Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Bogumił Lukaj
‹Sorokoust›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorBogumił Lukaj
TytułSorokoust
OpisNiepokojąca opowieść, spisana na papierze toaletowym, znaleziona w ruinach szpitala psychiatrycznego, pod klepką podłogi, każe się zastanowić, co właściwie się działo w radzieckich psychuszkach…
Gatunekgroza / horror

Sorokoust

1 2 3 »
Sama „terapia” nie wymagała wyjaśnień. Zamykali człowieka w szpitalu i faszerowali prochami. Tutaj nie chodziło o jakiekolwiek leczenie – nie wiadomo było nawet, kto właściwie jest chory! Lekarze, lubujący się w zadawaniu wyrafinowanego cierpienia, mieli dwie ulubione metody; wszystkie, jeśli można się tak wyrazić, służyły „kształtowaniu charakterów”.

Bogumił Lukaj

Sorokoust

Sama „terapia” nie wymagała wyjaśnień. Zamykali człowieka w szpitalu i faszerowali prochami. Tutaj nie chodziło o jakiekolwiek leczenie – nie wiadomo było nawet, kto właściwie jest chory! Lekarze, lubujący się w zadawaniu wyrafinowanego cierpienia, mieli dwie ulubione metody; wszystkie, jeśli można się tak wyrazić, służyły „kształtowaniu charakterów”.

Bogumił Lukaj
‹Sorokoust›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorBogumił Lukaj
TytułSorokoust
OpisNiepokojąca opowieść, spisana na papierze toaletowym, znaleziona w ruinach szpitala psychiatrycznego, pod klepką podłogi, każe się zastanowić, co właściwie się działo w radzieckich psychuszkach…
Gatunekgroza / horror
W przeważającej większości ludzie to barbarzyńcy. Wbrew własnym wyobrażeniom, w których widzimy siebie samych jako tryumfatorów, zdobywców, jako dzielnych rycerzy, wiernych wyznawców, czy wreszcie humanitarne istoty pełne współczucia i postępujące w ramach wyższych idei, jesteśmy tylko biologicznym zlepkiem tkanek i narządów, funkcjonującej i myślącej na poziomie zwierzęcia.
Kiedy przybyłem do „Murmańska” (tak pieszczotliwie nazywano szpital dla obłąkanych) potraktowano mnie końską dawką haloperidoru. Po niecałej godzinie nie wiedziałem gdzie się znajduję, gdzie jest podłoga, a gdzie sufit. W moim mózgu wirował obraz pustego, długiego korytarza cuchnącego lizolem, pomalowanego na błyszczący niebiesko-zielonkawy kolor, na widok którego robiło się niedobrze.
Miałem wrażenie, że wcale nie szedłem; płynąłem, lub raczej unosiłem się, oślepiony blaskiem jarzeniówek i migających pod sufitem sodowych lamp. Korytarz wirował wokół mnie i z całej otaczającej rzeczywistości pamiętam jedynie różnokolorowe plamy rozmywające się w mojej głowie do czasu, kiedy zobaczyłem lśniącą, jasną postać promieniującą białym światłem. Wydawało mi się, że widziałem anioła, lecz zaraz przekonałem się, że jeśli w ogóle miała być aniołem, zwiastowała tylko śmierć.
Obudziłem się w cuchnącej nieczystościami obskurnej wąskiej celi. W środku stały cztery łóżka i metalowe wiadro. Nie byłem sam. Trzech mężczyzn i jakiś zdaje-się-doktor patrzyli na mnie z ukosa w sposób, w jaki dziecko wita nową rybkę w akwarium. „Pacjenci” przykuci byli do łóżek. Jeden z nich stale się trząsł, odruchowo poruszając ręką, albo głową. Drugi siedział na swojej pryczy zgięty w pół, kiwając się bez przerwy w przód i w tył jak rozmodlony Semita.
– Jak pan się czuje, panie Venković? – zapytał doktor. Stał nade mną, patrząc z góry i bezczelnie manifestując swoją przewagę. Trzymał ręce w kieszeniach, a podczas całej naszej rozmowy nawet się nie poruszył, przypominając nieudany pomnik Towarzysza Lenina.
Nie odpowiedziałem od razu, zresztą, po zastrzyku, który dostałem, daleko mi było do pełnej „jasności”. Byłem naprany prochami i kompletnie nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Nie wiedziałem gdzie jestem, jak się nazywam, nie wiedziałem nawet, czy ja to ja; zupełnie niespodziewanie świadoma część mojego umysłu zrobiła sobie nieplanowane wakacje. Wszystko przypominało koszmarny sen i tylko marzyłem, żeby obudzić się w środku nocy w przepoconej koszuli, wejść do kuchni i napić się wody.
– Jak pan się czuje? – zapytał ponownie.
– Dobrze – odpowiedziałem bez przekonania.
– Jak samopoczucie? – spytał znowu.
– Ja, ja… – bełkotałem coś bez sensu nie mogąc złapać myśli, uprawiających właśnie w mojej głowie coś na kształt orgii.
– Jak się czujesz? – doktorek domagał się odpowiedzi.
– Świetnie – zebrałem się w sobie. – Czuję się dobrze, naprawdę – powiedziałem, patrząc na niego twardo oczami wielkimi jak tunele kolejowe.
– A wcale nie wyglądasz, tawariszcz Venković – wzruszył ramionami, posłał pełny litości uśmieszek pacjentom i wyszedł.

