Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

« 1 4 5 6 7 8 11 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Podróż trwała tylko chwilę. Z trudem wygramolił się z łodzi, mocząc sobie najlepsze wyjściowe ciżmy. Idąc w stronę zamkowych murów układał w myślach mowę mającą przekonać króla, że nie warto pochopnie częstować go strzałą między oczy. Kiedy dotarł do bramy, wyciągnął z sakwy długi, cętkowany muszymi bździnami róg, własność rodu już od pokoleń – i z pewnością od pokoleń nie używany – i potężnie zadął.
Na dźwięk rogu na blankach ukazały się postacie strażników z kuszami wycelowanymi w biednego Tristana. Czerwone plamki światła laserowych celowników skupiły się dokładnie pośrodku jego czoła i aby nie zemdleć, musiał powtarzać sobie w duchu: Nie jestem glinianą figurką na wiejskiej strzelnicy, nikt nie będzie do mnie strzelał, nie jestem glinianą figurką…
W oknie baszty pokazała się głowa w koronie. Sam król – pomyślał Tristan, coraz bardziej zaniepokojony.
– To jest morderca Morhołta? – zapytał król – Czemu on tu stoi? Czego chce? Kanclerzu?
Stojący obok kanclerz tylko wzruszał ramionami.
– Przybłędo, chcesz w pojedynkę zaatakować, szturmem zdobyć zamek, a nas wyciąć w pień? – zwrócił się władca do Tristana – Myślisz, że jesteś pieprzony Charles Bronson? Mister Majestyk, hę?
– Najjaśniejszy Panie! – odezwał się nasz bohater nieco drżącym głosem, ocierając rękawem pot z czoła – przybyłem do tego królestwa, by zabić przerażającego gada, okrutnego smoka, który od lat gnębi twoich poddanych i niszczy twe włości. Niestety, twój syn, dzielny Morhołt sprzeciwił się temu, wciskał mi jakieś ekologiczne brednie o ochronie zagrożonych gatunków, sam wiesz, panie, że młodzi są podatni na takie nowomodne bzdury, przychodzące do nas zza oceanu – więc musiałem go usunąć dla dobra twego państwa. Tylko to z niego zostało – rzucił pod bramę sklonowaną rękę.
Król był wyraźnie na granicy wybuchu, ale zaciekawiły go ostatnie słowa Tristana.
– A gdzie reszta ciała? – zapytał.
– Wrzuciłem do wody. Rybki mnie prosiły. Takie małe. Z zębami. Dużo rybek i dużo zębów.
Na twarzy króla pojawiły się fioletowe plamy.
– Teraz idę zabić poczwarę – mówił niezwykle szybko Tristan, odliczając sekundy pozostałe do jego nagłej i zupełnie spodziewanej śmierci – Wrócę po nagrodę. Zwykle biorę tradycyjną stawkę, ale tym razem zrezygnuję z połowy królestwa – mała rekompensata za Morhołta.
Korzystając z tego, że słuchaczy wbiła w osłupienie krańcowa bezczelność tej przemowy, Tristan odwrócił się i świńskim truchtem popędził przed siebie, byle dalej od zamku i kuszników.
Kiedy król odzyskał mowę, rzekł:
– No dobra. Poczekamy. Na razie weźcie rękę i sprawdźcie, czy to na pewno Morhołt.

Skryty za pniem potężnego dębu Tristan badawczo zerkał na zamek, nie do końca jeszcze wierząc, że nadal żyje. Z niekłamaną zazdrością myślał o uzbrojeniu królewskiej drużyny i spoglądał na swój wierny miecz, co prawda z dobrej krasnoludzkiej stali – ale jakże mizerny w czekającym go spotkaniu ze straszliwym smokiem. Musi mi dziś wystarczyć – stwierdził w myślach – a na przyszłość kupię sobie taką fajną kuszę z automatycznym ładowaniem i celownikiem laserowym.
Powlókł się wąską ścieżką w kierunku pobliskich pagórków, gdzie leżała smocza grota. Dojście na miejsce zajęło mu nie więcej niż piętnaście minut – to był niewątpliwy plus niewielkich państewek – wszędzie było blisko. Bo przecież każde królestwo musiało mieć swojego smoka, tak jak własnego złego czarownika i dobrą wróżkę, malownicze ruiny, w których straszy, szklaną górę, chatkę na kurzej łapce, świniarka, śpiącą królewnę, sierotkę Marysię – i, rzecz jasna, siedmiu krasnoludków. Bez tych podstawowych gadżetów zwyczajnie nie dało się kierować tradycyjnym średniowiecznym państwem (nieco później, gdy zaczęto pojmować tradycję w nieco inny sposób, typowymi elementami krajobrazu zaczęli stawać się Supermenowie, Załogi G, no i klonowany w tysiącach egzemplarzy Miś Kolargol, więc przemytnicze wehikuły czasu pracowały pełną parą).
