Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan Akab
‹Więzień układu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAlan Akab
TytułWięzień układu
OpisAutor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika, cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
GatunekSF

Więzień układu – część 4

« 1 5 6 7 8 9 19 »

Alan Akab

Więzień układu – część 4

Ilustracja: <a href=mailto:changer@interia.pl>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
Dla każdego, kto nie miał upoważnienia, magazyn był strefą zabronioną. Czujniki potrafiły wykryć każdy żywy obiekt większy od kota. Każdy czujnik, niezależnie na co reagował, miał dwa niezależne podłączenia – jedno do lokalnego węzła sieci i drugie, łączące go bezpośrednio z systemem bezpieczeństwa stacji. Pierwsze ostrzegało strażników o intruzach i łączyło czujnik z siecią. Tą drogą szedł odczytany z lokalizatora sygnał, pozwalając na identyfikację jego właściciela. Drugie połączenie służyło do poinformowania centrali o incydencie i wszczęcia procedur alarmowych. Główną ideą dorosłych było zapewnienie sobie niezależnej informacji o uaktywnieniu czujnika. Według Arto, dorośli chcieli po prostu za dużo osiągnąć. Przez to popełnili błąd – stworzyli pierwszą lukę w systemie.
Kolejną luką było istnienie tylko jednego punktu łączącego identyfikujące pluskwę czujniki z zawierającą potrzebne do tego procesu informacje siecią stacji. Komputer w magazynie nie był jedynie konsolą, służącą do podłączenia się do komputera-sieci, jak większość podobnych urządzeń. Był jej węzłem. Działał niezależnie, jak komputer szkoły. Samo włączenie alarmu nie identyfikowało sprawcy. Jeśli czujnik wykrył osobę bez lokalizatora czy identyfikatora, przywoływał automaty poszukiwawcze, by go zidentyfikowały, lecz jeśli sprawca miał je przy sobie, czujnik odczytywał jego kod i przesyłał go do sieci, do identyfikacji, puszczając przez drugie połączenie sygnał wstrzymujący automaty przed niepotrzebnym działaniem.
Arto od zawsze dziwiło jak niewielu starszaków rozumiało, dlaczego włamania do magazynów bez identyfikacji złodziei były w ogóle możliwe. Jeśli chodziło o niego, nie potrafił polegać na metodzie działania, której zasad nie rozumiał. Była to dlań konieczność. Pierwszym etapem włamania było wysłanie wabików – chłopców, którzy potrafili świetnie kłamać i którzy jeszcze nie utkwili strażnikom w pamięci. Ich zadaniem było wejście do strzeżonej strefy, by wywołać alarm. Oczywiście, łapano ich niemal natychmiast, lecz rzadko kończyło się na czymś więcej niż naganie, próbie nastraszenia czy wizycie na posterunku. Ich wiek był ich tarczą. Alarm był nie tylko sygnałem dla grupy – pozwalał bezpiecznie wejść do środka. Strzegący magazynu system był w pełni automatyczny. Dorośli wierzyli, że sam zidentyfikuje każdego intruza, wyśle za nim automaty lub prześle do centrali zarejestrowane przez perceptory obrazy sprawcy. Działanie ludzi miało się ograniczyć jedynie do złapania tego, kogo wskaże system. Gdy coś ich od niego odcinało, stawali się bezradni jak małe dzieci w ciemności – i równie podatni na oszustwa.
Wrażliwym punktem był komputer magazynu – jedyne połączenie z siecią stacji, gdzie przechowywano dane zidentyfikowanych lokalnie intruzów – dane, które nigdy nie docierały do celu. W chwili gdy uaktywniał się alarm, jajcogłowi odłączali od sieci przekaźnik, który komputer magazynu aktualnie wykorzystywał do połączenia z siecią, wypuszczając jednocześnie program, który zalewał komputer danymi, prowadząc do przeładowania jego funkcji. Komputer starał się wysłać dane zebrane z czujników, lecz zamiast potwierdzenia otrzymywał informację o nieaktywnym węźle. Zwykle w takiej sytuacji protokoły łączności wyszukiwały kolejny przekaźnik, by odbudować połączenie, lecz obciążony komputer nie był w stanie na czas zdefiniować nowego szlaku łączności. Tymczasem uaktywniona dziwnym zachowaniem automatyczna diagnostyka komputera zaczynała restartować kolejne podzespoły. W normalnych warunkach system zdołałby zapisać wszystkie dane przed wyłączeniem, lecz był obciążony atakiem i próbą odzyskania połączenia. Systemy diagnostyczne były niezależne od rdzenia pamięci; zaprogramowane, by dać rdzeniowi określoną ilość czasu po jego upływie wyłączały wszystko, nim zrzut pamięci zostałby choćby zainicjowany przez obciążony węzeł. Takiego ataku nie potrafił wytrzymać żaden komputer sieci. Wszystkie dane z ostatnich kilkudziesięciu sekund – w tym obrazy z perceptorów i z czujników oraz kody identyfikacyjne intruzów – przepadały bez śladu. Gdy wznawiał swoją pracę, nie było już niczego, co wzbudziłoby u strażników podejrzenie, że ktoś oprócz wabików wszedł na teren magazynu. Czujniki, choć ich widziały, stawały się na nich ślepe. Póki trwał alarm, ich elektroniczne mózgi były przekonane, że ich sygnał dotarł do celu i zadanie zostało wykonane. Automaty poszukiwawcze pozostawały nie wezwane; mechaniczne psy, które, by podjąć ślad, potrzebowały kogoś, kto ten ślad im wskaże. Co z tego że oczy i ręce byłyby sprawne, skoro kierujący nimi mózg stracił przytomność?
Gdy wysiadał komputer, czujnikom pozostawało do dyspozycji tylko drugie podłączenie, nie połączone z żadną bazą danych, służące do sprawdzenia, czy ktoś niepowołany nie naruszył chronionej strefy. Nie potrafiło zidentyfikować intruza, mogło co najwyżej uruchomić automatyczne procedury alarmowe, a te istniały jedynie w takich miejscach jak doki. Bez swoich ogłupiałych maszyn dorośli nie wiedzieli, że na terenie magazynu, oprócz wabików, są także inne dzieci. Póki alarm nie został wyłączony, nie zauważyliby niczego, nawet gdyby za ich plecami stała połowa uczniów ze szkoły – moment, w którym mogli działać.

