Była całkiem zadowolona ze swego studenckiego życia. I tylko czasem w jej złotych oczach zapalał się inny błysk, futro jej się jeżyło, wibrysy drgały. Wówczas wymykała się o zmierzchu i odbywała długie nocne loty nad pustynią, albo ni stąd ni zowąd ściągała na strych pokaźny dzban piwa lub wina, którym chętnie dzieliła się z Diomagorasem.
Sfinx
Była całkiem zadowolona ze swego studenckiego życia. I tylko czasem w jej złotych oczach zapalał się inny błysk, futro jej się jeżyło, wibrysy drgały. Wówczas wymykała się o zmierzchu i odbywała długie nocne loty nad pustynią, albo ni stąd ni zowąd ściągała na strych pokaźny dzban piwa lub wina, którym chętnie dzieliła się z Diomagorasem.
Antonina Kocot
‹Sfinx›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Antonina Kocot |
Tytuł | Sfinx |
Opis | Autorka pisze o sobie: Rocznik ’79. Psycholożka. Nałogowy librofag, którego w okolicy księgarni świerzbią czułki. Uwielbia żyć ze wszystkimi tego konsekwencjami. |
Gatunek | fantasy, humor / satyra |
Może przed wiekami, a może wczoraj z tajemnego związku Kota i Sowy narodziła się Sfinx. I jakież było ich zdziwienie, kiedy z jajka, rozłupanego od środka ostrym dziobkiem, wynurzył się mokrusieńki, cały unurzany w porodowym płynie – kociak. Otarł złote sowie ślepia kocią łapką, i wyczesawszy naprzód pazurkami pyszczek, zaczął dokładnie i w skupieniu czyścić dziobkiem pióra na skrzydełkach wyrastających po obu stronach płowego grzbietu. Spojrzeli na siebie Kot i Sowa. Ale cóż – czyż z ich związku wykluć się mogło zwyczajne kocię? Zatem Kot na próbę pacnął Sfinx łapą, ostrożnie, aby jej nie zranić, obwąchał starannie – i przekonawszy się, że jest prawdziwa, ułożył się mrucząc. Sowa zaś, rozpostarłszy nad Sfinx opiekuńcze skrzydła, zahukała cichutko. Jedno tylko nie dawało im spokoju: na pyszczku swojego dziecka oboje dostrzegli obce jakieś, dziwaczne rysy. Nikogo im one nie przypominały. Kot twierdził wprawdzie, że córka w oczywisty sposób podobna jest do stryja Puchacza, Sowa zaś odpowiadała, że skądże znowu, każdy przecież widzi, że to rysy kuzynki Leoparda.
Tymczasem dziwaczna mała rosła, czesała pióra, czyściła futerko, chciwie połykała myszy, znoszone jej do gniazda przez troskliwych rodziców. Podfruwała cierpliwie i coraz wyżej na rozłożystych skrzydełkach. Właściwie nie dawała im żadnych powodów do zmartwień, żadnych, które potrafiliby nazwać Kot i Sowa. Ale… choć nikt o tym nie mówił, Sfinx wyrastała na bardzo dziwną istotę. Było w niej TO COŚ. TO COŚ czaiło się w jej złotych oczach, kiedy kierowała je na kogoś, natarczywie i wyczekująco. Nawet, kiedy nie chciała myszy. Do tego Sfinx WPATRYWAŁA SIĘ. WPATRYWAŁA SIĘ często, uporczywie, i to w miejsca, gdzie niczego do wpatrywania się nie było. W niebo, w chmury na nim, w deszcz, w liście, we własne łapki, w wibrysy Kota, w lotki na skrzydłach Sowy, w dachy domów w niedalekim miasteczku. Niepokoiło to rodziców. A zaniepokojenie ich znacznie wzrosło w dniu, kiedy Sfinx wypowiedziała swoje pierwsze słowa:
– Co to?
