Jeśli kocha – wtedy serce żyje. W tym, kto kocha, w tym i żyje. Gorące, takie gorące, że wszystko wokoło grzeje. Lecz kiedy nie kocha, wtedy wszystko stygnie, odchodzi ono, Bóg odchodzi, wszystko odeszło, więc i serce – też opuszcza. Odeszło serce, niekochające. I wtedy serce na Zimowisko się udaje, tam one wszystkie leżą niekochane, niekochające, leżą-skwierczą, zimę niemiłości przeczekują. Przyjdziesz na Zimowisko i posłuchasz – usłyszysz, że jej serce tam bije, to dla ciebie jedna odpowiedź, nie usłyszysz – druga.
Zimowisko serc
Jeśli kocha – wtedy serce żyje. W tym, kto kocha, w tym i żyje. Gorące, takie gorące, że wszystko wokoło grzeje. Lecz kiedy nie kocha, wtedy wszystko stygnie, odchodzi ono, Bóg odchodzi, wszystko odeszło, więc i serce – też opuszcza. Odeszło serce, niekochające. I wtedy serce na Zimowisko się udaje, tam one wszystkie leżą niekochane, niekochające, leżą-skwierczą, zimę niemiłości przeczekują. Przyjdziesz na Zimowisko i posłuchasz – usłyszysz, że jej serce tam bije, to dla ciebie jedna odpowiedź, nie usłyszysz – druga.
Denis Trusow
‹Zimowisko serc›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % ![](/3_1/wykresik.gif) |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Denis Trusow |
Tytuł | Zimowisko serc |
Opis | Znany już czytelnikom Esensji Autor zabiera nas w swój klimatyczny świat owiany rosyjskim chłodem i Tajemnicą… |
Gatunek | realizm magiczny |
Stał na skraju lasu, silnika nie gasił, nie, po prostu wyszedł, by pomyśleć i wypalić papierosa. Padał śnieg, ogromne płatki cicho opadały na drogę, zasypując ślady bieżników. Już dawno nie wyjeżdżał z miasta, więc cieszył się, że nareszcie znalazł się tu, w lesie. Tak dawno nie opuszczał Moskwy, wciąż tylko praca, praca, praca.
I oto las, przyroda. Zawsze marzysz, by wyjechać – latem na szaszłyki, zimą – w góry, na narty.
Popatrzył na mapę i stwierdził, że dalej samochodem nie może jechać. Droga – wąski leśny dukt, którym ciężarówki z tartaku jeżdżą czasami na skróty – raptownie skręcała w prawo. A do Zimowiska – w lewo. Tam, z lewej strony, zaczynał się naprawdę gęsty las, wznosiły się gigantyczne świerki, pokryte śniegiem. Jak po takim śniegu iść w tych fircykowych pantoflach? W nich tylko po Nowym Arbacie przechadzać się można. A tu bez nart nie obejdzie się. A może w ogóle nie iść? Może nie warto?
Nie, warto, oczywiście, że warto.
Przypomniał sobie chatkę staruszki – niziutką pięciokątną budowlę z belek. Starą, porośnietą mchem, pobudowaną na pewno jeszcze przed wojną. Dlaczego pięć kątów, pomyślał wtedy, wychodząc z samochodu. Paweł, kiedy wyjaśniał mu, jak znaleźć staruszkę, mówił, by nie dziwić się za bardzo wszelkim cudactwom, które można tu zobaczyć, ale pięć kątów – tego już za wiele. I ani jednego okna, tylko wąskie drzwiczki z dykty, niskie, na poziomie pasa, w sam raz dla jakiegoś psa lub kozy, człowiek musiałby wchodzić na czworakach.
Długo pukał, lecz nikt nie odpowiadał. Z wnętrza nie dochodził żaden dźwięk.
Kiedy wrócił do samochodu, zostawionego za szopą, zobaczył ją – na tylnym siedzeniu. Siedziała, opuściwszy siwą głowę w dłonie, długie rozpuszczone włosy skrywały jej twarz. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to wyjąć tę obłąkaną starą wiedźmę z auta, obić i odjechać w cholerę, do miasta. Ale przypomniał sobie, jak Paweł o niej mówił, i zrobiło mu się nieswojo. Paweł, napakowany byczek, niegdyś ściągający z ludzi długi, ta głupia góra mięśni, pierwszy raz w życiu mówił o kimś z uwielbieniem i zgrozą w oczach.
