Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Piotr Kenc
‹Drzewoń›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorPiotr Kenc
TytułDrzewoń
OpisAutor pisze o sobie: urodziłem się w 1973, mieszkam w Ustce.
Gatunekfantasy

Drzewoń

1 2 3 4 »
Gdy później zbliżał się do innego pnia, na kikucie po starej gałęzi zobaczył zaczepiony jakby uschły wianek. Wyciągnął rękę i natrafił na coś twardego. Były to jakieś kręgi zwierzęce, nawleczone na nić i oplecione ziołami.

Piotr Kenc

Drzewoń

Gdy później zbliżał się do innego pnia, na kikucie po starej gałęzi zobaczył zaczepiony jakby uschły wianek. Wyciągnął rękę i natrafił na coś twardego. Były to jakieś kręgi zwierzęce, nawleczone na nić i oplecione ziołami.

Piotr Kenc
‹Drzewoń›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorPiotr Kenc
TytułDrzewoń
OpisAutor pisze o sobie: urodziłem się w 1973, mieszkam w Ustce.
Gatunekfantasy
Chechło
Studnia, choć od dawna nie było w niej wody, w pewne dni zaczynała tchnąć wilgocią. Była to jednak wilgoć całkiem inna niż kiedyś – lepka, zwierzęca, plugawa. W ziemnej dziurze, szerszej niż zwykła studnia, pod wielką pokrywą, coś tkwiło. Wciąż żywe – milczało. Przeważnie milczało. Gdy zaś czasem działo się inaczej, wkrótce zjawiał się poskromiciel studni, chudy wyrostek z drągiem. Drąg ów był długi i mocny, a do jego końca przymocowano kolczastą skórkę jeża. Chłopak odsuwał pokrywę i walił, dźgał na oślep, póki się nie zmęczył. Na koniec czasem stawał w rozkroku nad studnią i sikał do środka.
Ze szczytu wzniesienia roztaczał się widok na rozległe, płaskie trzcinowiska, przerywane gdzieniegdzie niewielkimi, zbitymi kępami wierzby i pasmami olchowych zarośli. Wiosną było stąd widać połyskujące tu i ówdzie oka wodne, teraz jednak prawie wszystkie okrywał kożuch rzęsy i grzybieni. Na północy i zachodzie trzciny ciągnęły się aż po horyzont, a na południu, tam, gdzie dawniej chodziło się długą odnogą lądu po chrust, żerdzie i łyko, czerniał las, niegdyś błotnisty, pełen szeroko rozlanych, czerwono-brunatnych kałuż i bagiennych polanek, teraz zaś dziwnie suchy i wysoki, dający się przemierzać w dowolnym kierunku. Niby dostępniejszy, bliższy, rozpoznany, a jednak wciąż dziwnie ciemny i obcy.
Poniżej stromizny stoku stały trzy kryte trzciną, nierówne, podługowate budowle, o ścianach z tyk, plecionki i mułu. Stanowiły one wspólne mieszkanie całej rybackiej osady, kilkunastu spokrewnionych ze sobą rodzin. Między dwiema największymi chatami mieścił się dość wąski, wydeptany do gołej ziemi plac z ową starą studnią, ograniczony z prawej strony kilkoma budami dymnymi i, zajmującymi niemal cały południowy stok, zaniedbanymi rusztowaniami do suszenia ryb, z lewej zaś sieciarnią oraz ‘budą babską’, służącą jako tymczasowe pomieszczenie dla położnic, które uważano za nieczyste i izolowano. Za głównymi zabudowaniami teren znowu opadał. W dole, dokąd prowadziło wiele rozcinających zbocze ścieżek, rosły wierzby o niskich, pękatych pniach najeżonych odrostami, a w trawie i łopuchach walało się kilka starych łodzi i czerniał dół, niedawno wykopanej, drugiej studni. Jeszcze niżej był na wpół rozwalony pomost. Kilkanaście sterczących jeszcze pionowo tyk dawało pojęcie, jak wysoko sięgała kiedyś woda. Wszędzie tam, gdzie teraz były trzciny, przed paroma laty lśniła powierzchnia wielkiego, rozgałęzionego w liczne odnogi, jeziora. Jeziora, które umarło.
