Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi VII-IX

« 1 5 6 7 8 9 18 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi VII-IX

Świat dostał świra. Ścieżka przemieniała się to w brukowaną kostką ulicę, to w asfaltowy chodnik, to znów na parę sekund stawała się rwącą rzeką. Drzewa w mgnieniu oka rosły, osiągając trzysta stóp wysokości, a po chwili otaczał ich niski, gęsty, pachnący żywicą sosnowy zagajnik. I niebo, raz błękitne, raz krwistoczerwone; dwa słońca, ogromne, rozżarzone pomarańczowe kule i księżyce, mleczne, bladożółte i fioletowe. Mróz tak wielki, że skraplał się tlen w powietrzu i upał powodujący, że ich ubrania zaczynały się tlić. Wszystko w ułamku sekundy. Przeciągły, dudniący dźwięk gromu rozrywający bębenki i odgłosy trąb, zwiastujących koniec świata. Nic śmiesznego – pomyślał Tristan, gdy nagły skok ciążenia przygiął go do ziemi. Już dawno zleciał z konia, biedne zwierzę bezradnie leżało na ścieżce, rżąc przeraźliwie. Aktywował swój kombinezon, wcisnął hełm, zapiął zatrzaski i włączył pełną hermetyzację. Pstryknął przełącznik namierzania karabinu; wizjer ustawił na podczerwień i rozejrzał się dookoła.
Był jedynym, który stał na własnych nogach. Ludzie wokół leżeli rozpłaszczeni na ziemi, przygniecieni własnym ciężarem, próbując się czołgać, to znów wykonywali dzikie skoki, gdy przyciąganie spadało prawie do zera. Dusili się trującą atmosferą, zamarzali, palili się i tonęli.
– Gdzie jesteś, skurwysynu?! – zawył Tristan, omiatając wzrokiem las.
Dostrzegł jakieś poruszenie trzysta jardów od niego. Wrzeszcząc jak opętany wywalił w tę stronę cały magazynek; wielkokalibrowe pociski z gwizdem pomknęły w stronę celu rozrywając na strzępy wszystko na swej drodze. Ognisty podmuch fali uderzeniowej niemal powalił go na ziemię, dookoła fruwały gałęzie, fragmenty pni, grube konary, darń, krzaki, grudy ziemi wielkie jak bochny. Licznik Geigera wył jak oszalały. Wreszcie w karabinie coś szczęknęło, magazynek był pusty. Wszystko się uspokoiło, tylko nadpalone liście powoli opadały na ziemię.
Stał na zwykłej, piaszczystej ścieżce, a dookoła był stuprocentowo normalny, zielony las.

– Do cholery, Tristan, chyba całkiem ci odpieprzyło! – wrzeszczał Ryszard gramoląc się niezdarnie na nogi – Chcesz nas wszystkich pozabijać, psychopato?
Tristan nie zaszczyciwszy księcia nawet krótkim spojrzeniem spokojnie zmienił magazynek. W duchu obiecał sobie, że następnym razem nie zapomni przestawić karabinu na ogień wieloźródłowy. Trzeba wszakże korzystać z oferowanych możliwości.
– Po co te nerwy, książę? – zapytał wreszcie – Myślisz, że te sztuczki Merlina nie zabiłyby was w końcu? Ani śladu wdzięczności?
Ryszard spojrzał na niego z pogardą, ale nie powiedział ani słowa.
– Nawet jeśli tam coś było, to i tak się tego nie dowiemy – stwierdził Lancelot, otrzepując się z piachu. W lesie ziała dwustumetrowa dziura, jakby spadło tam dziesięć dwutonowych bomb lotniczych. – Odparowałeś wszystkie ślady, narwańcu.
– No! – Tristan z lubością gładził lufę karabinu.
Tylko świeża Tristanowa przecinka i zryty kopytami piach gościńca świadczyły o tym, że przed chwilą stało się tu coś niezwykłego. Ryszard zwrócił się do Uryny, by natychmiast otoczyła Drużynę jakimś polem magicznym, które uchroniłoby ich przed następnymi takimi niespodziankami. Czarownica z politowaniem popukała się w czoło.
– Przy takim potencjale? – charknęła i siarczyście splunęła – Nigdy. Nawet gdybyś zamontował mi w dupie turbosprężarkę.
Księciu pozostało tylko wzruszyć ramionami.
Poczłapali ścieżką nerwowo łypiąc gałami na boki, przy najmniejszym skrzypnięciu czy poruszeniu gałęzi chwytając za miecze. Zamilkł gwar sprzeczek i dyskusji, osowiałym rycerzom nie chciało się otwierać gęby. Jeden Tristan, który nie stracił humoru, po paru próbach nawiązania rozmowy zaskoczony stwierdził, że został dotknięty powszechnym ostracyzmem i niedawni przyjaciele nie chcą z nim gadać, zupełnie nie wiadomo, dlaczego. Czyżby chodziło im o te kilka strzałów? Tyle hałasu o głupie parę ton fruwającego lasu, który spadł im na głowy? I nawet słowa podziękowania za uratowanie im życia? Niewdzięczne psy. Zaiste trudno być średniowiecznym bohaterem. Machnął na to ręką i zajął się rozmową ze ślepcem, opowiadając mu ze szczegółami przebieg niedawnych wydarzeń, malowniczo opisywał efekty wizualne, a czasami podpowiadał rymy i wymyślał zaskakujące porównania. Wlekli się na końcu kolumny, daleko za pozostałymi. Zazdrość – myślał nasz bohater – Czysta zazdrość. Też by chcieli sobie postrzelać. Za karę nie powiem im, że znowu mam przeczucie. Odepchnęli mnie od siebie, dobrze, nie będę się spieszył, pojadę sobie z O’Merrym w tyle, poczekam. A oni niech się martwią.
Czoło pochodu otwierali Roland, Lancelot i Henryk.
– Zimno jakoś – odezwał się pierwszy.
– Pociemniało – Lancelot zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
– I las zgęstniał – dodał Henryk – Drzewa są inne.
– Wdepnęliśmy – podsumował Roland.
Ściągnęli wodze wierzchowcom, pozwalając się wyprzedzić innym. Bycie bohaterem nie polega przecież na niepotrzebnym nadstawianiu karku. Ich zachowanie natychmiast zauważył Ryszard, skinął głową Urynie. Ta poszeptała przez chwilę z czarodziejami.
– Las jest stuprocentowo magiczny – powiedziała do księcia – I ktoś się zbliża. Spora grupa, może nawet liczniejsza od naszej. Nie czuję negatywnych emocji, więc nie powinni nas zaatakować. W końcu dlaczego mielibyśmy urządzać rzeź każdym wędrowcom napotkanym na gościńcu, jak w jakiejś szmatławej powieści? Mimo tego niech twoi rycerze będą przygotowani do błyskawicznego odparcia ataku. I trzymaj głupka na wodzy, bo za chwilę będziemy tu mieli półtora tysiąca trupów.
Ryszard rozkazał mieć się na baczności, ale nie przerywać marszu, nie wyjmować broni i niczym nie prowokować obcych. Chciał porozmawiać z Tristanem, ale tego nie było nigdzie widać. Brzęknęła stal chowanych mieczy, ucichły wszelkie rozmowy. Jechali.
Ta cisza działa mi na nerwy – myślał władca – Czarownica ma rację, dlaczego mieliby nas atakować? Wszystko będzie dobrze, niech tylko Tristan nie wyrwie się z czymś głupim. Nie dopuśćcie do tego, bogowie, a złożę porządną ofiarę. Obiecuję.
Zza zakrętu wyłonili się pierwsi konni. Rycerze trzymali dłonie na rękojeściach mieczy w pochwach, kusze i łuki nie były napięte. Jest dobrze – pomyślał Ryszard – Nie zaatakują bez ostrzeżenia. Nie są zaskoczeni, wiedzieli, że nadchodzimy. Ciekawy jestem, kto zacz? Dzieliła ich jeszcze zbyt duża odległość, by mógł zidentyfikować obcych rycerzy czy herby na ich tarczach, jednak na pierwszy rzut oka wyglądali na twardych zawodników, którzy nie zawahają się przed niczym. Kolejni jeźdźcy i piesi ukazywali się na gościńcu. Było ich dużo, bardzo dużo.
– Na Buddę z wielkim fallusem! – szepnął Lancelot – Będzie masakra.
– Naprzód, do cholery! – zakomenderował książę Ryszard, oblany zimnym potem – Jeśli zachowamy spokój, nic się nie stanie. Nie oglądać się, nie odzywać ani słowem! I w żadnym wypadku nie zatrzymywać się!

