Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 13 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Kate Griffin
‹Szaleństwo aniołów›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSzaleństwo aniołów
Tytuł oryginalnyA Madness of Angels
Data wydania12 stycznia 2011
Autor
PrzekładMichał Jakuszewski
Wydawca MAG
CyklMatthew Swift
ISBN978-83-7480-196-6
Format560s. 135×202mm
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Szaleństwo aniołów

Esensja.pl
Esensja.pl
Kate Griffin
« 1 2 3 4 5 »

Kate Griffin

Szaleństwo aniołów

Kiedy skończyłem, rozbolała mnie głowa, a palce zaczęły mi drżeć. Nawet coś tak małego kosztowało mnie bardzo wiele. Z moich kończyn odpłynęły resztki sił. Wypełniające mnie ciepło sugerowało istnienie pustki, którą czas być może zdoła wypełnić. Słabość brała się nie tyle z wyczerpania, ile z niedoświadczenia, jakby palce wyrosły mi dopiero przed chwilą, a mięśnie były niewypróbowane, jeszcze nieprzyzwyczajone do użytku, jaki zwykłem z nich robić. Osunąłem się na ziemię pod przeciwległą ścianą i czekałem.
Minęło zaledwie kilka sekund, nim rysunek nakreślony przeze mnie na ścianie zapłonął z sykiem. Tworzące go linie ujawniły się jako wąskie czarne zakrętasy. Przywarłem do chodnika i z drżeniem podciągnąłem kolana pod brodę. Białe jarzeniówki na suficie buczały cicho. Czułem dobiegający od nich zapach elektryczności. To jej właśnie dotyczyła pierwsza lekcja zawsze udzielana każdemu, kto uczył się mojego zawodu.
Podjąłem ryzyko, zgarniając koniuszkami palców odrobinę ciepła i światła z jednej z nich. Lampa zgasła, gdy wciągnąłem w siebie jej energię. Maleńka jak ziarnko grochu kulka żarzącego się blasku, którą w ten sposób uzyskałem, paliła się między dwoma moimi palcami na podobieństwo zapałki. Była szokująco gorąca w dotyku, ale nie wystarczała, by podtrzymywać życie. Nie wiedząc, co sprawi mi więcej bólu, zimno czy brak sił, odważyłem się przyciągnąć jeszcze nieco więcej światła oraz kilka dodatkowych stopni ciepła. Uformowałem je w kulkę pieszczotliwymi ruchami palców. Niemal wszystkie światła w tunelu zgasły, zostało tylko po jednym na obu końcach. Od wysiłku zalał mnie zimny pot, straciłem dech w piersiach i zaczęło mi paskudnie szumieć w uszach, ale za to trzymałem teraz w rękach niematerialną kulę białego blasku dorównującą niemal wielkością piłce nożnej. Położyłem się, zwinięty wokół niej, jakby była torbą wypełnioną szczerym złotem. Ciepło wypełniło moje ciało, przeganiając z ubrania część wilgoci. Zamknąłem oczy.
Nie chcieliśmy zasnąć. Nasze myśli gnały opętańczo, nasze zmys­ły sięgały tak daleko, jak tylko to było możliwe, wnikając w stukot pazurków biegnącego kanałem szczura i węszący nos miejskiego lisa o wystrzępionym ogonie. Próbowaliśmy wykryć kształt i posmak wszystkiego, co żyło wokół nas. Byłem już jednak zmęczony – zanadto zmęczony – i bez względu na to, czego mogliśmy pragnąć, musiałem się przespać. Poczułem, że moje powieki opadają z impetem katowskiego miecza.
• • •
Smak krwi.
Pożółkłe zęby i załzawione, niebieskawe oczy.
Daj mi życie daj mi życie daj mi życie daj mi życie DAJ MI…
To nie do końca był sen.
Dobiegający z oddali dźwięk syreny, odgłos jadących samochodów. Ktoś wędrował przez noc, tropiąc kogoś innego. Czołgał się po rynsztokach, rozmawiał z gołębiami, kradł nos rudemu lisowi szukającemu hamburgera na kolację.
• • •
Sen nie był dla nas przyjemny. Nasze sny mieszały się z naszą rzeczywistością, światem oglądanym przez niebieską mgiełkę. Zawsze uwielbiałem takie noce, gdy rynsztokami spływała deszczówka. Wszystko stawało się wtedy czystsze i wyraźniejsze. Umysł z łatwością mógł zawędrować daleko, nie przeszkadzały mu opary tłoczącego się gęsto życia, gorączkowa ruchliwość tak często przeszkadzająca wędrownemu wzrokowi. Myśli bez słów.
Spałem najwyżej kilka godzin. Kiedy się obudziłem, ciepło odpłynęło już z moich rąk z powrotem do lamp, jarzących się teraz intensywnym, białym blaskiem, tak samo jak przedtem. Moją uwagę przyciągnęło słabe kap, kap, kap, słyszalne na samej granicy zmysłów.
Pomarańczowy znak żebraków umieszczony na jednym z końców tunelu spływał na ziemię jak krew sącząca się z nosa. Farba zatrzymała się na wyniosłości muru, utworzyła jeziorko, a potem przelała się, skapując z cichym, regularnym rytmem do smętnej kałuży powstałej na ziemi. Zerknąłem na swój własny znak ochronny, spiralę wypalonej farby na drugim końcu tunelu. On również tracił już spoistość, linie jego mocy migotały, jakby przesłaniała je mgiełka, a u podstawy zaczął się zamieniać w płyn.
