Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 8 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi VII-IX

« 1 3 4 5 6 7 18 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi VII-IX

W pewnym momencie wszyscy poczuli przejmujący smród. Odór był tak potężny, że wręcz bolało; wierzchowce zachwiały się na nogach. Kilkanaście jardów od ścieżki, wśród listowia, leżała wielka, słoniowa kupa, dziwnym zrządzeniem losu przypominająca swym kształtem londyńską Bridge Tower.
– Dziwne – rzekł Ryszard marszcząc arystokratycznie czoło – Słoniowa kupa w kształcie Tower!
Przyspieszyli, by jak najszybciej wyjechać z zasięgu obrzydliwego fetoru.
– Mam nadzieję, że to nie jest sprawka Merlina – powiedziała Uryna do jednego ze swych czarodziejów – konwencje zabraniają przecież użycia broni biologicznej – chociaż po nim można się wszystkiego spodziewać!
Wyszli z zasięgu paskudztwa. Szeroki gościniec malowniczo wił się pośród lasów. W zasięgu wzroku nie pojawiało się nic niepokojącego, rycerze pozwolili więc sobie na chwilę odprężenia. Tu i ówdzie rozbrzmiały wesołe żołnierskie piosenki o grabieniu, paleniu i mordowaniu. Błogi nastrój ogarnął Drużynę, tylko jeden Tristan bacznie łypał na prawo i lewo, pocierając dłonią chłodną stal karabinu. Nie podobał mu się ten spokój.
Ujechali z pół mili i nagle coś potężnie zaśmierdziało. Lekki zefirek niósł odór od czegoś, co leżało w lesie, niedaleko drogi.
– Patrzcie! – krzyknął Ryszard – Wielka, słoniowa kupa! Wygląda zupełnie jak Tower!
O, cholera! Czy ja już czegoś takiego nie widziałem? Czy ja już tego nie mówiłem? Dziwne. Naprawdę dziwne.
Pogonił rycerzy, by czym prędzej pozbyć się tego smrodu.
Przegalopowali kawałek i znów zrobiło się błogo, przyjemnie. Słońce lekko przypiekało, mile grzejąc kości, lekki wietrzyk chłodził twarze. Rycerze rozmawiali, ktoś opowiadał świńskie dowcipy i co chwila słychać było głośne wybuchy śmiechu. Spasły żołnierz wspomagany poranną grochówką, analno-muzycznie uzdolniony, wypierdywał finał Dziewiątki Beethovena, otoczony wianuszkiem oniemiałych z zachwytu słuchaczy.
– Dzieje się coś niedobrego – powiedział O’Merry do Tristana.
– No właśnie – odrzekł Tristan, sprawdził magazynki i przeładował broń.
Ale poza nimi nikt niczego nie zauważył. Drużyna powoli posuwała się drogą wijącą się wśród lasów.
Niespodziewanie dobiegł ich przepotężny smród, od którego twarze zwijały się w trąbki. Wśród drzew, kilkadziesiąt kroków od traktu, leżała wielka, świeża, słoniowa kupa.
– To stamtąd! – książę Ryszard wskazał ręką – Słoniowa kupa, wielka jak cholera i wygląda zupełnie jak londyńska Tower!
Czemu, kurde, mam wrażenie, że już ją widziałem? A, pieprzyć to, deja vu zdarza się od czasu do czasu, mimo starań Matrix wciąż nie jest doskonały. Trzeba ich pogonić, bo pomdlejemy.
– Kupa? Dobrze czuję? – zapytał Tristan. Ślepy starzec coś niewyraźnie zaburczał, usiłując zniknąć swój nos poprzez wepchnięcie go w środek twarzy. – O’Merry, za mną!
Zawrócił konia i odjechał paręnaście jardów, kazał ślepcowi paść na ziemię, podniósł broń i wpakował w sam środek kupy pocisk rozpryskowy.
Bogowie, jak bluzgnęło!
Gówno majestatycznie szybowało we wszystkich kierunkach, rozbryzgiwało się brązową falą na koniach, na jeźdźcach, na pieszych, oblepiając twarze, włosy i ubrania. Wtórne wybuchy wciąż wstrząsały kupą i coraz to nowe porcje mazi leciały na bezradną Drużynę. A Tristan i O’Merry stali w bezpiecznej odległości, czekając.
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
– Pamiętam! – ryknął książę – Słoniowa kupa w kształcie Tower! Trzy razy ta sama kupa! Uryna!!!
Do czarownicy wreszcie dotarło.
– Merlin zakrzywił czasoprzestrzeń! Łazimy w kółko!
Krzyknęła na swych konfratrów. Cała szóstka wzniosła ręce i zaczęła skandować zaklęcia w jakimś tajemniczym języku. Pociemniało, słońce wyczyniało dziwne harce, skakało w te i z powrotem po nieboskłonie. Zerwał się wicher, drzewa wokół pojawiały się i znikały na przemian. I ścieżka chwilami sprawiała wrażenie sześciopasmowej autostrady.
Nagle wszystko ucichło i wróciło do normy, tylko brązowa kupa wciąż ściekała rycerzom po twarzach.
– Na Teutatesa! – przeraźliwie zawył Lancelot zezując na przyklejony do czoła placek – Gówno!
No właśnie, pomyślał ponuro Wallenrod próbując paluchem oczyścić binokle. Trafiłeś w samo sedno.

