Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Kate Griffin
‹Szaleństwo aniołów›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSzaleństwo aniołów
Tytuł oryginalnyA Madness of Angels
Data wydania12 stycznia 2011
Autor
PrzekładMichał Jakuszewski
Wydawca MAG
CyklMatthew Swift
ISBN978-83-7480-196-6
Format560s. 135×202mm
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Szaleństwo aniołów

Esensja.pl
Esensja.pl
Kate Griffin
« 1 3 4 5

Kate Griffin

Szaleństwo aniołów

Nie ruszałem się z miejsca. Jeśli miało dojść do pojedynku na siłę woli między mną a tym, co czekało na zewnątrz, byłem gotów stać pod tym murem aż do świtu albo zmierzchu, zamiast narażać się na nieznane niebezpieczeństwo.
Uniosłem nagle głowę, gdy z pobliskiej rynny wypadła para gołębi. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie pożyczyć ich oczu, by spojrzeć na świat z góry, postanowiłem jednak tego nie robić. Wystarczająco wiele wysiłku kosztowało mnie utrzymanie się na nogach. Wielozadaniowość nie wchodziła w grę.
Czekałem.
Może minęła minuta, a może dziesięć. Nie wiedziałem tego i było mi to obojętne. Wypełniająca organizm adrenalina nie pozwalała na ocenę upływu czasu.
Wtem usłyszałem stuk toczącej się po chodniku puszki. Spojrzałem na oparte o mur torby ze śmieciami. Jedna z nich pękła i jej zawartość wysypała się do nieruchomej kałuży, przez którą musiałem przejść, by dotrzeć do końca zaułka. Na wodzie unosiły się podarte torby po frytkach, skórki bananów, zużyte serwetki, rolki po papierze toaletowym, kartonowe pudełka po gotowych daniach do odgrzania, brudne ścierki kuchenne, odłamana od kubka rączka, podarta folia, zmięta taśma klejąca, zmiażdżone opakowania po soku pomarańczowym i półtłustym mleku. Wszystko to wysypało się z torby, a teraz – bardzo, bardzo delikatnie, bez widocznego powodu – zaczęło podskakiwać jak prażona kukurydza na patelni.
Strach skierował na mnie mały blady palec. Zrozumiałem, co się dzieje. Do tej pory szło mi zbyt łatwo.
Stare plastikowe torby, podarte reklamy i połamane pudełka na kompakty wysypywały się z torby, powiększając rozdarcie. Na chodnik wysypały się kolejne śmieci. Nagle zaczęły drżeć, a potem – najpierw najlżejsze, uniesione wiatrem reklamówki, resztki opakowań po szynce, folia, w której został kawałek sera – uniosły się, jakby grawitacja była tylko przemijającą modą. Następnie cięższe śmieci – firmowe kartonowe pudełko na nowe przenośne radio, szczątki na wpół wyciśniętej cytryny, sterta skórek pomarańczy – wzbiły się jednym ciągiem ku górze niczym wijący się wąż. Oddalały się nieśpiesznie od rozdartej torby. Kawałki zmiętej taśmy klejącej prostowały się i rozciągały w locie, worki na chleb nadymały się niczym wypełnione gorącym powietrzem balony, unosząc się dnem ku dołowi. Nie było w tym nic gwałtownego, nic dramatycznego. Słyszałem tylko cichy szum i szelest starych śmieci.
Wszystkie leciały w jedno miejsce, ku cieniowi widocznemu u końca jednego z budynków. Skupiły się przy jego narożniku, gdzie mur spotyka się z rynną, i połączyły w jedną całość z owym cieniem. Srebrzysta torba po frytkach pokrywała coś, co mogło być ramieniem, kawałek tektury osłaniał coś, co można by opisać jako brzuch. Pokraczne stworzenie wyglądało jak organiczny gargulec, z jednej z jego kończyn skapywał dziwny, gęsty płyn. Czekało cierpliwie bez ruchu.
Nagle skierowało głowę ku mnie. W jego oczach paliły się dwa węgielki dogasających niedopałków. Gdy wydychało, z nosa, stworzonego z ułamanego kawałka rury wydechowej, buchał dym. Kiedy oderwało łapę od muru, o który się opierało, rozległo się mlaśnięcie dobrze przeżutej gumy. Błyszczące pazury były zrobione z ostrych jak brzytwa fragmentów starych puszek po coli albo zupie. Uda powstały z grubych gumowych węży, porzuconych na ulicy przez robotników po remoncie wodociągów, dolną część tułowia pokrywały kawałki blachy i tektury, wgniecione znaki drogowe oraz wyrzucone pudełka, tworzące razem osłaniający masywne podbrzusze pancerz. Czułem zapach jego gnijącego wnętrza, a przez szczeliny w powłoce mogłem je również zobaczyć. Składały się na nie zbutwiałe owoce, skórki od jabłek, frytki, niedojedzone hamburgery i porzucona chińszczyzna na wynos, wszystko to połączone