Każdy następny dzień zaczynał się tak samo – najpierw skoro świt na salę wpełzały, niczym koślawe pingwiny, siostry sanitariuszki. Miały na sobie niebieskawe mundurki i białe fartuchy – zajmowały się chorymi, póki nie wytrzeźwieli sanitariusze, czyli mniej więcej do południa.
Niedługo potem pojawiali się pielęgniarze – więźniowie lżejszych zakładów penitencjarnych, dla których pobyt tutaj stanowił rodzaj kary. Mogli poruszać się po całym budynku, a nawet wychodzić na zewnątrz. Zakład znajdował się w szczerym polu przykrytym dwumetrową warstwą śniegu, a od najbliższej wioski dzieliło nas osiemdziesiąt kilometrów. Przy temperaturze, w której zamarza własny oddech, bez samochodu nie było żadnych szans ucieczki.
Lekarze przychodzili najpóźniej. Paradowali w swoich śnieżnobiałych wykrochmalonych kitlach jak papierowe żołnierzyki. Nie robili praktycznie nic prócz tego, że czasem rozmawiali z pacjentami. Wraz z nimi zjawiały się siostry niosące tacki z „lekarstwami”, strzykawki, albo wiadra na upuszczaną krew, lewatywę czy wymiociny.

Sama „terapia” nie wymagała wyjaśnień. Zamykali człowieka w szpitalu i faszerowali prochami. Tutaj nie chodziło o jakiekolwiek leczenie – nie wiadomo było nawet, kto właściwie jest chory! Lekarze, lubujący się w zadawaniu wyrafinowanego cierpienia, mieli dwie ulubione metody; wszystkie, jeśli można się tak wyrazić, służyły „kształtowaniu charakterów”.
Pierwsza z nich polegała na regularnym podawaniu dużych dawek insuliny, które w efekcie doprowadzały organizm do wstrząsu. Ponoć pomagało to prawdziwym chorym w czasie ataków schizofrenii. Druga metoda polegała na ciągłym uzależnianiu od coraz to większych dawek narkotyków, dla których po jakimś czasie pacjenci gotowi byli zrobić wszystko. Wyglądało to jak tresura na ludziach i właśnie w ten sposób traktowano więźniów politycznych, opozycje i wszelkie „zaplute karły reakcji”. Byłem świadkiem, kiedy najsilniejsi z nich wydawali swoich towarzyszy, zdradzali imiona, nazwiska, adresy; wszystko po to, by dostać jedną białą tabletkę, albo otrzymać zastrzyk. Nikogo nie obchodziło czy ktoś jest zdrowy czy nie, czy ma ostrą schizofrenię, paranoję, czy też cierpi na „bezobjawowe” dolegliwości, takie jak zbyt długi język.
Siedziałem w jednej celi z czubkami, wariatami, zboczeńcami, mordercami i gwałcicielami. Pacjenci wywodzili się z różnych środowisk, ale przeważnie byli to więźniowie polityczni, albo przestępcy, którzy posunęli się w swym szaleństwie tak daleko, że nie można było ich nazwać „przestępcami”, bo brzmiało to zbyt łagodnie. Za to wygodnie było przyczepić im etykietkę wariata. Zresztą zwykle takie etykietki przyklejano nie bez powodu – kiedy w rękach władzy znajdowali się bandyci pracujący na zlecenie mafii, pojedyncze cwaniaczki, łapówkarze, defraudanci, oszuści gospodarczy, prezesi niewypłacalnych instytucji, handlarze wszelkimi używkami, albo żywym towarem: prostytutkami i dziećmi. Ta ostatnia kategoria więźniów nie podlegała „rewalidacji”. Mieli oni osobne cele na wyższych piętrach, a ich pobyt w „Murmańsku” przypominał zimowisko w luksusowym pensjonacie. Zwykle podczas pierwszej komisji wypuszczano ich do domu, często za granicę.
