraz bliższy ląd. Gdy ja, blada, słaba i pusta, podniosłam się wreszcie z łóżka i dowlokłam do progu izby, „Esperança” przybijała właśnie do brzegu Afryki.
Opowiedział mi to wszystko później, gdy wrócili późnym latem, w chwale i radości, pełni dobrej nadziei. Gdy sierpniową nocą oddałam mu tę ostatnią srebrną monetę, ostatnią, której potrzebowałam. Nie musiałam pić wina, żeby go objąć. Po raz pierwszy w życiu upiłam się mężczyzną. Upiłam się nim, bo jego ręce były uważne, a smagłe ciało pachniało morzem i aromatem innego świata. Nie chciałam wziąć od niego srebrnego reala, więc zamiast niego dał mi ziarno – jedno małe, czarne ziarno.
– Wiesz, co to jest? – zapytał.
Nie wiedziałam.
– To jest nasza przyszłość. To rajskie ziarno, nowy pieprz. Taki, na który każdego będzie stać, nawet nas, ubogich. Nie znaleźliśmy złota Ofiru, ale mamy nasiona aframonu i dzięki nim nasz król, João, pomnoży swoją potęgę, a my, ty i ja, zbudujemy dom. A tego – powiedział – nie będziesz już nigdy potrzebowała.
I zdjął mi z ramienia tę wstążkę, tę nieznośną smugę krwi. Raz na zawsze.
Ślub dał nam padre Antônio. Musieliśmy iść do niego w góry, do pustelni. Rozpłakał się, kiedy ujrzał nas razem.
– A więc wybaczył mi Pan nasz miłosierny! – zawołał. – Nie masz większej świętości ponad miłość kurwy i żeglarza! – Tak wtedy powiedział padre Antonio przez łzy, Alvarito. Nie ma większej świętości. On był zupełnie szalony.
Dziecko otworzyło oczy i skrzywiło usta do płaczu. Matka podniosła chłopca i przytuliła go do piersi.
…nie ma większej świętości… – powtórzył wiatr i popędził na południe. Jutro odwróci się i uderzy z mocą w skrzydła okrętów. Statki ruszą na północ – najpierw dumny „Gabriel”, później zgrabna „Lucita” i wreszcie ta najpiękniejsza, choć zawsze ostatnia – „Esperança”, załadowana po brzegi kuframi z czarnym ziarnem. Mężczyzna i kobieta staną naprzeciw siebie – on z ręką na wieku skrzyni roztaczającej zapach innego świata. Ona na piasku, tuląc do siebie dziecko w pieluszce, drugą ręką osłaniając oczy przed blaskiem słońca tonącego w oceanie. I będą czekać na siebie, na granicy lądu i morza, a każde z podarunkiem dla tego drugiego – aframonem, rajskim nasieniem, pieprzem ubogich.
koniec
23 listopada 2013

Komentarze

24 XI 2013   20:10:15

Opowieść napisana przepięknym językiem!

27 XI 2013   13:45:33

Która partia polityczna Ci najbardziej odpowiada i oddasz na nią głos.
sonda.hanzo.pl/sondy,213703,8vl8.html

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.