Teraz, pomyślałem, zobaczę przynajmniej, jak rozstępują się bramy. Albo przynajmniej ściany się rozstąpią. A zaraz potem schody – jeśli nie „do nieba” – to przynajmniej niebiańskie. Zawsze byłem troszkę naiwny. Nic się nie stało.
Pierwsza karta w pośmiertniku
Teraz, pomyślałem, zobaczę przynajmniej, jak rozstępują się bramy. Albo przynajmniej ściany się rozstąpią. A zaraz potem schody – jeśli nie „do nieba” – to przynajmniej niebiańskie. Zawsze byłem troszkę naiwny. Nic się nie stało.
Konrad Morski
‹Pierwsza karta w pośmiertniku›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Konrad Morski |
Tytuł | Pierwsza karta w pośmiertniku |
Opis | Autor pisze o sobie: Urodzony tuż po Okrągłym Stole, lubi stać w rozkroku pomiędzy starym, a nowym. Kulturoznawca z technicznym zacięciem, miłośnik fantastyki naukowej wszelkiego kalibru, starego kina i gier karcianych. W wolnych chwilach pisuje w internecie, jak i do szuflady. Amator używek – z gatunku tych parzonych. |
Gatunek | groteska, humor / satyra |
Ten piątek okazał się wyjątkowo okropny, stwierdziłem, umierając.
Mówi się, że w takiej chwili całe życie przelatuje przed oczami, ale ja tam nie wiem – jeszcze z jakieś dobre pięć minut po fakcie zaciskałem powieki ze strachu. Jeśli były jakieś powtórki, to przegapiłem. Sam moment, wstyd przyznać, też przegapiłem. Nic się właściwie nie zmieniało, jak padłem plackiem, tak leżałem, nawet od płytek podłogowych podobnie ciągnęło po krzyżu. Odważyłem się otworzyć oko. Oho, płytki jakby inne. Coś jest na rzeczy. Albo uszkodzenie mózgu, albo Zaświaty. Wstałem, raz się w końcu umiera.
Nie, to zdecydowanie nie moja przytulna łazienka, zabójczyni moja zdradziecka. Pokój był niewielki i (aż strach myśleć, w końcu nic nigdy nie wiadomo, Gospodarz mógł słuchać) dość nudny, odrapane ściany do trzech ćwierci wysokości malowane na spraną zieleń, jedynym meblem biurko (nie licząc wieszaka na kapelusze), a za biurkiem, jakżeby inaczej, święty Piotr.
Dobrze, że byłem w szlafroku, a sam szlafrok widać przedostał się przez śmierci żałobne bramy. Dobrze, bo i nie przyszło stawać nago przed Piotrem, czego się, w istocie rzeczy, nawet spodziewałem. Mogłem się również silniej związać w pasie, gwoli dodania sobie animuszu. W głowie myśl: rację jednak mieli wikingowie, rację praktyczną, przynajmniej. Skoro takie są śmierci odzieżowe właściwości, lepiej jest w mundurze, z bronią przy boku stawać przed „Nieznanym Trybunałem”; o ile lżej byłoby meldować się przed Piotrem z podziurawioną kurtką, pokrwawioną koszulą, ze zdobycznym sztandarem w dłoni – niż w szlafroku.
Nic to. Wyprostowałem się, twarz marsowa, idę. Czułem się lepiej, bo po prawdzie, sam święty Piotr też nie dorastał do wyobrażenia. Odkąd się podniosłem, wpatrywał się we mnie spojrzeniem cielęcia, odkrywcy malowanych wrót, znad kubka kawy. Pod kubkiem zauważyłem bezrękawnik w serek, pod okrągłym podbródkiem – niewyprasowany kołnierzyk. Na biurku, zamiast raportów z postępków ludzkich i spisu kontrolnego cnót wszelakich, leżała gazeta, i to najwyraźniej otwarta na stronie z krzyżówkami. Tuś mi bratku, triumfowałem, tyś też nieprzygotowany, tak mnie, jak i ciebie z zaskoczenia wzięła Kostucha!