Od tego dnia mówiła coraz więcej, bardzo szybko ucząc się nowych słów: „po co?”, „jak?”, „dlaczego?”, „kiedy?”. Zdawało się początkowo, że mała zadowoli się zwykłą, dawaną dzieciom odpowiedzią, jednak TO COŚ w jej oczach gasło tylko na chwilę, niewiele dłuższą, niż nabranie oddechu, po czym padało następne pytanie. Kot i Sowa próbowali oczywiście na nie odpowiadać. Potem próbowali nie odpowiadać. Ignorować. Unikać. Kot stroszył futerko, od trzech dni nie wylizywane z braku czasu, mrużył podpuchnięte ślepia i ziewał szeroko. Sowa kiwała się sennie na gałęzi koło gniazda, a raz spadła nawet i ocknęła się w pół drogi do ziemi. Wtedy zrozumieli, że ze swoim dziwnym dzieckiem muszą coś zrobić.
– Pójdziesz do SZKOŁY – zdecydowali.
– Gdzie? – spytała Sfinx ochoczo.
I poszła. Była tam nawet do końca tygodnia. Potem wróciła, podleciała do rodzinnego gniazda, wylizała futerko, zjadła myszkę i wręczyła zaskoczonym rodzicom niestarannie wypisane świadectwo ukończenia szkoły. Kot i Sowa byli zdumieni, nie minęło jednak wiele czasu, a dowiedzieli się, że Sfinx, udawszy się do szkoły, dopadła tam pierwszego z brzegu nauczyciela i dotąd zadawała mu pytania, dopóki nie powiedział jej wszystkiego, co sam wiedział. Wówczas padł zemdlony, a ona, nastroszywszy piórka, posiedziała chwilę spokojnie, po czym poszukała następnego. W tej sytuacji, po przepytaniu przez małą wszystkich pedagogów, dyrektor SZKOŁY, stary Żbik, pospiesznie wystawił jej świadectwo i, pochwaliwszy zdawkowo pilność oraz przyczesawszy sterczące nad czołem kudełki, odesłał do rodzinnego drzewa.
Sfinx zwinęła się w gnieździe, otuliła skrzydłami i spała dwie doby. Obudziła się rześka trzeciego poranka. Urosła nieco przez ten czas, skrzydła miała rozłożyste, o długich brązowych lotkach, sierść płową jak piasek pod ciepłym słońcem. Zmienił się także jej pyszczek, jakby coraz bardziej widoczne na nim było TO COŚ, coraz wyraźniej prześwitujące przez jasne futerko i sowi dziób, zaopatrzony w długi koci języczek. I nikt już w TYM CZYMŚ nie mógłby doszukać się rodzinnego podobieństwa. A gdy się odezwała, głos jej okazał się głębszy, już oczyszczony z pisklęcej nuty, z kocięcego pomiaukiwania. Przeciągnęła łapki, zawinęła długim ogonem i pohukiwała z cicha. W sumie zadowolona była ze swojej szkolnej kariery. Oto odkryto przed nią źródło wiedzy i nikt nie może powiedzieć, że nie wypiła go do dna. W tym miejscu rozważań odbiło jej się mocno i z dzioba poleciały, wypluwane z gniazda na ziemię, niezabawne nonsensy, przestarzałe przekonania, sfałszowane wyniki badań i kategoryczne zakazy. Usypał się z tego spory próchniejący stosik pod drzewem, na którym uwite było rodzinne gniazdo. Całe szczęście, że Sfinx miała sowi sposób spożywania, umożliwiający jej pozbycie się tych niestrawnych resztek.
Przez kilka następnych dni pozostawała w okolicy rodzinnego gniazda. Polowała już sama dla siebie, czatując cicho na granicy księżycowego promienia, a potem znienacka odzywając się z ciemności: „kategoryczny imperatyw?”, „teleologia?”, „transgresja?”. Ten sposób chwytania zdobyczy okazał się nad wyraz skuteczny: żaden z małych nocnych gryzoni nie zdołał umknąć. Jeden po drugim, bezgranicznie oszołomione, zastygały w miejscu, spoglądając na Sfinx wielkimi pustymi oczami. I zanim któryś zdążył chociaż odpowiedzieć: „Coooo?…” – znikały.