Przy wejściu do jaskini Tristan zatrzymał się, sprawdził, czy miecz łatwo wychodzi z pochwy i jest wystarczająco naostrzony, oraz czy mu się nie podwinęła kamizelka smokoodporna. Wszystko było w najlepszym porządku, więc wszedł do środka. Smród smoczego cielska nieomal powalił go na ziemię, dlatego mrucząc pod nosem „rycerz potrafi!” wyjął z kieszeni stoppery i całkiem niezgodnie z przeznaczeniem wepchnął je w dziurki od nosa. Pomogło. Po przebyciu kilkunastu jardów krętym korytarzem ujrzał smoka. Jego ślepia jarzyły się nieco zmętniałym szkarłatem, z nozdrzy buchał dym.
Kiedy wzrok gada spoczął na nim, znacząco położył dłoń na rękojeści miecza. Smok z dezaprobatą pokręcił łbem, zupełnie nie zdradzając ochoty do walki. Tristan nie mógł uwierzyć swemu szczęściu.
– Domyślam się, co chcesz mi powiedzieć – powiedział z silnie nosowym akcentem – Chcesz zaproponować mi układ.
Smok zaczął ochoczo potakiwać.
– No dobrze, tak właściwie wcale nie muszę cię zabijać. Myślisz, że mi zależy? Zastanówmy się. Być może wystarczyłoby, gdybyś wyniósł się stąd na jakieś dwa, trzy tygodnie, a potem wrócił pod innym imieniem – rzekł Tristan do smoka – Ale, przykra sprawa, ja nie lubię kłamać. Więc może jednak cię zabiję? Jednak z drugiej strony… Jak widzisz, usilnie próbuję znaleźć jakiś kompromis. Ach, wiem. Czasami duża ilość złota kompletnie zaćmiewa mój umysł i mam wtedy problemy z rozróżnieniem prawdy i fałszu. Musisz mnie zrozumieć, staram się być elastyczny. Do rzeczy: co ja będę z tego miał?
– Klucz do skarbu – odpowiedział smok bez zająknienia – A tak przy okazji – coś dziwnego wyłazi ci z nosa. I niewyraźnie gadasz.
– Nie twoja sprawa – warknął Tristan – Jaki skarb? Złoto? Klejnoty? Obligacje skarbowe Ancient Bank of England?
– Nie, nie. „Skarb” w przenośni. W wynajętej przeze mnie skrytce w City Bank jest schowany ciężki bojowy kombinezon Earth Defence Forces z dwudziestego ósmego stulecia, do tego wielozadaniowy karabin szturmowy Mk330 z granatnikiem, rozpylaczem, laserem i działkiem plazmowym, ze sporym zapasem amunicji, wszystkie akumulatory naładowane. Dla mnie, niestety, bezużyteczne. Przewidziałem taką sytuację jak teraz, więc w skrytce jest też list ze szczegółową instrukcją obsługi tego sprzętu. To wszystko może być twoje, bez wątpienia przyda ci się w nadchodzących ciężkich czasach. Zapewni ci przewagę na każdym polu bitewnym. Co ty na to?
– Hmmm… – rozmarzył się Tristan, na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech – Nie będę ukrywał, jestem zainteresowany. Ale jaką mam gwarancję, że nie kłamiesz? Smoki, jak piszą, to podstępne plemię.
– Nie bądź śmieszny – odpowiedział gad z politowaniem – Mikroprocesorowego klucza kodowego City Bank w żaden sposób nie da się podrobić, a jak połączysz klucz z notebookiem przez USB, to możesz sprawdzić zapisaną po ostatnim zamknięciu zawartość skrytki.
– Pokaż ten klucz – powiedział Tristan, wyciągnął z sakwojażu swoją Toshibę i wczytał zapisany JPEG. Wszystko się zgadzało, kombinezon i karabin były w skrytce, wyglądały na autentyczne. Szansa, że smok robi go w jajo była minimalna – Umowa stoi. Pamiętaj, masz tu nie wracać przez co najmniej dwa tygodnie, a potem przedstawiaj się, z łaski swojej, innym imieniem. Odpoczynek dobrze ci zrobi, nie najlepiej wyglądasz. Gdy będziesz wybywał, przeleć nad zamkiem, tak, żeby król cię zauważył.
Smok pokiwał łbem. No dobrze – pomyślał Tristan – Nie taki smok straszny, jak go Tolkien opisuje. Teraz po Izoldę – i do domu.

Starym rzymskim traktem poruszał się zbrojny oddział. Pięćdziesięciu rycerzy, trochę giermków i czeladzi, dwustu pieszych wojowników, kilkudziesięciu cieśli i drwali biegłych w budowie machin oblężniczych – i cała kupa żołnierskich kurew, potocznie zwanych markietankami, z bandą rozwrzeszczanych bachorów. Jakże typowe.
