Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 2 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Katarzyna Świrydowicz
‹Miserere mei›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorKatarzyna Świrydowicz
TytułMiserere mei
OpisAutorka pisze o sobie:
Skończyłam matematykę i informatykę na UAM Poznań. Od czterech mieszkam w USA, gdzie piszę doktorat z matematyki (Virginia Tech). Kolekcjonuję informacje, emocje i historie; fascynują mnie ludzie, i dlatego piszę. Inspiruje mnie Leśmian i Zagajewski, Szałamow i siostry Bronte, Orson Scott Card i Ursula Le Guin, Franzen i Murakami.
GatunekSF

Miserere Mei

« 1 2 3 4 5 7 »
Potem dopiero, po latach, uświadomiłam sobie, że przecież była zima. W kaplicy śpiewałyśmy adwentową pieśń. Czy to prawda, że te dwadzieścia dwa kilometry przeszłam bez kurtki, czapki, szalika, bez zimowych butów? Co jest prawdą, a co wspomnieniami i obrazami tak przemielonymi, wymieszanymi z ekstremalnymi emocjami w jeden lepki koktajl, że nie sposób rozróżnić, co jest prawdą, a co moją wyobraźnią?
Byłam wtedy dziewczynką z internatu, dziewczynką z dobrej, drogiej szkoły, dziewczynką wychowaną w bezpiecznej cieplarni małego mikrokosmosu i wszystkie ostatnie lata spędziłam w wielkim szkolnym kompleksie, pełnym boisk, ogrodów, szkolnych sal, dormitoriów i tajemniczych budynków objętych klauzurą. Jedynym miejscem które znałam poza szkołą, poza bezpiecznym murem wielohektarowej, prastarej rezydencji sióstr i wychowanek, i które wydawało mi się znajome i bezpieczne, był szpital.
Bardzo chciało mi się wymiotować i musiałam podtrzymywać się muru. Wokół mnie panowała dziwna cisza, tak, jakby i nauczyciele, i siostry, i dziewczyny w jednym momencie gdzieś zniknęli. Dotarłam ostatecznie do bramy – a raczej tego, co z niej zostało – i skierowałam się w boczną uliczkę, a potem skręciłam w stronę szutrowej ścieżki, która, jak słyszałam, prowadziła do szpitala.
Huk bomb.
Szybki marszobieg.
Buty obcierają do krwi.
Samoloty.
Niski dźwięk silników.
Brzozowy zagajnik, leżę w wysokiej trawie i czekam, aż przelecą samoloty. Samoloty lecą bardzo, bardzo nisko. Nie wiem nic o istnieniu noktowizorów, w szkole uczono mnie greki i łaciny, wierszy i filozofii, rachunku różniczkowego i teorii algorytmów, ale nigdy nie dowiedziałam się o praktycznym, wojskowym aspekcie życia.
Wysokie topole, trzy sztuki, nad samotnym polem. Nie ma się gdzie schować. Nagle zapada cisza taka, że przeraża mnie dźwięk własnych kroków, stukot eleganckich bucików na płaskim obcasie, szelest tkaniny mundurka, odgłos wiatru we włosach.
Strzelanina gdzieś w oddali, daleki krzyk mężczyzny, dalekie wybuchy.
Robi się ciemno, samolotów jest jakby mniej, a ja boję się coraz bardziej.
Światła miasta albo miasteczka w oddali, coraz więcej świateł, są też coraz bliżej. Potem światła gasną, zostają tylko niektóre.
Może to już szpital? Biegnę, biegnę, biegnę, dopóki z powrotem nie zachce mi się wymiotować.
Brama szpitala, podwójne stalowe drzwi z pancernej blachy. Przerażona, spanikowana, walę w tą bramę, aż zaczynają mi krwawić nadgarstki. W końcu włącza się mały ekranik: wideofon.
Po krótkich pertraktacjach wpuszcza mnie mężczyzna w mundurze.
– Jestem uczennicą szkoły świętej Brygidy – mówię. Przecież to szkoła określała dotąd to, kim jestem, to szkoła była najważniejsza, i mundurek, i oceny, i poranki w zimnej kaplicy. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. – Co się dzieje?
– Idź się umyj – rzuca żołnierz. – Potrzebujemy pomocy przy rannych.
Mam siedemnaście lat i jestem dzieckiem. Znam grekę i łacinę. Umiem pisać wypracowania i liczyć pochodne. I dopiero teraz zaczynam rozumieć, że nie wiem nic, kompletnie nic, o tak zwanym prawdziwym życiu.
Dostaję od losu, o, jakże hojnie, całe pięć minut na to, by ostatecznie wydorośleć.
Dopiero w łazience zdaję sobie sprawę, jak mocno zranił mnie kamienny rzygacz, bo twarz cała brudna jest od zaschniętej krwi. I ziemi, i najwyraźniej także łez.
Przez następne pięć albo i sześć godzin razem z żołnierzami nosimy nosze z rannymi cywilami z transportów. Nosimy je na salę operacyjną, a potem stamtąd do sal szpitalnych pchamy wózki. Ranni są różni – słabi, starzy ludzie, ludzie w kwiecie wieku, małe dzieci, młode dziewczyny i chłopcy. Po pierwszych trzech rundach nie pamiętam już pierwszego rannego i nie robi na mnie wrażenia widok krwi, zmiażdżonych rąk i nóg, poharatanych twarzy, i prawie wcale nie słyszę krzyków. Po latach przypominam sobie tylko jedną małą dziewczynkę z przeraźliwie jasnymi, niemal białymi, anielskimi włosami. Dziewczynka uśmiecha się nieprzytomnie. Wygląda pogodnie, jakby spała we własnym łóżku, otoczona misiami i lalkami, i tylko przykryty byle jak prześcieradłem kawałek nogi przypomina o tragedii.