– Pojedziemy przodem – rzekł Tristan do Ryszarda, jednak nie zbliżając się zbytnio do niego – Rozejrzymy się po okolicy, byśmy znowu nie wpadli w jakieś gó…w jakąś pułapkę, panie.
Chwycił uzdę konia starego ślepca i ruszył pospiesznie na czoło kolumny. Odprowadzał ich zły wzrok księcia.
Kąpiel w napotkanym jeziorze niewiele pomogła Drużynie. Nadal nieludzko capili, natomiast jezioro straciło sporo ze swego dotychczasowego uroku. Z nieznanych powodów życie zaczęło unikać tego akwenu, poza jednym małym ślimaczkiem winniczkiem, który jakimś cudem przystosował się do nowych warunków. „To wcale nie było takie złe, jak teraz to przedstawiają” – napisał ślimak po latach w autobiograficznym zbiorze wspomnień, który wydał po latach pod pseudonimem Potwór.
Tristan spojrzał na mapę, by ustalić, dokąd trafili. Jezioro, w którym kąpała się Drużyna, miało ładną nazwę: Loch Ness. Miła okolica.

Kiedy stanęli na noc na niewielkiej, pokrytej burą trawą polanie, Ryszard wysłał zwiadowców dla zbadania okolicy, bo miejsce nieszczególnie mu się podobało. Innym zresztą też, ale leźć po ciemnicy w poszukiwaniu czegoś zdatniejszego również nie było mądrze. Trzeba będzie wystawić większe straże – pomyślał książę.
– Tylko nie mówcie mi, do cholery, że coś tu śmierdzi! – wściekle rozdarł się na zwiadowców, gdy wrócili.
– Nie, panie, wszystko w porządku – zameldowali.
Kiedy już uporano się z rozstawieniem namiotów, Uryna z ciężkim sercem poprosiła Ryszarda, by ten wydał rozkaz powszechnego zalania się w trupa.
– To jedyny sposób, książę – tłumaczyła ze stanowczością godną lepszej sprawy – Przesiąkliśmy tym smrodem, samo mycie się nic nie da. Nie ma innego wyjścia, musimy się wydezynfekować od wewnątrz. I nie szczerz się tak głupio, do cholery. Spróbuj sobie wyobrazić, że to konieczność, nie przyjemność.
W powszechnej bibie nie wzięli udziału tylko Tristan i O‘Merry, wymawiając się złym samopoczuciem, co wszyscy uznali za wyraz krańcowej wzgardy dla ich, obiektywnie rzecz biorąc, podśmierdującego towarzystwa. Nasi bohaterowie nie zareagowali na obraźliwe komentarze, bez słowa odeszli na bok, do siebie. Do późna siedzieli w małym namiocie na skraju obozu po nawietrznej i długo, bardzo długo rozmawiali. O czym – kroniki milczą.
Następnego dnia rankiem obóz pogrążony był w niemal absolutnej ciszy. Jedni odsypiali, inni leczyli kaca przygotowując się do przyjęcia następnej dawki wysokoprocentowego lekarstwa nazwanego przez jakiegoś dowcipnisia Ciekłym Hiperskutecznym Antyzapachowym Neutralizatorem Niepożądanych Emanacji Lotnych Numer Pięć. Nikomu nie chciało się otwierać gęby, chyba że akurat zażywał. Pod wieczór atmosfera znacznie się poprawiła, więc Uryna niewyraźnie i połykając końcówki wyrazów oznajmiła, że czas już przerwać kurację i przygotować doczesne powłoki do dalszego marszu.
Świtem wszyscy wyrwani zostali ze snu rozrywającym czaszkę, wibrującym waleniem w patelnię. Wredna czarownica Uryna, magicznym sposobem uleczona z kaca bimbała na to, co czują inni. A czuli dużo!
– To tylko takie subiektywne wrażenie, że zaraz poodpadają wam głowy – rzekła bezczelnie rozradowana Uryna, gdy już rycerze wyczołgali się z namiotów – Musimy się zbierać. Merlin krąży gdzieś w pobliżu i wierzcie, jest zdolny wykręcić nam dużo gorsze numery niż ostatnio! To było w gruncie rzeczy zupełnie niewielkie zakrzywienie i dość łatwo udało się przywrócić normalną metrykę przestrzeni. A jeśli chodzi o sposób, w który wyrwaliśmy się z zaklętego kręgu… cóż, pozostawia wiele do życzenia. Nie, Tristan, nie musisz się kłaniać i szczerzyć zębów. Jeszcze kilka takich niespodzianek i Merlin nie będzie musiał nawet nas dobijać. Więc do roboty!
Ryszard tak naprawdę nie był zły na Urynę, że częste przejmowanie przez nią dowodzenia nadszarpnie jego autorytet, bo po wydarzeniach ostatnich dni właściwie nie miał już żadnego autorytetu.

Pieniądze zgarnięte z sejfu Graala, w sumie niezła fortunka, ledwo, ledwo starczyły Izoldzie na miecz – ale jaki miecz! Prawdziwa krasnoludzka robota, wykuty przed wiekami, kiedy te brodate kurduple zajmowały się jeszcze takimi rzeczami. Drobne poszły na prowiant i mocne ubranie, zdatne na długą tułaczkę. Rumak skradziony Śmierdzielowi też był niczego sobie – zwierzę aż tryskało energią, wyraźnie uszczęśliwione zmianą właściciela.
Tak wyekwipowana Izolda ruszyła na szlak.
Zaraz po tym, jak wyjechała za rogatki, ogarnęły ją wątpliwości. Co ja, kurczę, robię? Blond włosy, spłowiałe na słońcu tak, że już nimal popielate, zielone oczy, królewna bez włości, starożytna krasnoludzka klinga, zabijanie potworów? To już przecież, do cholery, było. Wcale nie mam ochoty na wtórność, i to już w szóstym stuleciu. Co innego w postmodernizmie, ale teraz to niemodne i w bardzo złym guście. Głupia sytuacja. W coś ty wlazła, Izoldo?
« 1 3 4 5 6 7 18 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.