Na czele kolumny jechał książę w koronie polowej, w otoczeniu kilku rycerzy i jednego wymoczka.
– Ty, profesor, nie mieszaj się do walki – mówił książę do wymoczka – Chroń dobrze tę swoją wielką banię na karku. Profesor bez wielkiej bani na karku, czyli profesor odbańczony – tu zarechotał z jego zdaniem śmiesznego żartu – na nic się nam nie przyda.
Książę był w dobrym nastroju. Po miesiącach żmudnych poszukiwań, przeczesywaniu kraju wdłuż i wszerz, wydaniu góry złota na szpiegów i informatorów, udało się zlokalizować siedzibę swego największego wroga – i właśnie tam dojeżdżali.
Dochodziło już południe, sierpniowe słońce piekło niemiłosiernie, gdy skończył się las po obu stronach drogi i wjechali na otwartą przestrzeń. Po lewej, za obszerną łąką zarośniętą bujną trawą, jakieś pół kilometra od nich stał obronny zamek zdecydowanie pozytywnie odbiegający od typowych w tamtych czasach, podupadłych, rozpadających się starych rzymskich fortec. To znaczy pozytywnie dla będących w środku. Dla oblegających wręcz odwrotnie.
– No, jesteśmy wreszcie na miejscu – powiedział książę, rozglądając się dookoła – i stwierdzam, że nie będzie łatwo.
Podjechali nieco bliżej, lecz nie na tyle blisko, by znaleźć się w zasięgu łuków i katapult obrońców. Książę kazał rozbijać obóz, ścinać drzewa na machiny oblężnicze, złupić pobliskie wioski w poszukiwaniu prowiantu, poszukać jakiegoś strumyka – słowem, zająć się logistyką. Sam zaś wezwał zaufanych rycerzy na naradę wojenną.
Długo oglądali budowlę, skupiając uwagę na kluczowych punktach – dwóch narożnych basztach i jednej centralnej, wznoszącej się nad bramą, skąd oblegani mogli zasypać napastników mrowiem skał, drobnych kamieni i polnych, narzutowych głazów – oraz wrzącym, śmierdzącym moczem, który to odbierał chęć walki najmężniejszym.
– Może by tak wysadzić je prochem? – zapytał jeden z rycerzy.
– Tak, to dobry pomysł – odrzekł książę i zamyślił się głęboko. Po chwili wykrzyczał – Głupcze, skąd weźmiesz proch w szóstym stuleciu?
Nieszczęśnik został obrzucony wiązką wyszukanych przekleństw, w czym władca był naprawdę dobry.
– No tak, zapomniałem – wymamrotał pod nosem zbluzgany rycerz.
– Chińczycy znają już proch – autorytatywnie stwierdził profesor, wtrącając się do rozmowy.
– Już znają albo wynajdą za dwieście lat – warknął książę – Tobie się zawsze wszystko miesza w łepetynie, profesor. A zresztą – ostatni raz Europejczyk widział Chińczyka po bitwie pod Carhae, a to było Caesare consulo.
Traiano augusto też spotykały się te dwie cywilizacje…
– Cisza! Nie rezonuj! – krzyknął książę – lepiej powiedz, czy sam potrafisz zrobić proch? Ten zamek stoi tu i teraz, a nie za Trajana.
– Teoretycznie…
– Teoretycznie – przerwał mu mocno już rozeźlony książę – to ja potrafię unieść na ptaku pięciometrową rurę, a w prakty…o kurde!
Zamilkł, bo znienacka ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Szaleńcze drgawki poprzewracały wszystkich, widok przesłonił tuman kurzu, słychać było przeraźliwe rżenie wierzchowców i modlitwy do najróżniejszych bogów. Po kilkunastu sekundach ziemia uspokoiła się, a kiedy opadł pył zobaczyli, że zamkowe wieże zawaliły się, większość muru również, a gruzy prawie dokładnie zasypały fosę.
– Trzęsienia ziemi zdarzają się w tej części Europy średnio raz na stulecie – spokojnie powiedział profesor, przecierając zakurzone binokle.
– To trzeba było wyprorokować to, które zdarzyło się przed chwilą, a nie głupio pieprzyć o Chińczykach, prochu i Trajanie! – wywrzeszczał poobijany książę zbliżając się do profesora. Czuł, że nie wytrzyma i za moment trzaśnie go bojowym toporem przez pysk, byle go więcej nie słyszeć i nie oglądać, lecz gdy szykując broń podszedł bliżej i zobaczył krótkowzroczne oczka skryte za butelkowymi szkłami okularów i chudą, trzęsącą się dupinę w krótkich portkach, zrobiło mu się żal, machnął ręką, odwrócił się i krzyknął na rycerzy, by przygotowywali się do szturmu.
« 1 4 5 6 7 8 11 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.