w brązową masę kryjącą się pod zbroją niczym brzuch, z którego zdarto skórę. Stwór otworzył paszczę, błyskając zielenią zębów z butelkowego szkła. Twarz pokrywały mu stare gazety i czasopisma, ręce błyszcząca folia, skrzydła zaś powstały z dwóch półprzezroczystych pasm taśmy klejącej, unoszących się za nim z ostrym łopotem. Stawy łączył w całość drut bezpiecznikowy, wnikający w ciało niczym ścięgna. Istota czepiała się gumiastymi łapami ściany domu nade mną. Śmieci z rozprutej torby opadały na ciało, pokrywały zgarbiony grzbiet, owijały się wokół zginających się do tyłu kolan. Gdyby to było żywe stworzenie, powiedziałbym, że przypomina olbrzymią hienę, większą niż człowiek, garbatą i złowieszczą, o skulonej sylwetce sugerującej gotowość do ataku. Ponieważ jednak nie było żywe, a oddech miało gorący od utrzymującej je w całości mocy, widziałem, co to jest: śmieciuch.
Do tej pory szło mi stanowczo za łatwo.
Powinienem był przewidzieć, że prędzej czy później wydarzy się coś podobnego. Po prostu – nieco zbyt optymistycznie – stawiałem na później.
Stwór rozchylił szczęki lśniące od zielonego szkła, odsłaniając język z butwiejącego papieru ściernego. Syknął i z jego paszczy buchnęły czarne opary. Ostatnie połamane plastikowe słomki i przepalone żarówki uniosły się nad ziemię i opadły na ciało śmieciucha, czyniąc go większym i silniejszym. Wygiął grzbiet. Skrzydła z taśmy klejącej lśniły od spływającej po nich deszczówki. Z jego gardła wyrwał się syk przypominający odgłos odmawiającego posłuszeństwa gaźnika. Śmieciuch sięgnął ku mojej twarzy blaszanymi pazurami, z jego otwartej paszczy buchnęła kolejna chmura oparów. Potem odbił się tylnymi nogami od chodnika i spróbował odgryźć mi głowę.
Życie uratował mi raczej instynkt niż świadoma decyzja.
Uwolniłem ścianę mocy, którą wzniosłem. Fala trafiła śmieciucha w locie, odrzucając go do tyłu. Stwór walnął o ścianę. Z jego ciała eksplodowały brudne gazety i gnijące substancje organiczne. Runął na ziemię w stercie podartej folii i taśmy klejącej. Nie miałem zamiaru czekać, by się przekonać, czy to go powstrzyma. Byłem przekonany, że tak się nie stanie, więc bez dalszej zwłoki zacząłem raz po raz uderzać barkiem w wysoką drewnianą bramę, aż wreszcie zamek ustąpił i mogłem uciec do ogrodu. Śmieciuch dźwignął się już na tylne nogi, podarte resztki jego skóry napływały z powrotem na miejsce. Ruszył za mną, prychając głośno przez zardzewiały nos.
Przebiegłem po mokrym trawniku i wdrapałem się na przeciwległy mur, nie oglądając się za siebie. Potem zeskoczyłem ze znacznej wysokości na tory kolejowe, lądując na tyłku, który do tej pory nie ucierpiał zbytnio, przynajmniej w porównaniu ze stopami. Rozerwałem sobie skórę oraz ubranie o paprocie i połamane wózki z supermarketów, które w jakiś sposób zawsze lądowały przy torach. Rodzina szczurów uciekła w panice. Uderzyłem z łoskotem o twardą podsypkę torów i runąłem na nią, łapiąc się jednej z szyn, na szczycie gładkiej i srebrzystej, ale na bokach pokrytej grubą warstwą rdzy. Podniesienie się było zapewne jeszcze bardziej bolesne niż upadek na skarpę. Wszystkie mięśnie protestowały głośno, każdy cal skóry pokrywały skaleczenia, siniaki albo pęcherze. Pokuśtykałem wzdłuż toru błotnistym pasem, na którym podsypka stykała się z nasypem. Było mi wszystko jedno, dokąd idę, chciałem tylko jak najszybciej się oddalić. Śmieciuchy raczej nie krążą po ulicach Dulwich, atakując przypadkowo wybrane ofiary. Mają cel, kieruje nimi czyjaś wola. Nietrudno było się domyślić, że dzisiaj stwór ­ścigał nas. Słyszałem za sobą przeciągłe zawodzenie polującego śmieciucha, dźwięk przypominający pisk hamulców starego autobusu. Zabrakło mi odwagi, by się obejrzeć. Wlokłem się cały czas przed siebie.
• • •
koniec
« 1 3 4 5
13 stycznia 2011

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Trzy miasta i trzej magowie – część druga
— Beatrycze Nowicka

Zemsta w rytmie miasta
— Anna Kańtoch

Tegoż twórcy

Miasto, magia, Matthew Swift
— Beatrycze Nowicka

Ogniu krocz ze mną
— Beatrycze Nowicka

Londyńska litania
— Beatrycze Nowicka

Uciekający czarnoksiężnik 3
— Anna Kańtoch

Czarnoksiężnik w cudzych butach
— Anna Kańtoch

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.