Co było zadziwiające, zanim nastała owa klęska, przez długi szereg dni prawie nieprzerwanie padało. Woda podniosła się, zalewając pomost i większość długiego przesmyku, zwanego Groblą. Nie wydawało się to wtedy niczym groźnym, bo budynki stały znacznie wyżej, jednak przedłużająca się słota zaczynała być uciążliwa. Gdy wreszcie przestało padać, wyglądało, że rzeczy wracają do ładu. Pojawiło się słońce, a woda zaczęła opadać. Jedyne, co dziwiło niektórych już na początku, to szybkość, z jaką jej ubywało. Byli nawet tacy, co twierdzili, że zaczęła opadać, nim skończyły się deszcze. W dwa dni osiągnęła zwykły poziom i – opadała dalej, obnażając wokół brzegu pokryte skorupkami małż połacie dna, które zawsze dotąd, nawet podczas największych susz, były skryte pod wodą. Nikt w wiosce nie pamiętał czegoś podobnego. A wody, choć wolniej już, wciąż ubywało. Wkrótce stała się mętna i cuchnąca, przybrała kolor bladozielony, by potem ściemnieć i zbrązowieć. Miało jej ubywać przez całe, mające dopiero nadejść, lato. Przez długie słoneczne miesiące, wypełnione odorem gnicia i widokiem rozległej płaszczyzny błota, zasłanego stertami naniesionych skądś gałęzi i zielska oraz bielejącymi gdzieniegdzie łachami martwej ryby, wśród których szperały gromady ptaków.
Póki się dało, wybierano żywe jeszcze ryby z licznych kałuż. Wkrótce jednak, nawet tam, gdzie utrzymywała się woda, w dawnych głębiach i dołkach jeziornych, trudno było o zdobycz. Wieś, dotąd żywiąca się głównie rybami, zaczęła głodować. Wszak każdego roku jakieś kobiety rodziły i ludzi w wiosce było więcej niż dawniej. Gorączkowo polowano teraz na wszelkie ptaki, szukano jaj w gniazdach, żywiono się wywarami z liści, kłączy, z kory. Mężczyźni, nie znający się na myślistwie, niespokojnie krążyli po lasach w poszukiwaniu jakiejkolwiek zdobyczy lub miejsca, w którym można byłoby się osiedlić i żyć jak dawniej. Niestrudzenie chodzili też na zarastające młodą zielenią błota, by poszukiwać nadających się jeszcze do połowu rozlewisk. Pewnego razu, po wielodniowej nieobecności, wrócili z dużą ilością mięsa.
Wiedzieli wtedy, a raczej przypuszczali, że za mokradłami, zaledwie kilka dni na wschód, żyli inni ludzie. Jednak chodzenie tam i jakiekolwiek kontakty z obcymi były najsurowiej zakazane. Choć najstarsi w osadzie urodzili się już po Pomorach, sama myśl o obcych wywoływała wśród rybaków odrazę i trwogę. Wiedzieli, że jeśliby w pobliżu pojawili się jacyś, to należało ich skłuć, a ciała spalić lub zawlec osękami do głębokiego dołu i zasypać, a w żadnym razie nie dotykać. Od paru pokoleń każde tutejsze dziecko dorastało z tą wiedzą, była ona podstawą ich bytowania, równie niezłomną jak różnorodne sposoby łowienia i przyrządzania ryby. Wszakże, gdy jezioro umarło i przyszedł głód grożący wiosce zagładą, zasady rządzące ich życiem, dotąd nienaruszalne, przestały wystarczać.
Niegdyś jezioro było przedłużeniem ich domu, jakby ich polem i pastwiskiem, a mokradła leżały daleko za wodą, miały wyraźną granicę i nikt się tam nie zapuszczał. Teraz bagno rozciągało się wszędzie wokół i wciąż było nieoswojone, każdego dnia inne, jakby nieustannie się odmieniało. Pokazywało nieznane wcześniej oblicza, otwierało i zamykało swe przejścia, mieszało ścieżki i zastawiało pułapki na tych, którym zdało się, że już zaczęli je rozumieć. Wodne przesmyki i bajora pojawiały się raz tu, raz tam, łudziły i oszukiwały. Wpłynąwszy gdzieś czółnem nie można było być pewnym, że da się wypłynąć.