Czekali, wsłuchując się w niekończące się relacje Kerella i Żora. Z upływem czasu obaj zaczynali być w tym nieco zbyt gorliwi. Strażnicy chodzili leniwie po całym terenie, ani myśląc o zejściu się w jednym miejscu. Arto pozostał cierpliwy. Od trzech lat brali udział w podobnych wyprawach. Początek zawsze był najgorszy.
Znudzony czekaniem, wspomniał zamówienie Zema. Gwiezdna Flara musiała mieć swój własny magazyn. Dlaczego sami nie wyprawili się po te części? Powodów mogło być wiele, lecz on myślał tylko o jednym – było to zbyt niebezpieczne, by zrobić to samemu. Czy aż tak ważne, by dać im skaner? Tak cenna rzecz nie byłaby warta wrobienia grupki piątaków. Przez niego, gdyby wpadli, zainteresowaliby się nimi sami Protektorzy, a ich śledztwa zaczynały się zawsze w ten sam sposób – badaniem za pomocą odczytującego myśli neuroskanera.
Przeszedł go zimny dreszcz. Dorosłym to nie szkodziło, lecz dla dziecka w jednej trzeciej przypadków kończyło to się nieodwracalnymi uszkodzeniami mózgu. Do końca życia pozostałby bezmyślną stertą mięsa. Prawo nakładało surowe ograniczenia na stosowanie skanu mózgu, zwłaszcza pełnego skanu, także u dorosłych, lecz Rząd potrafił je naginać.
Ze strachem spojrzał na skaner, jakby widział go po raz pierwszy. Nie większy od klucza molekularnego, wyglądał podobnie. Miał podobną rękojeść, tylko pokryty cyferkami wyświetlacz był trochę większy. I miał go w ręku – klucz do niemal każdego zamka na stacji. Protektorzy posunęliby się tak daleko, jak tylko chcieli. Skąd miał wiedzieć, czy posiadanie towarów, zaznaczonych w jego pamięci, nie było czymś jeszcze straszniejszym? I jeszcze ten robak… Za każdym razem, gdy go sobie przypominał jego strach wzrastał jeszcze bardziej.
Przestał zwracać uwagę na słowa obserwatorów. Zbyt usilnie przekonywał siebie, że to tylko zwykłe zlecenie. Coraz częściej słyszał za sobą niecierpliwe poruszenia, bardziej nerwowe niż zwykle. Oni też czuli, że coś się zmieniło, mieli podobne obawy. Jeszcze pół godziny takiego czekania, a zaczną im puszczać nerwy. Albo zrezygnuje, albo…
– Patrzałka, jak to wygląda? – spytał szeptem. – Masz wszystkich?
– Wciąż tylko czterech – szept Kerella nieustannie był pełen przejęcia.
– Może było tylko czterech? – spytał Żimmy. – Może się pomyliłeś?
– Mówię ci, że było pięciu! Kociak też go widział.
– Było pięciu – usłyszeli potwierdzenie.
– Więc gdzie zniknął piąty?
– Poszedł na prawo.
W przeciwną stronę niż ich korytarz. Bramę mieli po prawej, za zakrętem w lewo.
– Zaczynamy – oświadczył.
– Już teraz?
– Na pewno?
– Przecież powiedziałem, że zaczynamy! Twardy, Grubasek, ruszajcie się.
Ryzyko istniało zawsze. Dorośli różnie reagowali na alarm. Lecz ryzyko rosło wraz ze zniecierpliwieniem grupy. Pięciu, powtórzył w myślach. Niedużo, jak na takie pomieszczenie, lecz dorośli znali się na swojej pracy. Nawet bez komputera mogli być kłopotliwi. Zbyt wiele rzeczy mogło pójść nie tak. To nie bitwy ani pozycja mówiły najwięcej o wartości grupy, lecz wyprawy – jak przebiegały, jak bardzo były ryzykowne i jak się kończyły.
Rozległo się ciche, przeciągłe buczenie. Wabiki dotarły do celu. Czekał, odliczając w myśli czas potrzebny im na dotarcie do strażników. Nie słyszał co się tam dzieje; wabiki zawsze zdejmowały swój sprzęt, lecz wiedział, jak się to skończy. Strażnicy mogli ich trzymać jakiś czas u siebie, tyle że na koniec albo ich wypuszczą, albo odprowadzą do domu. Wszczęcie alarmu nie było przestępstwem.
– Bystrzak, uruchom program! – polecił – Patrzałka, Kociak, mówcie do mnie! Co się dzieje?
– Widzę trzech – usłyszał cichy szept Żora. Bardzo cichy, zauważył ze zdziwieniem. – Są przy nich. Nie, dwóch! Jeden wraca do magazynu…
– Widzę czwartego, jest w pobliżu korytarza! – uprzedził Kerell. – Idzie w lewo…
– Niech to plazma! Gdzie piąty?
« 1 5 6 7 8 9 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Nudna lekcja fantastyki
— Zofia Marduła

Śladami Endera?
— Magdalena Kubasiewicz

Prima Aprilis: Blaszana pułapka
— Wojciech Gołąbowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.