WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Hubert Fryc |
Tytuł | Oszołomek |
Opis | Urodziłem się w 1990 roku, studiowałem filozofię (bez powodzenia), pracuję w Krakowie. Piszę, ile wlezie, publikuję mało, bo się troszkę wstydzę i uważam, że tylko niektóre moje teksty się nadają. Kilka lat temu debiutowałem w Nowej Fantastyce, w 2018 roku ukazała się moja pierwsza powieść pod tytułem „Szeptać”, a niedługo skończę prace nad drugą. |
Gatunek | obyczajowa |
OszołomekHubert FrycOszołomekIlustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady Teraz, skoro już wszystko przepadło, mogę wam, koledzy, zdradzić taki sekret, żem kochał Martę Kobielę najmocniej na świecie. I w snach mi się objawiała w tym swoim kwiecistym fartuszku, a czasami to nawet naga, nagusieńka, z włosami długimi, rozpuszczonymi, z oczami opuszczonymi skromnie, jakby się mojego wzroku bała i jakby ta nagość odsłaniała ją nie ino od zewnątrz, ale i od środka. I te sny, oprócz podglądania z krzaków, to były najlepsze chwile mojego życia. Bo moje życie nie jest dobre. Ino rola, koń, pług i bar, dużo baru, i picie, i do kościoła w niedzielę, a że do kościoła w niedzielę chodzić zaprzestałem, to ino ta rola, koń, pług i bar, i picie, i tak w koło Macieju, a poza tym pusty, zimny dom z dziurą w dachu, com jej nie załatał, bo dla kogo niby? Dla siebie samego? Dla Martusi bym załatał i cały dach szczerozłotą dachówką bym pokrył, ale dla siebie, to jak dla nikogo. I puste to moje życie jak mój dom i dziurawe jak mój dach. Czy żem do Martusi cholewek nie smalił? Ano smaliłem. Ale ona we mnie widziała ino ochlaptusa, co siedzi w barze, co mieszka jak dziad, pod starym, dziurawym dachem. Nie chciała mnie, bo moje życie smutne i gówniane, i śmierdzące wódką, a ja bym chętnie to swoje życie odmienił, ale gdyby Martusia ze mną być chciała. I kółko się zamykało, bo żeby ona ze mną być chciała, to musiałbym zacząć żyć inaczej – ale żeby zacząć żyć inaczej, to ona musiałaby najpierw mnie chcieć. Dlatego ino sny mi zostawały i to podpatrywanie z krzaków. I nie dziwię się Martusi, sam bym z sobą być nie chciał, gdybym ino miał wybór. Bo moje życie czarne i dziurawe, i śmierdzące, a ona potrzebowała kogoś, no, jak to się mówi, odpowiedzialnego. Kogoś, kto by miał siłę zaopiekować się jej głupim bratem i zabrać ich pod własny dach, ale nie dziurawy i nie szczerozłoty, co istnieje w marzeniach, ale normalny i prawdziwy, i załatany. Wiecie, chłopy, o czym mówię. Macie swoje chałupy i swoje baby, co je bijecie po pijaku albo to one was biją, boście są dupy wołowe, i miglance małe macie, co się pod nogami plątają i żreć wołają, i beczą, i do szkoły chodzą albo już przestały, bo urosły, i swoje domy budują, i swoim babom wpierdol spuszczają albo od swoich bab wpierdol dostają. A ja w takiej pustce, gdzie się nie obrócić, to czarno, ciemno, stąd krzaki i podglądanie, i wódka, bo wódka to promyk jasności. I tamtej soboty, gdy to się stało, to też podglądałem. I widziałem przez okno, jak Martusia krząta się, jak usługuje swojemu bratu, bo ona jego niewolnikiem była, o czym on nie wiedział, bo głupi, a ona wiedzieć nie chciała, bo była za dobra i za