Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 1 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dariusz Wierbajtis
‹Planeta Zaginionych Długopisów›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorDariusz Wierbajtis
TytułPlaneta Zaginionych Długopisów
OpisBywa, że długopis odłożony na biurko znika. Ktoś go zabrał? Niekoniecznie. Może postanowił wziąć sprawy we …własny wkład?
Gatunekhumor / satyra, SF

Planeta Zaginionych Długopisów

« 1 2 3 4 »

Dariusz Wierbajtis

Planeta Zaginionych Długopisów

Linus Plitkins, Wielki Mistrz Bractwa Dwulicowości Boga obudził się z przeczuciem, że coś się stało. Jeszcze sen nie opuścił jego opuchniętych powiek, a narządy słuchu pracowały pełną mocą. W komnacie panowała idealna cisza. Leżąc w wielkim łożu, wykonanym z kłów klamutów – zwierząt czterokrotnie większych od słoni, posiadających trzymetrowe kły w dolnej szczęce – Plitkins doszedł do wniosku, że wszystko jest w porządku. Ostatnio zbyt często budził się z podobnym przeczuciem, ponieważ bał się, że w Kościele Dwulicowości Boga szykuje się zamach na Wielkiego Mistrza. Jako że pełnił tę funkcję od sześciu lat (poprzedniego Wielkiego Mistrza musiał otruć kolcem parszywej orchidei, by zająć jego miejsce), Plitkins instynktownie wyczuł, że zamach szykowano właśnie na niego. Aby zabezpieczyć się przed przewrotem, usunął ze swego otoczenia wszystkich najbardziej wpływowych kapłanów, wysyłając ich na polowanie na klamuty, których kły były podstawowym produktem eksportowym planety Siedmiu Krzyży. Z danych statystycznych wynikało, że co czwarty myśliwy ginął pod kopytami rozwścieczonego stada, więc grono wyższych kapłanów szybko się przerzedziło. Jednak ktoś musiał planować zamach, co podpowiadał Plitkinsowi szósty zmysł, który niejednokrotnie ratował awanturnika z podobnych opresji. Bo trzeba wiedzieć, że Linus Plitkins nie od zawsze był obywatelem planety Siedmiu Krzyży. Trafił tutaj, gdyż ścigał go patrol Gwiezdnej Policji. Byłby to definitywny koniec Plitkinsa, ponieważ za notoryczne włamania do Intergalaktycznej Sieci Informatycznej przestępcy groziła kara lobotomii, ale hacker wiedział, dokąd się udać. W czasie, gdy patrolowiec policji spokojnie krążył na orbicie Siedmiu Krzyży, Plitkinsowi udało się zrobić dziecko jednej z córek ważniejszego kapłana Bractwa, co automatycznie upoważniało go do ubiegania się o obywatelstwo. Jako że Kościół Dwulicowości Boga chronił swoich wyznawców, a tym bardziej nie było umowy ekstradycyjnej pomiędzy Siedmioma Krzyżami a resztą planet, policja musiała odlecieć z kwitkiem, rzucając na pożegnanie wiązkę soczystych przekleństw.
Plitkins, aktywnie korzystając z protekcji teścia, szybko piął się w hierarchii bractwa. Mając fenomenalną pamięć, bez problemu opanował wszystkie niuanse religii, której podstawową tezą było dwulicowość Boga. Wyznawcy uważali, że nie było Boga i Szatana, lecz istniał tylko jeden bóg o dwóch obliczach – w zależności od sytuacji był bogiem Dobra albo Zła.
Po dwóch latach intryg, zamachów i tajnych spisków Plitkinsa obrano na Wielkiego Mistrza. A teraz ktoś chciał zająć jego miejsce. Linus zsunął z siebie kołdrę, wykonaną z puchu horrikańskich wron i lekko wskoczył na nogi. Wykonał kilkanaście pompek i przysiadów, mających utrzymać ciało w kondycji, a potem podszedł do konsoli komputera. Od momentu, gdy został Wielkim Mistrzem, nie korzystał ze swoich zdolności, aby nie wzbudzać zainteresowania Gwiezdnej Policji. Miał nadzieję, że z czasem wszyscy zapomną o nim i będzie mógł spokojnie wynieść się z Siedmiu Krzyży, aby rozpocząć nowe, wesołe życie w innym miejscu Galaktyki.
Na widok mrugającego punktu w rogu ekranu, Plitkins poczuł przyjemne mrowienie. Jakiś stały klient przysłał zaszyfrowaną wiadomość. Potrzebowali jego umiejętności, co oznaczało, że sprawa była poważna, czyli mówiąc inaczej – dobrze płatna. Plitkins wystukał hasło i uruchomił program dekodujący. Po przeczytaniu listu Carmody’ego, jego humor wyraźnie się poprawił. Gdyby dostał proponowaną forsę, mógłby odlecieć z Siedmiu Krzyży i nie bać się, że któryś z kapłanów wbije mu w plecy zatrute ostrze.
Plitkins lekko się uśmiechnął i przebiegł palcami po klawiaturze. Musiał znaleźć Carmody’emu odpowiedniego człowieka, który wykonałby dla niego to zadanie.