Przypomniał sobie, jak wtedy usiadł obok niej – z lewej strony. Chciał się przywitać, jednak nie mógł, bo go zatkało, całkowicie. Ona też milczała, wciąż z opuszczoną głową, cicho kołysząc się w tył i w przód. W tył, w przód. Tam i z powrotem. Nagle śnieg zaczął sypać już zupełnie gęsto. Zwartą białą ścianą. W absolutnej ciszy, na początku wydawało mu się, że słyszy, jak pada śnieg, ale to był po prostu szum w uszach. Nagle poczuł cichy wstrząs gdzieś wewnątrz i odczuł, jak jej milczenie przeniknęło, popłynęło w niego, najpierw po cichu, a potem potężnym szybkim potokiem, wypierając jego samego – dźwięczącego, myślącego, brzęczącego, jej cisza, dociekliwa i znacząca, żyła w nim, wprowadzała się w niego, coraz głębiej i głębiej, i oto nastał moment, kiedy on prawie zanikł, prawie cały stał się jej milczeniem. I wtedy, gdy on, konstatując jeszcze prawie niewidzialną obecność w sobie, powinien był lada chwila zniknąć i całkowicie stać się milczeniem, ona powoli podnosi głowę i zapełnia całe to nieskończone milczenie swoim głosem, nad podziw dźwięcznym, jak u dziewczynki-pierwszoklasistki:
– Przyszedłeś po odpowiedź, lecz ja ci jej nie dam. Znajdziesz ją sam.
Jej słowa były jedyną rzeczą, którą pojmował i słyszał na całym świecie, a za nimi w jego niezapełnioność już płynęły kolejne:
– Chcesz na pewno. Niepotrzebnie, źle przecież – na pewno. Ale sam tego chciałeś. Cóż… Jeśli kocha – wtedy serce żyje. W tym, kto kocha, w tym i żyje. Gorące, takie gorące, że wszystko wokoło grzeje. Lecz kiedy nie kocha, wtedy wszystko stygnie, odchodzi ono, Bóg odchodzi, wszystko odeszło, więc i serce – też opuszcza. Odeszło serce, niekochające. I wtedy serce na Zimowisko się udaje, tam one wszystkie leżą niekochane, niekochające, leżą-skwierczą, zimę niemiłości przeczekują. Przyjdziesz na Zimowisko i posłuchasz – usłyszysz, że jej serce tam bije, to dla ciebie jedna odpowiedź, nie usłyszysz – druga.
Jej głos, napełniwszy jego wnętrze, nagle wysechł, a on poczuł się jak wypełniony po brzegi balonik, który tuż-tuż pęknie, lekki i pusty.
– Pójdziesz w las za tartakiem, niedaleko Kowszowa, za trzy dni, sam pójdziesz, zajdziesz w las, a dalej on ciebie poprowadzi, do samego Zimowiska. Do mnie więcej nie przyjdziesz, żegnaj.