– No proszę! – wypalił. – Jest pan! Już powoli, przyznać muszę, traciłem nadzieję. Proszę wybaczyć, proszę wybaczyć – choć grubiutki, giął się w ukłonach, mało się kawą nie oblał. – Muszę przyznać, z zaskoczenia pan mnie wziął, z zaskoczenia!
Skinąłem głową, uśmiechając się wyrozumiale. Proszę, to jest kultura, to jest zachowanie się wobec petenta, nie to co u nas, wśród żywych.
– A i jestem. Pan święty Piotr, jak rozumiem?
– Kto?
Łypnął na mnie.
– To znaczy – zakłopotałem się. – Myślałem, że jest pan świętym Piotrem.
Zamrugał kilka razy. A potem wybuchnął śmiechem.
– Co też pan opowiada! Wielkie nieba! A to będą z was oczajdusze, coś czuję, ludzie kochani, oj, oj, będzie trochę śmiechu na służbie! Zawsze jakaś odmiana – i, kolokwialnie mówiąc, sprzedał mi kuksańca poprzez blat. Zaraz jednak spoważniał. – Przepraszam. Tyle pana wyczekiwaliśmy, a ja panu o pracy, o żartach. Już, już wyciągam księgę.
I zanurkował ku którejś z szuflad. A ja, przyznam szczerze, oburzyłem się.
– Chwila, moment. Jak to: „wyczekiwaliśmy”?
– No, czekaliśmy, czekaliśmy! – wynurzył się, by siorbnąć sobie kawy. – Nie mogliśmy się doczekać!
– Nie mogliście się doczekać? – zamrugałem. – Aż umrę?!
– A gdzie tam – zaraz „pan”, konkretnie „pan”. Wszyscyście tacy na swoim punkcie przewrażliwieni? Ogólnie nie mogliśmy.
– No ale to przecież o mnie chodzi! – stałem, osłupiały. – Ja umarłem!
– Ach tak, ach tak – zatroskał się. – To zawsze przykro być pierwszym, ale rozumie pan, ktoś musi! Wiem, że pan w rozterce, ale sam pan zobaczy, książka pusta, kartka biała, ktoś w końcu musiał być tym pierwszym.
– Pierwszym?! Jak to, pierwszym?! Dzisiaj pierwszym?
Tak gdzieś po siódmej było, jak umarłem. Wcześnie, ale żeby nikt przede mną nie żegnał się z ziemskim padołem? Najszczęśliwszy piątek dla wszystkich, tylko nie dla mnie…?
– No, dzisiaj pierwszym.
– Niebywałe.
– Ale tutaj zawsze jest dzisiaj, drogi panie.
Wytargał na biurko księgę w ładnym kolorze morskiej zieleni, otworzył i rzeczywiście – kartka biała aż w oczy kłuło. W nagłówku: „Ludzkość: MARTWI”.
– Pan się nie martwi! – uśmiechnął się niczym dobrotliwy wuj do gapowatego siostrzeńca. – No ile może być pierwszych dusz w zaświatach, no? Ile nieboszczyków otwierających listę? No…? No jeden! Pan! – żachnął się, najpewniej widząc wyraz mojej twarzy. – Proszę się nie boczyć! Pozytywy! Nos do góry! Potomkom będzie pan pokazywał do dziesiątego pokolenia. Myśmy się poważnie martwili, drogi panie, że nigdy nie zaczniecie umierać. Nie żebym życzył komukolwiek, pfu, pfu, ale jednak! Co prawda roboty będzie więcej, ale czy ja narzekam, czy się srożę? Cieszę się, że pan tu jest!
– Czyli jestem, według pana pierwszym zmarłym człowiekiem? – wydukałem, pobladły, o ile tylko mogłem blednąć; luster nie było, z drugiej strony Piotr, nie-Piotr rumiany był jak jabłuszko. Tylko czy był on, jak i ja, umarły?