mocno go kochała. Polejcie, chłopy, ale polejcie tak zdrowo, od serca. • • • Wiecie, jak tak sobie chlapnę w sam raz, i oddech robi się spokojny, ręce nieroztrzęsione, w głowie mam światłość z tych najjaśniejszych, bo promyków bez liku, a w sercu czuję radość i pewność, że wszystko będzie dobrze – to wtedy myślę sobie, że Marta, Martusia, mogła być moja, tylko moja i niczyja więcej. I teraz, skorom sobie chlapnął, to też tak myślę. Mogła być moja, ale nie była, bo ja zawsze miałem pecha, i to wina pecha. Nie dziurawego dachu mojego, nie dziurawego życia, i nie wódeczki, bo akurat wódeczka dodaje mi sił – ino pecha. Przecież przystojny jestem chłop, niestary i prawdomówny, bo dupy z gęby nie robię, i robotny jestem, mam pole i konia, i siłę w rękach, że mógłbym podkowy łamać, ale nie łamię, bo niby po co, przecież głupi nie jestem, żeby na pokaz odstawiać ceregiele. I mógłbym mieć każdą, nie ino Martę, ale też sołtysównę albo i jakąś miastową pannę, na przykład córkę ministra albo i samego sekretarza. Więc mógłbym mieć każdą, ale chciałem Martusię, bo Martusia była na wyciągnięcie ręki, wystarczyło z baru pójść dłuższą drogą, nie przez las. Gdyby nie ten cholerny pech. Już nie pamiętam, kiedy pierwszy raz poszłem w gości do Martusi. Musiało to być bardzo dawno temu, bo nawet światłość, co ją mam po wódce, nie pozwala mi sobie przypomnieć. Tyle ino pamiętam, że nazrywałem kwiatków z łąki, a skoro kwiaty, to musiała to być wiosna albo lato, i zrobiłem bukiecik, niezbyt foremny może, ale intencje miałem dobre, bo oprócz tego, żem jest przystojny i niegłupi, i robotny, i prawdomówny, bo dupy z gęby nie robię, to na dobitkę zawsze mam dobre intencje. I z tymi intencjami jak najlepszymi, i z sercem walącym jak młot, z duszą na ramieniu i z bukiecikiem nieforemnym – poszłem do Marty, Martusi. I zapukałem, a ona otworzyła. I myślałem, że się przewrócę, taka piękna była z bliska, jeszcze piękniejsza niż z daleka, rumiana, włosy związane w kucyk, ręce w mące, bo pewnie robiła ciasto na placek dla głupiego brata albo makaron do rosołu. I jeszcze w tym kwiecistym fartuszku, prawie jak we śnie. I słowa nie mogłem powiedzieć, bo mnie zatkało. Ino ten bukiecik trząsł się w rozedrganych rękach, Martusia patrzy to na mnie, to na bukiecik i mówi, że przyjąć nie może, bo jestem pijany. Ale gdybym sobie nie chlapnął, to bym się na odwagę nie zebrał i bym do niej nie zapukał, no to musiałem. I tłumaczę jej to, a ona się uśmiecha i tak mi radzi, żebym wrócił, ale trzeźwy, to kwiatuszki przyjmie. A ja klękam wtedy na oba kolana i pytam, czy zostanie moją żoną, bo strachałem się tak bardzo, że żem wypił trochę za dużo, i prawdę zacząłem gadać, bo ja jestem chłop nieprawdomówny i czasami zdarza mi się dupę z gęby robić, ale to tylko wtedy, gdy jestem trzeźwy, bo jak sobie chlapnę, to jakbym się świętym stawał, świętym od prawdomówności. A ona na to, że nie, że to raczej niemożliwe i żebym się nie wygłupiał, żebym wstawał, i żebym poszedł do domu i wytrzeźwiał. I wtedy, chłopy, zrozumiałem, że ona ze mną być nie chce przez tego swojego głupiego brata. Bo on był dla niej najważniejszy na świecie, a ja zawsze byłbym ten drugi. A