Natychmiast po otrzymaniu wiadomości od Plitkinsa, Carmody wyleciał towarowym gwiazdolotem w kierunku Kasjopei. Tam miał się spotkać z człowiekiem, którego polecił mu hacker. A jeżeli Plitkins kogoś polecał, to oznaczało, że tej osobie można zaufać. Aby wrogowie nie zaczęli podejrzewać, że próbuje wymknąć się z zastawionej na niego pułapki, Carmody wykorzystał trzech swoich dobrze opłacanych sobowtórów, których wysłał na firmowych statkach „TransGalactic Speditions” w różne krańce Galaktyki. Sam cichcem przedostał się na towarowy gwiazdolot, należący do jednej z zależnych kompanii i jako pasażer drugiej klasy czuł się w nim zupełnie bezpiecznie.
Statek Carmody’ego zmierzał ku piątej planecie, krążącej wokół niewielkiej gwiazdy, leżącej osiem parseków za Kasjopeją. W Katalogu Galaktycznym gwiazda figurowała pod wymyślną nazwą JJ-15-121, ale wszyscy nazywali ją po prostu Gwiazdą. Wokół Gwiazdy krążyło sześć planet, z których dwie były zamieszkałe. Carmody’ego wcale nie interesowała czwarta planeta, gdzie, oprócz ciężko pracujących górników, nie było żadnych atrakcji. Całą uwagę skupił na Firmamencie – planecie nieco mniejszej od Ziemi, ale prawie tak samo znanej w Galaktyce.
Firmament, a właściwie Niebo, jak ją nazywali ludzie mniej wykształceni, była królową wyuzdanej rozkoszy. Przy niej Las Vegas wyglądało na marny park rozrywki. Tutaj wszystko było dozwolone. W każdej knajpie sprzedawano narkotyki – od zwykłej kokainy do nektaru halucynogennych kwiatów z Cyrrusa. Prostytutki krążyły po ulicach niby kotki w rui, a bardziej wymagającym klientom dostarczano dzikuski z Nelii lub kobietopodobne stworzenia z Marcou. Na planecie nie było żadnego prawa, oprócz prawa do dobrej zabawy. Teoretycznie, w większych miastach istniały służby porządkowe, ale ich funkcje sprowadzały się do odwracania głowy we właściwym momencie.
Będąc uczciwym przedsiębiorcą, któremu nie śmierdzi żaden pieniądz, Carmody posiadał kilkanaście instytucji na Firmamencie. Większość z nich zajmowało się produkcją i dostarczaniem narkotyków na nienasycony niebiański rynek, lecz były też kasyna, domy publiczne oraz biura, organizujące wyprawy dla dobrowolnych samobójców. Carmody wiedział, że w razie niebezpieczeństwa mógłby schronić się w jednej z nich, ale to oznaczało, że jego anonimowość będzie warta funta kłaków. Lepiej wyglądać na szarego człowieka, który przyjechał do Nieba, aby przehulać oszczędności całego życia.
Gwiazdolot wylądował w Astrouanie, głównym porcie kosmicznym Firmamentu. Wręczywszy urzędnikowi celnemu niezłą sumkę za to, że ten spojrzał na niego, jak na powietrze, Carmody udał się pod wskazany przez Plitkinsa adres. Aby nie zwracać na siebie uwagi nie wziął powietrznej taksówki. Nie bał się wędrówki ulicami Astrouanu, chociaż uważano je za najbardziej niebezpieczne miejsca w Galaktyce. Nie wszyscy turyści, którzy postanowili oszczędzić na profesjonalnych przewodnikach i na własną rękę zwiedzić zabytki rozkoszy, wracali na rodzimą planetę. Carmody kilkakrotnie bywał w Astrouanie i wiedział, jak zabezpieczyć się przed niepożądanymi niespodziankami. Miał przy sobie dwa blastery, wmontowane w rękawy antylaserowej marynarki, parę pojemników z gazem obezwładniającym i wiele innych gadżetów, które wykonano w jednym z jego laboratoriów.