Jej ostatnie słowo obracało się, huczało, rozrastało w jego głowie, rosło i rosło, rozpierając go tak, że prawie odczuwał fizyczny ból. W oczach mu nagle pociemniało i wyłączył się, a kiedy doszedł do siebie, nie było jej już w samochodzie, tylko kilka siwych włosów na siedzeniu…
Dopalił, potarł zmarznięte ręce i postanowił posiedzieć jeszcze chwilę w samochodzie – przysiąść przed drogą. Dziwne to wszystko, niby nie średniowiecze i w ogóle, a dlaczegoś odczuwał strach. Staruszka przecież mogła okazać się po prostu doświadczoną hipnotyzerką lub mistrzem NLP – słyszał o takich rzeczach, kiedy ktoś spotkany na ulicy grzecznie prosił o pieniądze, uprzejmie uśmiechając się, i oddawałeś mu cały portfel, spostrzegając się dopiero po wielu godzinach. Przecież i ona mogła oczarować. A Paweł? Pawła łatwo odurzyć, jest jednokomórkowym, zwykłym bandziorem, choć robi z siebie teraz niemal profesora. Jednak pójdę, znudzi się – wrócę, oczywiście, że wrócę – nogi zmarzną w takich pantoflach. Z kabury, schowanej pod deską rozdzielczą, wydostał rewolwer i włożył do kieszeni kożucha. Trzeba iść. Nogi niedobrze drżały. Zgasił silnik i wyszedł z samochodu…
Iść, trzeba iść, jednak natychmiast nabiło się śniegu w pantofle. Jeszcze nie zdążył dojść do lasu, nie zdążył przeciąć zaśnieżonego pola przed nim, a już miał dosyć. Ach, gdyby miał narty! Pomyślał, że już dawno na nich nie jeździł… Spojrzał na zegarek – minął już kwadrans, zginął za plecami szum tartaku, pojawiły się inne odgłosy – wiatr w świerkowych wierzchołkach, trzeszczenie gałęzi. Czasem rozbrzmiewał przeciągły głuchy szmer – to sypał z drzew śnieg, szerokimi białymi wachlarzami.
Było mu trudno iść. Śnieg był głęboki. Szedł po nim, wysoko podnosząc nogi, jak bocian, i powoli posuwał się naprzód. Przy każdym nowym kroku podnosiła mu się nogawka, a goła noga tonęła w parzącej zaspie śnieżnej. W końcu wpadł na pomysł i wsunął spodnie w skarpetki. Teraz było mu lżej. Oglądał się, za nim zostawał wśród drzew łańcuszek śladów.
Zimowisko najpierw usłyszał. Gdzieś z przodu, za drzewami i krzakami coś było, dziwny szum. Najpierw wydało mu się, że to samochody, jakby z przodu jakaś autostrada, lecz potem przypomniał sobie, że niczego takiego tam być nie może. Według mapy były tam tylko zwarte lasy przez wiele kilometrów. I dźwięk ten wcale już nie przypominał szumu drogi. Im dalej szedł w jego kierunku, tym wyraźniej rozpoznawał w pozornej monotonii złożone rytmiczne wzory, jeden rytm wyprzedzał inny, rozpuszczając się w trzecim, unisono z czwartym, który nagle niewyobrażalnie odwlekał się i gubił w ogólnym hałasie.
Teraz, w miarę zbliżania się, hałas ten narastał i był już tak głośny, że powietrze wokoło całe drżało i wibrowało. Zrozumiał, że gdyby źródło tego strasznego szumu znajdowało się w jednym miejscu, nie zbliżyłby się do niego tak szybko. To znaczy, że ono porusza się, porusza w jego kierunku. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak Alicja szła w kierunku Królowej. Przestał, gdy nagle wyraźnie uświadomił sobie, że to, co dzieje się z nim teraz, niemożliwe jest do wytłumaczenia w żaden racjonalny sposób. Ostatecznie pogubił się.
Szedł, nie próbując już uspokajać dreszczy w kolanach, nie wiedząc nawet, czy idzie do przodu, czy w tył, nie myśląc, szedł na łomoczące, czarujące, wołające, jak królik w paszczę węża boa. Na szum. Naprzód. W morze z głową, a morze było szumem, a szum był biciem tysięcy serc, i pogrążył się w to morze i już na samym jego dnie otworzył oczy.
Wtedy zobaczył Zimowisko. Tysiące bulgoczących, gorących, drżących, krwawych, śliskich, nienasyconych, pełzających, zwiotczałych, gładkich, szybkich, bijących, pulsujących, kopulujących – ludzkich serc. Nad nimi podnosiła się gęsta para, niby dym, pozostając w igliwiu puszystym różowym szronem. Zimowisko żyło, serca pełzały jedno po drugim, te, co marzły, wpełzały do wnętrza mrowiącej się kupy, a te już ogrzane wypełzały na górę.
Stał i słuchał, skłoniwszy głowę na bok. Usłyszał. Przyłożył rękę do piersi. Z nieufnością – jeszcze raz, rozrywając koszulę. Dowiedział się.
![koniec](/img/i_koniec.gif)
Poruszajace... i nie powiem że amatorka, bo czytajac to mogę to porównać jakością do bardziej znanych opowiadań