może nawet czwarty, bo ten jej głupi brat był dla niej pierwszy, drugi i trzeci, i świata poza nim nie widziała, i prała mu, i gotowała, i rzyć mu obmywała… Chłopy, polejcie, bo nie wytrzymam. • • • Chodziłem do Marty, Martusi, jeszcze nieraz. Nawet się nauczyłem ładne bukieciki robić, i kolorowe i takie, co jakby je do wody włożyć, to by i rok nie zwiędły. A potem przyszła zima i bukieciki się skończyły, ale to nie znaczy, żem Martę, Martusię, kochać zaprzestał. Chyba nawet jeszcze mocniej żem ją pokochał, bo zimno było na świecie, a moja dziura w moim dachu ino się powiększała, i dęło mi do domu, i mróz właził jak do siebie, i zimno mi było, bardzo zimno, nawet pod piernatami żem się trząsł jak osika, i gdybym miał Martę, Martusię dla siebie, to ja bym ten dach naprawił, a może bym i nowy dom wybudował, piętrowego murowańca bym postawił własnymi rękami. Albo i bym nic nie stawiał, dachu bym nie naprawiał, bo z Martą, Martusią gorąco by mi było – choćby i w zaspie śniegu i pod rozgwieżdżonym od mrozu niebem. A potem skończyła się zima i zaś przyszło lato, a potem zaś zima. A Martusia najpierw otwierała drzwi, gdy pukałem, mówiła, żebym wytrzeźwiał, ale ja nie trzeźwiałem i znowu przychodziłem, jak lato to z bukiecikiem, a jak zima to bez. Ale Martusia już drzwi nie otwierała, a ja wiem, że gdyby sama była, gdyby nie ten jej głupi braciszek, to by otwarła, bo by nic do stracenia nie miała i by wolała mnie, pijanego – niż samotność, co jest najgorsza na świecie. A ja chodziłem do Martusi i chodziłem, a ona nie otwierała, a ja waliłem pięścią po drzwiach i po oknach, aż wreszcie wyszła Marta, Martusia i powiedziała, żebym sobie lepiej poszedł, bo na milicje moje najścia zgłosi. A ja na to, że niech zgłasza, jak chce, bo wiecie, chłopy, ja mam brata, Edka, w milicji, i niczego żem się nie bał, ani że mnie pobiją ani nic, bo brat brata nie pobije. I nazajutrz zaś żem do Martusi przyszedł, zaś mi nie otworzyła, a wieczorem zajechał do mnie Edek nyską i powiedział, żebym się opamiętał i wódę odstawił, bo mnie do ciupy zamknie. I ja wiem, że nie żartował, bo Edek jest słowny chłop i dupy z gęby nie robi, a ja czasem robię, a nawet częściej niż czasem, chyba że się upiję, to wtedy prawda ze mnie wyłazi, choćbym nie chciał, żeby wyłaziła. I wtedy żem się właśnie zaczął taić przy domu Martusi, po drugiej stronie drogi, w krzakach. Bo jakbym dalej ją nachodził, to ona by zaś poszła na milicję i by mnie mój rodzony brat do więzienia wsadził. Dlatego żem się kryć zaczął, żebym bezpiecznie mógł patrzeć na Martę, Martusię i żebym mógł marzyć o jej ciele pod kwiecistym fartuszkiem. I zeszłej soboty, jak się ta tragedia stała, to też żem siedział w krzakach, a burza wcale nie szła od wschodu, ani nawet od zachodu, ani z innej strony, ino siedziała mi w głowie i waliła gromami, aż mnie skręcało. To sobie wyjąłem z kieszeni flaszkę i chlapnąłem, bo mnie na rzyganie od tej burzy brało. |
Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.
więcej »— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak
Nasza klasa
— Hubert Fryc
Bardzo ładne i w gruncie rzeczy niegłupie opowiadanie — sprawiło mi dużą przyjemność.