Oprócz „leczenia” czekały na nas inne „atrakcje”. Byliśmy gnębieni, bici i głodzeni. Najgorsi byli pielęgniarze – wystarczyło wejść im w drogę w drzwiach. Sanitariusze bili wtedy, kiedy im kazali i wtedy, kiedy nikt im nie kazał, lubując się w chorej przyjemności płynącej z dręczenia innych. Kiedy chory protestował, przywiązywali go i bili dalej, nie mówiąc już o gwałtach. To nie byli ludzie, tylko zwierzęta. Pod osłoną nocy dopuszczali się najgorszych zbrodni. Zamykając oczy nigdy nie byłeś pewien, czy znowu je otworzysz następnego dnia.
Kiedyś przyprowadzili sobie jakiegoś Gruzina. Wybili mu zęby z przodu, żeby było im łatwiej.
Towarzystwo z wyższych pięter mogło pozwolić sobie na kobiety. Raz w tygodniu przyjeżdżała ciężarówka z zaopatrzeniem, a razem z nią do „Murmańska” ciągnęły gotowe na wszystko panienki – najczęściej wiejskie dziewczyny pragnące zarobić. Te najładniejsze i najbardziej bezczelne często wracały. Zresztą później same rodziny wysyłały je „do pracy”. Niektóre jednak nie miały takiego szczęścia.
Widziałem, jak pewnej nocy klawisze wynoszą zwłoki młodej dziewczyny -zakrwawione i owinięte w brudną folię. Nie wiem, gdzie ją nieśli, ale jeden z nich, trzymał w ręku skalpel. Po krótkiej chwili dołączył do nich doktor. Nie widziałem co robią. Wiem tylko, że przez następne dni byli w doskonałym humorze. Po kilku dniach przyjechał jakiś facet i wręczył im, zdaje się, koperty.
Po tym wydarzeniu chorzy zaczęli znikać… Jeśli handlowali ludzkim mięsem albo ludzkimi organami, mieli wystarczająco wiele młodych, zdrowych ciał. Sam nie musiałem się obawiać. Miałem czterdzieści parę lat i już zaczynałem się starzeć
Musicie zdać sobie sprawę, że szpital nie był po prostu „zakładem”. W tych krótkich chwilach, kiedy wracała mi świadomość, miałem okazję przekonać się, że znalazłem się w więzieniu – najprawdziwszym i jednym z najgorszych. W więzieniu, z którego się nie wychodziło.
Jeśli nie stawiałeś oporu, wszystko dało się jakoś przetrwać. Kiedy zapytali mnie, co bym zrobił, gdyby mnie teraz wypuścili, powiedziałem: „Tyrał jak wół, póki zwycięży socjalizm!”. Przez jakiś czas miałem spokój.

Pewnej nocy, a zdaje się, że był to wtedy drugi miesiąc mojego pobytu, zrobiło się nagle bardzo spokojnie. Nie było słychać pijackich awantur dochodzących z góry, jęków i przekleństw, nie było słychać żadnych głosów czy wrzasków, a cały oddział wydawał się bezludny. Zaległa cisza przed burzą, jakby nad samym morzem ktoś zwinął nagle wiatr i schował go do kieszeni. Dało się wyczuć dziwne podniecenie, jakby wszyscy czekali na coś, co dopiero ma się zdarzyć.
Kiedy otworzyłem oczy, leżąc bez ruchu przez godzinę i czując bolesne skurcze mięśni zauważyłem, że tego dnia nie zjawiła się siostra i nie podała mi haloperidoru ani insuliny.
1 2 3 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Quasi Mojo
— Bogumił Lukaj

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.