Wtedy ukazuje się otyła kelnerka, dźwigająca przed sobą obfity biust i godność kierowniczki lokalu, jak wpięty w klapę garsonki rząd orderów. Pozostaje tylko jej zaufać, zamówić białą kawę po turecku i mieć nadzieję, że poda ją w szklance. Pomyślisz sobie wtedy z satysfakcją, na przekór szalejącym za oknem żywiołom, że są rzeczy wieczne.
Impresje
Wtedy ukazuje się otyła kelnerka, dźwigająca przed sobą obfity biust i godność kierowniczki lokalu, jak wpięty w klapę garsonki rząd orderów. Pozostaje tylko jej zaufać, zamówić białą kawę po turecku i mieć nadzieję, że poda ją w szklance. Pomyślisz sobie wtedy z satysfakcją, na przekór szalejącym za oknem żywiołom, że są rzeczy wieczne.
Marek F. Fijałkowski
‹Impresje›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
Autor | Marek F. Fijałkowski |
Tytuł | Impresje |
Opis | Autor udowadnia, że miniatury literackie wcale nie muszą być domeną fantastyki ani eksperymentów formalnych. W krótkich tekstach można przecież zawrzeć także codzienność… |
Gatunek | obyczajowa |
Niebieskawo-szary dym zanim się rozpłynie w powietrzu, owija się wokół ręki ruchliwymi nitkami. Ręka – pożółkłe palce, brud za poobgryzanymi paznokciami, popękane dłonie ujęte w grube rękawy pikowanej, roboczej kurtki z niebieskiego materiału. Papieros unosi się trzymany między wskazującym a środkowym palcem prawej dłoni. Usta łowią go w powietrzu, obejmują z dwóch stron, zapadając się przy tym bezgłośnie. Mięśnie klatki piersiowej rozciągają żebra, płuca dopiero zaczynają wciągać dym głęboko w siebie, kiedy ręka wyrywa papierosa spomiędzy warg i niespodziewanie wpycha go szybko z powrotem, zostawiając płucom zaledwie ułamek sekundy na wydech. Płuca znów usiłują nasycić się dymem, ale i tym razem nie dotrze on nawet do krtani.
Co do reszty, to klimat jest umiarkowany, a czasy w których żyjemy – spokojne.
Idę drogą do Czarnego Potoku. Jest ciemno, zbliża się burza, nad górami co jakiś czas pojawiają się błyski piorunów, dalekie i zupełnie bezgłośne. Zastanawiam się, czy to nie halucynacje. Jestem zmęczony, a tylko na słowo uwierzyłem taksówkarzom, że jest tu pole namiotowe.
– Ale była burza w nocy, co ?
– Lało strasznie. Wszędzie teraz same klęski żywiołowe.
Deszcz. Zwykła rzecz, a okazuje się, że nawet krótki – tyle że gwałtowny – deszcz nie pozwalając wyjść ludziom z restauracji „Krynickiej”, zamienia ją w schronienie dla uchodźców. Robi się tłok, wokół unosi się wilgoć parująca ze spoconych ciał i przemoczonych ubrań, małe dzieci płaczą, rośnie zamieszanie.
Wtedy ukazuje się otyła kelnerka, dźwigająca przed sobą obfity biust i godność kierowniczki lokalu, jak wpięty w klapę garsonki rząd orderów. Pozostaje tylko jej zaufać, zamówić białą kawę po turecku i mieć nadzieję, że poda ją w szklance. Pomyślisz sobie wtedy z satysfakcją, na przekór szalejącym za oknem żywiołom, że są rzeczy wieczne.
„Należy tylko dobrze rozróżniać to, na co się patrzy, od tego, co się widzi (…)”. Właśnie przed chwilą znalazłem to zdanie u Cortazara siedząc w „Węgierskiej Koronie” między zespołem grającym łagodny jazz, a rozgrzaną blachą rusztu rozsiewającą dookoła gryzący zapach palonego tłuszczu. Klienci baru w skupieniu wyskrobują nożami ketchup z prostokątnych, plastykowych pudełek i rozsmarowują go na pizzy o jednym z czterdziestu pięciu smaków (plus możliwość skomponowania swojej własnej).
Chwila przerwy. Orkiestra zasiadła za stołem – najwyraźniej przerwa na posiłek – i połączyła się z gośćmi w solidarnej konsumpcji dań z menu, z gośćmi którzy żyją tu bez przerwy mając przerwę na posiłek.