Sfinx nadal rosła. Wkrótce stała się większa od obojga rodziców i musiała opuścić rodzinne drzewo, które zaczęło niepokojąco skrzypieć i chwiać się pod jej ciężarem. Nie przejęła się tym zbytnio. Ułożyła się wygodnie nieopodal, wyciągnięta na słonecznej polance, złożywszy przed sobą łapy, wznosząc skrzydła nad bokami, wpatrując się w przestrzeń. Leżała tak bez ruchu do wtorku, kiedy to odezwała się głębokim, domagającym się odpowiedzi głosem:
– Gdzie?
Kot i Sowa spojrzeli po sobie. Było dla nich jasne, że ich niezwykłe skrzydlate kocię postanowiło odejść. Przysiedli przy Sfinx, nadal leżącej pod drzewem. Sowa czule czyściła jej płowy łebek. Kot zrezygnował z udawanej kociej obojętności i, pełen smutku, starannie wylizał jej pyszczek.
Potem przytulili się do niej oboje. I tak trwali, aż noc zapadła, wzeszedł i zaszedł księżyc, zabłysły i zbladły gwiazdy. A kiedy niebo ponownie się rozjaśniło, Sfinx jeszcze raz przemówiła, głosem pełnym bólu, przesyconym ciepłem sowich piór i kociego futra, w którym wciąż jednak brzmiało TO COŚ:
– Gdzie?
Kot i Sowa wiedzieli, że nadszedł czas, aby poznała świat. W końcu nie mieściła się już w rodzinnym gnieździe, zbyt ciężka była, aby zabrać ją z powrotem na drzewo. Nadal jednak nie wiedzieli, dokąd powinna się udać. Siedzieli więc przy niej, przytuleni, choć słońce już wzeszło. I tak trwali wszyscy troje aż do następnego zmierzchu. Wzeszedł księżyc i jego pełny, złoty krąg zajrzał w oczy Sfinx. Wtedy podniosła się, otarła łebek o bok Kota, na chwilę objęła szerokim skrzydłem Sowę, zahukała cichutko i odleciała w stronę złotej tarczy. A Kot i Sowa, przytuleni do siebie, trwali do rana.
Sfinx leciała długo, unosząc się pod mrocznym niebem, w chłodzie nocy. Aż kiedy wzeszło słońce, oszołomiona jego nagłym blaskiem, zaczęła krążyć w poszukiwaniu cienia. Wylądowała w końcu przy glinianym murze jakiegoś miasteczka, nieopodal bramy, i nakrywszy głowę skrzydłami, odpoczywała. Tam właśnie spotkał ją przewodnik karawany, opuszczającej miasteczko późnym popołudniem. Spojrzał zdziwiony na pierzaste kurtyny skrzydeł, osłaniające płowe kocie cielsko. Poruszyła skrzydłem, odsłaniając głowę, tak, że zobaczył kocie uszy nad sowią szlarą z niewielkim, rogowo-przezroczystym dziobem, nad którym rysował się różowy nos. I oczy, okrągłe, złociste, wypełnione tęsknotą i żądaniem.
A Sfinx spojrzała na człowieka w długiej, przybrudzonej szacie.
– Woda? – poprosiła nieśmiało.
Mężczyzna bez oporu oddał jej skórzany worek. Zaspokoiła pragnienie i wspaniałomyślnie oddała mu resztę.
– Gdzie? – spytała z naciskiem, wpatrując się w niego intensywnie.
– Te… te… teby – wyjąkał człowiek w długiej szacie, wskazując w stronę przeciwną do zachodzącego słońca. – Tam.
Sfinx zastanowiła się. Teby. Słowo brzmiało dobrze.
– Wiedzą? – upewniła się z nadzieją. – Ontologia? Dlaczego świadoma? Jaki cel? Wspólnie? Transcendentnie? Teleologicznie?
– Tak – zgodził się człowiek, który już chyba otrząsnął się częściowo z oszołomienia. – To właśnie oni, chodzą w podartym odzieniu, gubią sandały, kupują papirus i gadają jak ty. Znaczy… eee – cofnął się nagle – pani… eee… wasza…?
Ale Sfinx już nie słuchała. Potężnymi łapami wybiła się do skoku, rozpostarła skrzydła i poleciała na wschód.
Egzamin Edypa rozłożył mnie na łopatki. "Epistemologia?","(...) nie pisuję listów."
Pogrom XD