Wstałem na nogi, które natychmiast zameldowały mi, że nie chcą mieć nic wspólnego z resztą ciała, podkreślając swą opinię tępym, pulsującym bólem. Krew i ziemia zmieszały się ze sobą, tworząc ciemnobrązową plamę. Pokuśtykałem do wyjścia z tunelu i wyjrzałem na zewnątrz. Była jeszcze noc, a przynajmniej poprzedzająca świt pora, nim jeszcze horyzont zacznie jaśnieć. Deszcz dawał z siebie wszystko, pokrywając grunt małymi, srebrzystymi kraterami. Chodnik zamienił się w czarną jak heban taflę. Odbijające się w niej światło różowopomarańczowego neonu rozjaśniało kałuże swym blaskiem.
Poczułem, że moje zmysły się oddalają. Ogarnął mnie niepokój, zadrżałem z powodów wykraczających poza zwykłe zimno. Przez deszcz przebijała się jakaś woń, atakująca gwałtownie nozdrza, nie tylko odór, lecz również smak. Wnikała w głąb nosa, drażniąc jednocześnie wszystkie receptory, wskutek czego zalany potopem informacji mózg nie był w stanie zidentyfikować nawet części składowych zapachu, stwierdzić, że to są skórki pomarańczy, a tamto mokra tektura. To był odór ciepłych, wilgotnych śmieci, które gniły i pleśniały na interesujące sposoby w ciasnej, ciemnej, zamkniętej przestrzeni, nim wydostały się na świeże powietrze. Smród nasilał się z każdą chwilą.
Wytężyłem słuch, nasłuchując śmieciarek, zbieraczy odpadków albo złodziei.
Nic.
Tylko cichy syk topiącej się farby i szum deszczu.
Nie mam skłonności do paranoi, ale niedawne doświadczenia zmieniły moją perspektywę. Nie wydawało się prawdopodobne, by farba się topiła, a w powietrzu unosił się zapach śmieci – a nawet czegoś więcej niż śmieci, wrażenie było nieco ostrzejsze od zwyk­łego niesmaku – i między jednym a drugim nie było jakiegoś ­nieprzyjemnego związku. Odwróciłem się od smrodu i ruszyłem w drugą stronę tak szybko, jak tylko pozwalały mi obolałe stopy. Wyszedłem w deszcz, pozwalając by woda mnie obmyła. Szok sprawił mi przyjemność. Deszczówka wypłukała senność z moich oczu. W tej samej chwili inne zmysły odzyskały pełną czułość i zameldowały…
…smród śmieci…
…smak pleśni…
…dotknięcie deszczu…
…bezludna ulica pełna dziwnych cieni…
…odgłos kroków…
…nuta gorącego, suchego ozonu, coraz bliższa i silniejsza…
Ruszyłem przed siebie truchtem. To nie było miłe wrażenie. Każde zetknięcie podeszew stóp z ziemią przypominało mi, że ludzkie ciało waży bardzo dużo i cały ten ciężar opiera się na stosunkowo małej powierzchni. Doszliśmy do wniosku, że przybrana przez nas postać jest śmieszna. To absurd, że taki gatunek zdołał podbić świat.
Usłyszałem za sobą dźwięk przywodzący na myśl gazetę niesioną po piasku przez wiatr. Zerwałem się do biegu. Nagle przestałem się przejmować bólem. Zawładnęło mną pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się gdzieś daleko. Odgłos nasilał się z każdą chwilą, podobnie jak smród. Towarzyszyło mu teraz dziwne, niskie dudnienie, przypominające warkot bardzo starego silnika wysokoprężnego na chwilę przed tym, nim się rozleci, buchając obłokami pary.
Zauważyłem zaułek przebiegający między dwoma domami. Było w nim pełno brudnych toreb ze śmieciami oraz oleistych kałuż. Skręciłem w uliczkę, kierując się ku murowi na jej końcu. W zamkniętej przestrzeni poczułem się bezpieczniej. Nie miałem dokąd uciekać, ale to, co mnie ścigało, miało tylko jedną drogę wejścia i mogłem stawić mu czoło, wiedząc, że moim plecom nie zagrożą pazury i pożółkłe zęby. Dobiegłem do muru i odwróciłem się, opierając się o wysoką, drewnianą bramę, zapewne prowadzącą do ogródka na zapleczu czyjegoś domu. Rozpostarłem dłonie na twardej powierzchni po obu stronach i zacząłem wciągać w siebie moc. Trwało to długo, bardzo długo. Minęło zbyt wiele czasu, odkąd ostatnio tego próbowałem. Od wielu lat nie musiałem tego robić. Nie dawałem jednak za wygraną. Moc wypełniała powietrze, aż wreszcie ściany otaczających mnie budynków przesłoniła mgiełka zrodzona z narastającego we mnie ciśnienia. Otoczyłem się ochronnym kokonem mocy, gotów cisnąć ją przeciwko każdemu, kto mógłby mnie szukać. Nie mogło być mowy o przypadku. Nie dzisiejszej nocy.
W wylocie zaułka nic się jednak nie pokazało. Wytężyłem słuch i usłyszałem ciche brzęk, brzęk, a potem odgłos przywodzący na myśl siorbanie gęstego surowego ciasta zbierającego się na dnie wazy. Potem to również ucichło i słyszałem tylko własny oddech. Mimo to nie opuszczała mnie typowa dla szaleńców pewność, że ktoś mnie obserwuje.
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Trzy miasta i trzej magowie – część druga
— Beatrycze Nowicka

Zemsta w rytmie miasta
— Anna Kańtoch

Tegoż twórcy

Miasto, magia, Matthew Swift
— Beatrycze Nowicka

Ogniu krocz ze mną
— Beatrycze Nowicka

Londyńska litania
— Beatrycze Nowicka

Uciekający czarnoksiężnik 3
— Anna Kańtoch

Czarnoksiężnik w cudzych butach
— Anna Kańtoch

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.