Przedtem o rozlanych wokół wodach myśleli trochę jak o łaskawej, żywej istocie, która ich karmi. Gdy jezioro umarło, to pozostałe po nim, wielkie trzęsawiska również, i to o wiele bardziej, wydawały im się żywą, obdarzoną pragnieniami istotą. Jednak trudną do odgadnięcia, zupełnie inną już, wrogą. Istotą o smrodliwym oddechu, ciemną i włochatą. Milczącą, łakomą, przyczajoną w szaro-rudych trzcinach. Wszak dawniej podczas połowów nie zdarzały się utonięcia, teraz zaś, gdy wody było o wiele mniej, co jakiś czas ktoś przepadał, brodząc zaroślami w poszukiwaniu jaj ptaków i żółwi lub próbując wydrzeć ze skrytych w zielsku, czarnych bajor siedzące tam jeszcze okonie, liny, krasnopióry i szczupaki.
Jednak nie przesiedlili się. Nauczyli się nowego życia, surowszego i bardziej niepewnego. Z bagna trudno było się wyżywić, ale okazało się, że nie jest to niemożliwe, a gdy ponadto raz lub dwa razy w roku wyprawili się po łup do innych osad, mogli do syta objeść się mięsem i zdobywali zapasy na wiele miesięcy. Wszak zdobyte mięso było żywe i zdatne do długiego przechowywania. Za szczególny przysmak uchodziły teraz małe, pulchne dzieci i ledwie dojrzewające dziewczęta.
Zaślubiony
Zwykło się o nim mówić, że stał. Tak zwykło się o nim mówić, bo jego potężny tułów był wysoki i wyprostowany, ramiona zaś górowały nad okolicą. Jednak nogi były wpół podkulone. Trzymały omszony, kopiasty wzgórek tak, jakby były męską dłonią, a wzgórek cycem. Być może nawet sam wzgórek nie był niczym innym niż częścią olbrzyma lub jego tworem.
Jego stopy sięgały podziemnych strumieni i sekretów utajonych w niedostępnym mroku, a powyginane palce wielu rąk rosochaciły się niezliczoną ilość razy, plotąc na wysokościach misterną czaszę jakiejś samoistnej puszczy. Jego skóra ówdzie pozbawiona była zmarszczek, gładka, z ledwie dostrzegalnym, rytmicznym żłobkowaniem, przywodzącym na myśl bok drobnołuskiej ryby, ówdzie zaś pomarszczona jak twarz i szyja przedwiecznego starca. Opowiadała historie. To napinała się i fałdowała na sznurach mięśni, to zwijała i skręcała w grymasach, to wreszcie wypogadzała się łagodnie i dobrotliwie wokół kilkorga oczu – brodawek wielkości dziecięcej głowy, z ciemnymi, wilgotnymi zagłębieniami pośrodku.
Zobaczył go pierwszy raz, gdy był właściwie jeszcze chłopcem, podczas pierwszej w swym życiu wielodniowej wyprawy myśliwskiej. Niektóre z drzew są wielkie i harmonijne. Ale niektóre mają w sobie coś takiego, że ich widok dziwnie uderza w serce – coś rozdzierającego, osłupiającego, rzewnego. Większość mężczyzn bywała już w tym lesie i wszyscy wiedzieli, że olbrzym to święty. Ale to do niego właśnie święty przemówił. Usłyszał wtedy rzeczy piękniejsze niż wszystko inne i nie nadające się do powtórzenia. Były to opowieści wyraziste i jasne, lecz mowa ludzka nie sięgała tych spraw, była za krótka, zbyt niezdarna, by dało się to odziać w jej słowa. Ludzkie gadanie zdało się zarazem grubiańskie i mdłe, kulawe a pełne próżności, krzykliwe a ospałe. Było jakby wywrócone na lewą stronę, należało do innego porządku. Przy świętym najlepsi ludzie zdawali się nazbyt podobni myszom.
1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Lęgi
— Piotr Kenc

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.