Przy okazji krótkiego przestoju pielęgniarka zabiera mnie do dyżurki i przemywa mi twarz alkoholem.
– Trzeba było to pozszywać – wzrusza ramionami – ale teraz jest i tak za późno.
Tak naprawdę nie wiem, czy ten rzygacz naprawdę pokaleczył mi twarz. Wiele razy wracałam do tego wspomnienia i wiele razy obserwowałam twarz w lustrze, pod światło, i pewna jestem, że nie posiadam ani jednej blizny.
– A teraz – mówi pielęgniarka, gdy kończy bolesne spirytusowe ablucje – uśmiechnij się, dziecko – mówi bardzo, bardzo poważnie. – Trzeba się uśmiechać – dodaje i patrzy mi prosto w oczy, i akurat to spojrzenie wraca nader często w migawkach mojej porwanej pamięci.
Po sześciu godzinach znajduje się zastępca.
Mam nadzieję położyć się w łóżku, przyłożyć głowę do poduszki i zapaść w niebyt. Sen jednak nie przychodzi. Zamykam oczy, a tam droga, szkoła, brzozowy zagajnik, ranna dziewczynka, spojrzenie pielęgniarki, brama szkoły. Dostaję zastrzyk nasenny, a potem drugi, mocniejszy. Budzę się po paru godzinach, oszołomiona i obolała.
Boję się zapytać, co stało się z dziewczynami z mojej szkoły.
Zresztą, dzisiaj, kiedy już to wiem, nie potrafiłabym o tym napisać. Napisanie oznaczałoby, że w to uwierzyłam, że zamknęłam rozdział i że gotowa jestem przejść nad tym do porządku dziennego. A przecież nie jestem, nie mogę, nie powinnam, nie wolno mi, nie tak trzeba, nie zdradzę koleżanek, nauczycieli, prawie dziesięciu lat życia, czegoś, co było kiedyś wspólne, a teraz może przetrwać już tylko we mnie i przeze mnie.
Nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, kto zrzuca bomby na cywilów i dlaczego jest tylu rannych.
Ludzie często piszą o swoich emocjach podczas dramatycznych wydarzeń. Wydaje mi się, że musi to być w przeważającej części retrospektywa, figle pamięci, opowiadana tysiąc razy historia opowiada w końcu samą siebie, i nagle okazuje się, że bohater czuł dokładnie to, co powinien czuć człowiek w podobnej sytuacji.
Sama nie pamiętam zbyt wielu emocji. Myślę, że to, co naprawdę czuje się podczas takich sytuacji, to te kilka prymitywnych, podstawowych uczuć, złość, która ponoć najbliższa jest kościom, zdumienie, zmęczenie, zwierzęcy strach. Kiedy opowiadałam swoją historię na kozetkach kolejnych terapeutów, raz za razem, łapałam się na tym, że wymyślam emocje, bo kiedy wracałam pamięcią do czasów szpitala, nie ma tam emocji, może poza niepokojem i zdumieniem.
Poranek w szpitalu, bałagan, głos doktora poganiającego pielęgniarki, gruba kobieta usiłuje nastawić telewizor, wchodzi na łóżko, staje na palcach, bo telewizor przymocowany jest do metalowej podwieszanej półki prętami i kłódką, kołyszą się szerokie biodra pod spódnicą, kobieta sapie i wzdycha. Telewizor śnieży, kobieta podkręca głośność i szum staje się jeszcze głośniejszy, ktoś niedaleko bawi się przenośnym radiem, urywki dźwięków, być może rozmów albo spokojnej muzyki, ale radio nie może złapać stacji.
Wstałam i zameldowałam się w dyżurce pielęgniarek. Odesłały mnie do żołnierzy i nadal nosiliśmy chorych z transportów. Tego dnia chorych było zdecydowanie mniej; być może bombardowanie przeniosło się w inne miejsce.
W podziemnej kuchni ugotowaliśmy posiłek. W ruch poszły zakurzone garnki i zapasy ze schronów. Najwidoczniej dotąd jedzenie dowoziła zewnętrzna firma, bo garnki wyglądały na nieużywane od wielu lat. Szpital okazał się dobrze przygotowany na podobne okoliczności, bo zapasów było sporo, i wszystkie potrawy okazały się względnie łatwe do przyrządzenia.
Razem z pielęgniarkami i żołnierzami roznosiłam potem posiłek – purée z proszku z sosem – chorym i uśmiechałam się, uśmiechałam się z całej siły, starając się ukryć lęk, zmieszanie i chęć płaczu, gdy patrzyłam na dzieci, na poranione dziewczyny w moim wieku i młodsze, na młodych chłopaków, na starszą kobietę z amputowaną prawą ręką, której musiałam pomóc i po prostu ją nakarmić.
TO zaczęło się dopiero trzeciego dnia. Niosłam nosze z chorym dzieckiem i czułam, jak drętwieją mi dłonie. Zarówno prawa jak i lewa ręka stały się nagle osobliwie słabe. Bolały mnie też stopy, dziwnym, nieznanym dotąd, rwącym bólem. Myślałam, że to z przepracowania, stopy akurat, obtarte do krwi, miały prawo boleć, przeszłam długą drogę, a potem jeszcze nosiłam ciężkie nosze przez wiele godzin, właściwie bez przerwy. Ból i drętwienie wydały mi się więc normalne.
« 1 2 3 4 5 7 »

Komentarze

22 XII 2013   19:00:37

moze byc.
slonko nie pisz takic strasznych rzeczy.
m.

23 XII 2013   07:31:06

Naprawdę dobre opowiadanie. Do szóstej strony. Końcówka jednak nie przystaje do reszty. Odstaje jak oderwana kieszeń płaszcza.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.