Na przeciwko mnie stoi piwo w kuflu ozdobionym tańczącą parą w ludowych strojach; drżące powietrze nad rusztem skwierczy jak pieczone mięso.
– Zgrabny tyłeczek – myślę odprowadzając wzrokiem dziewczynę ubraną w białą bluzeczkę z głębokim dekoltem i obcisłe, szare spodnie. Ciemne okulary nie pozwalają za wcześnie odkryć całej tajemnicy, a blond włosy skręcone jak sprężynki i odsłonięty pępek dają do zrozumienia, że jest wiele do odkrycia.
Dobrze mi. Dobrze mi na tarasie kawiarni w Krynicy. Dokoła zostało jeszcze kilka willi stojących tu od stu lat. Na to, co widzę nakładają się oglądane przed chwilą obrazki. Dobrze mi. Świat jest dobry – złoty i zielony. Dzięki, Nikiforze. Bądź pozdrowiony Ty i Twoje Kredki Szkolne „Harcerz"…
Kraków, druga w nocy. W tunelu dworca po obu stronach śpią ludzie. Na ławkach albo na posadzce pod ścianą leżą na boku, na plecach albo siedzą skuleni opierając głowę o kolano. Są tu podróżni czekający na pociąg, ale są też tacy, którzy wyglądają na mieszkańców tego miejsca – co chwilę budzą się z płytkiej drzemki, otwierają oczy na siłę, żeby sprawdzić, czy zaczął się kolejny rozdział ich życia, które mierzą ciągle w ten sam sposób:
– Panie szanowny, ma pan może papierosa? – zapytał starszy mężczyzna zawieszając głos tak, że nie powiedział do końca całego pytania. Brzmiało to mniej więcej:
– Pan’ szan’wny, ma pan może papieros’?
Uśmiechnął się przy tym i w ogóle zachowywał się tak, jakby sam nie traktował swojego pytania poważnie. Widocznie pytał z obowiązku specjalnie nie licząc na skutek.
– Przykro mi, nie palę – odpowiedziałem rozkładając ręce. Było widać, że jest przyzwyczajony do takich odpowiedzi. W moim wypadku była to akurat prawda, ale co to ma dla niego za znaczenie? W oczach tego staruszka byłem tylko częścią strumienia podobnie reagujących przechodniów, który przepływał obok jego ławki.
Światło dzienne raziło go nawet przez zaciśnięte powieki. Próbował otworzyć oczy, ale kiedy to zrobił światło wdarło się do wnętrza czaszki i zaczęło wypalać wszystko, co tam jeszcze zostało. Starał się leżeć nieruchomo z zamkniętymi oczyma. Całą jego uwagę pochłaniało czekanie na chwilę, kiedy będzie musiał się ruszyć tylko żeby wychylić się za krawędź łóżka. Obiecywał sobie, że zdobędzie się na to, chociaż nie na pewno.
Co chwilę miał świeży towar do wypróbowania i organizm nie miał za grosz czasu się do czegoś przyzwyczaić. Kilka razy na tydzień reagował nerwowo na te nowości, tak jak dzisiaj. W każdym razie tak to sobie tłumaczył. Wyobrażał sobie, że branie ciągle tego samego to sielanka: po paru dniach się do tego przyzwyczajasz i dalej już kopie bez bólu – sama przyjemność. Ale on się bał przyzwyczajenia. W ten bolesny sposób chciał uniknąć nałogu.
„Nie można tak leżeć; trzeba coś wziąć, co postawi na nogi…”
Wyszedł na ulicę. Nie pamiętał, czy włożył na siebie jakąś kurtkę – i tak było mu zimno. Chyba był mróz, bo śnieg z lodem chrzęścił mu pod podeszwami. Dochodził już do głównej ulicy, kiedy zaczepił go ten facet.
Wiecie co? Nic tylko podziwiać pisarzy. Potrafią tyle napisać o wszystkim, no o wszystkim – dosłownie. On nigdy nie potrafił nawet dokładnie zapamiętać twarzy człowieka, którego minął przed chwilą, a co dopiero machnąć o nim opowiadanie. Ten po prostu zapytał, która jest godzina. – Człowieku, ja nie mam pojęcia, jaki jest teraz miesiąc, a ty mnie pytasz o godzinę. Nie wiem …
Jego szkolny wychowawca powtarzał, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Kurcze, aż strach pomyśleć, jak wyglądają te inne – możliwe, a gorsze.