– No! Dociera do pana! Gratuluję, gratuluję! Zaraz sporządzimy odświętny wpisik…
Oczyma duszy, a w rzeczy samej one jedne mi zostały, zobaczyłem natychmiast rzędy nagrobków pozbawionych imion, a pod nimi trumny puste jak łupiny orzecha. Ale natychmiast się opamiętałem.
– Przecież ludzie umierają od… od wieków! Od zawsze! Jak mogę być pierwszy?!
Łypnął na mnie spode łba, znów z kubkiem w dłoni, nie dawały mu moje pozagrobowe przygody kawy dokończyć.
– Co pan mówisz. Pan jest z całą pewnością pierwszy.
– Umierają, mówię panu! Dzień w dzień.
– Gdzie tam, zauważylibyśmy – machnął ręką. Zasiałem w nim jednak coś na kształt wątpliwości. – Jest pan pewny?
– Jak pragnę zdrowia… życia, tfu! Kopią w kalendarz, wyciągają nogi! Moi dziadkowie – wszystkim dawno bił dzwon, ziemia lekką, pamięć świętą!
– Jest pan absolutnie pewien, że umarli? – zmarszczył podejrzliwie brwi, siorbiąc czarny płyn. – Może wyjechali na wakacje?
– Jestem jak najbardziej pewien! Żartuje pan?! Już dawno są w ziemi!
Wzruszył ramionami.
– Mogli panu nie powiedzieć. Bez obrazy, ale straszny z pana krzykacz.
Tego już było za wiele. Obróciłem się na pięcie z zamiarem odejścia, ale nic z tego. Ściany puste, okien brak, choćbym chciał opuścić ten koszmar i znajomych zacząć nawiedzać – nie mogę.
– Ohoho, od razu się obrażamy, oczywiście, drogi panie, najlepiej to się jest obrazić.
– Zaraz, chwila! Właśnie, koszmar – wyartykułowałem na głos myśl. – To musi być koszmar! A ja śnię. Że też właśnie pana musiałem sobie wyroić w głowie!
Z byka na mnie spojrzał.
– Koszmar, mówisz pan? Eee, jak tak, to jeszcze mam fajrant. – I zaczął wyszarpywać krzyżówki spod księgi zgonów. – Coś tak czułem, że pan na pierwszego nie wyglądasz.
Teraz tylko – obudzić się. Obudzić, obudzić, obudzić.
– Ciekawym, kiedy w końcu zaczniecie umierać tak na serio. Jak pan sądzi?
– Szok. Przydałby mi się jakiś szok.
– Póki się pan nie obudzi, pomoże mi pan. „Dawniej – pielęgniarz.”
I tak patrzyłem, jak gryzie końcówkę długopisu, gryzipiórek z zaczeską, kiedy mnie olśniło. I gorzkie to było olśnienie, aż mną zatrzęsło.
– No tak!
– O! Obudził się pan? Szkoda. Nic mi tu nie pasuje, chyba „gniadosz” jest źle.
– Co? Nie, wcale się nie obudziłem, co pan…
– Ja tam nie wiem, proszę pana, ja nigdy nie spałem.
– W piekle! W piekle muszę być! – wycelowałem w niego palcem, zawodząc z rozpaczy. – Całą wieczność tu z panem spędzę i z pana krzyżówkami. W szlafroku! To o to chodzi, prawda? Płacz i zgrzytanie zębów! O, już to widzę, o, już wiem! Już mam oczy i widzę!
Oj, źle to na niego podziałało. Spurpurowiał cały, już myślałem, że go słowa prawdy trafiły jak bryzg z kropielnicy, teraz spadną zasłony, zza ścian buchnie na mnie chmurą siarki lub, co gorsza, kolejnym niewydarzonym mieszkańcem zaświatów w bezrękawniku. Nic jednak z tego, jak poczerwieniał na gębie, tak na tym się skończyło.
Autor poruszył ciekawy problem - arbitralności naszych sądów i klasyfikacji.