Prostytutki, sprzedawcy narkotyków i innych rozrywek oferowali Carmody’emu swoje usługi, ale nie zwracał na nich żadnej uwagi. Jeżeli ktoś próbował być bardziej natarczywy, to napotkawszy zimny wzrok potencjalnego jelenia szybko dawał sobie spokój. Lepiej sprzedać o jedną porcję narkotyku mniej, niż znaleźć się w rynsztoku z przestrzeloną głową.
Miejsce, o którym mówił Plitkins, znajdowało się niedaleko portu kosmicznego. Była to nieduża restauracja, w której klienci, stosując się do starojapońskiego zwyczaju, jadali z ciał nagich kobiet. Carmody wiedział, że dziewczęta smarują się specjalnym olejkiem, zawierającym słaby narkotyk. Gdy amator zje coś z takiej kobiety, traci wszystkie zahamowania, a co za tym idzie – wszystkie pieniądze.
Nie zwracając uwagi na prostytutkę o trzech piersiach, która niedwuznacznie proponowała szybki numerek, Carmody wkroczył do środka „Smakowitej Nagości”. Kłęby narkotykowego dymu uderzyły mu w twarz, ale mając specjalne filtry w nosie, nie bał się, że będzie na haju. Twardym krokiem podszedł do baru i rzucił do barmana:
– Przysłał mnie Plitkins. Ktoś tutaj na mnie czeka.
Barman spojrzał na niego ponurym wzrokiem, a potem bez słowa wskazał małe drzwi za przepierzeniem. Carmody skinął głową, podał kelnerowi parę kredytów i zniknął za drzwiami.
Pokój, w którym znalazł się Carmody, nie był duży – wręcz przeciwnie, mały, ciasny i bez okien. Jedyną jego zaletą było to, że nie czuło się w powietrzu narkotykowych oparów. Po środku pokoju stał niewielki stół, który okrążały cztery fotele.
Gdyby nie żarzący się koniec cygara, tkwiącego między wskazującym a serdecznym palcem małego człowieczka, Carmody przysiągłby, że w pokoju nie ma nikogo. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, mógł lepiej przyjrzeć się osobie, którą polecił mu Plitkins. Był to mężczyzna w nieokreślonym wieku, mający przeciętną twarz i wyglądający bardzo niepozornie. Carmody zauważył ze zdziwieniem, że po odwróceniu wzroku natychmiast zapominał, jak facet wygląda. Nawet gdy wytężał swój nieprzeciętny umysł, który tyle razy pomógł mu w wywodzeniu przeciwnika w pole, nawet gdy mrugał, chcąc odpędzić cisnące się przed oczy fizjonomie, to nadal w miejscu, gdzie musiała pojawić się twarz mężczyzny, widniała się biała, drgająca plama.
– A więc to ty jesteś tym facetem, który szuka pomocy? – zapytał, a raczej stwierdził mężczyzna, zaciągając się cygarem. Miał lekko schrypnięty głos, jakby ktoś przeciągnął mu przez gardło szklaną watę.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.