Dwie grupy były coraz bliżej. By nie wpaść na nadchodzących z przeciwka, kolumny powoli przesuwały się na pobocza, każda na swoją stronę. Można już było rozpoznać twarze jadących z przeciwka. Twarze poniekąd znajome.
Mijali Drużynę. Drugą, identyczną Drużynę Ryszarda.
No, może nie całkiem identyczną.
Roland i Lancelot, obok siebie, na dwóch szarych osiołkach, Henryk z wielkim cygarem w zębach. Uryna wydawała się nieco grubsza, z kolei czarodzieje – chudsi. Godfryda i Zygfryda okrywały wielokolorowe, skrajnie pedalskie płaszcze, Hunowie Atylli prezentowali nienagannie skrojone rzymskie togi. Wanda miała pryszcze, okropny łupież i rozbieżnego zeza, Konrad Wallenrod zamiast zwykłych binokli w cienkich drutach miał na nosie porażający wielkością przyrząd optyczny, model Stępień 2000. Tylko dwie pary osób różniły się diametralnie. Profesor miał arystokratyczne rysy i mięśnie jak Mister Universum, a Ryszard był chudym, kurduplowatym wymoczkiem wyglądającym, jakby za chwilę miał spaść z kościstej, sparszywiałej kobyły. Powierzchowność pozostałych poza nieistotnymi drobiazgami wydawała się identyczna.
Pierwsze szeregi obu Drużyn doszły do siebie i zaczęły się mijać. W kompletnym milczeniu. Znani, mniej znani i zupełnie nieznani bohaterowie ukradkiem, spode łba spoglądali na swe sobowtóry. Długie minuty napięcia szargały nerwami Ryszarda modlącego się żarliwymi słowy, by nic się nie stało. Jeden niespodziewany dźwięk, głośniejsze pierdnięcie oznaczałoby jatkę. Lecz nic nie zakłóciło ciszy, nikt nie przyspieszył i nikt nie zwolnił. Jeszcze trzydzieści jardów, jeszcze dwadzieścia, dziesięć. Ostatni żołnierze dwóch zbrojnych kolumn przeszli obok siebie, pozostało tylko dwóch Tristanów i dwóch ślepych starców, wlokących się z tyłu. Niech ten idiota się nie odzywa – błagał w duchu Ryszard – Och, nie, mój limit szczęścia na dzisiaj już się wyczerpał. Przepadliśmy. On to zrobi.
I oczywiście, kiedy zdublowani Tristan i O’Merry dotarli do siebie, zatrzymali się i zaczęli rozmawiać. Do uszu księcia i czarownicy dobiegały ich stłumione odległością głosy, jednak nie mieli odwagi się odwrócić. Uryna była pąsowa, Ryszard blady jak ściana.
« 1 5 6 7 8 9 18 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.