Prezentujemy fragment powieści Kate Griffin „Szaleństwo aniołów”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Kate Griffin
Szaleństwo aniołów
Prezentujemy fragment powieści Kate Griffin „Szaleństwo aniołów”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Kate Griffin
‹Szaleństwo aniołów›
Wstęp
Kłopoty z telefonami
w którym przywołanie jest prawie (ale nie do końca) idealne, zdobywa się nowych przyjaciół i przypominają się dawni wrogowie
Nie tak to miało wyglądać.
Przebudzenie trwało za długo. Ciepła podłoga pod moimi palcami, gruby, gryzący dywan, mrowienie na skórze, szybko przeradzające się w gwałtowne pieczenie, jakby mrówki wgryzały się w ciało. Zbyt długo nic nie czułem. Kończyny miałem słabe jak u niemowlęcia. Powiedziałem „poruszcie się” i palce moich stóp mnie posłuchały. Reszta ciała zadrżała z wysiłku. Rzekłem „mrugnijcie” i moje oczy upodobniły się do dwóch częściowo przeżutych cukierków toffi, szorstkich, lepkich i nieustępliwych. Moje powieki walczyły z ich oporem, jakbym próbował łączyć podnoszenie ciężarów z biegiem maratońskim.
Odnosiłem jednak wrażenie, że to wszystko minie. Błękitny szok towarzyszący mojemu przebudzeniu, jeśli to jest właściwe słowo, odszedł, maleńkie elektryczne robaki wryły się w podłogę albo odpełzły na sufit, wracając do linii telefonicznych. Gorący koc ich osłony opadł z mojego ciała. Zimno wżarło się niczym wielka, głodna bestia we wszystkie stawy i w każdy cal skóry. Moje kości stały się za długie dla ciała, a mięśnie nagle rozluźniły się tak bardzo, jakby nigdy już nie miały się napiąć. Wszystkie części ciała zaczęły drżeć, gdy wróciło czucie.
Leżałem na podłodze nagi jak wąż, który zrzucił skórę. Rozważyliśmy swoją sytuację.
UciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ! – wysyczał spanikowany głos w moim wnętrzu, ten sam, który postrzegał odległe o cal od nosa nogi łóżka jako stopy olbrzyma, w szumie ruchu ulicznego przebijającym się niekiedy przez szelest deszczu słyszał odgłos jadu ściekającego po rozwidlonym języku, a słabe neonowe światło sączące się przez znajome brudne okno uważał za gorące jak blask słońca w południe, padający na ziemię przez dziurę w warstwie ozonowej.
Spróbowałem poruszyć nogą, co spowodowało dziwne zawroty głowy, jakby było to najwyższe osiągnięcie, do którego przygotowywałem się przez całe życie, spełnienie wszelkich moich ambicji. A może chodziło po prostu o to, że w nasze ciało wbijały się igły oraz szpilki i, nie bardzo wiedząc, jak sobie poradzić z bólem, uciekliśmy się do śmiechu. Odwróciłem głowę, wtykając nos w zakurzony dywan, by stłumić obłąkańczy chichot, a jednocześnie podciągnąłem kolana pod brodę. Do kącików ust spływały mi łzy. Spróbowaliśmy ich z zaciekawieniem. Słony smak wydał się nam przyjemny, jak pierwszy, przywołujący do ust ślinę kęs gorącego, kruchego boczku. Odnalezienie talerza takiego boczku stało się nagle główną motywacją w moim życiu, pragnieniem, które przesłoniło wszystko inne. Dlatego, mając światło za przewodnika, szarpnąłem się ze wszystkich sił, wlazłem na łóżko i przeczołgałem się na drugą stronę. Oparłem się o szafkę, czekając, aż świat zdecyduje, gdzie jest dół.
Miejsce, w którym się znalazłem, nie do końca było moim pokojem, niezgodności były jednak niewielkie i powierzchowne. To były moje ściany, sam je pomalowałem na nieszkodliwy bladożółty kolor. I moje okno, z widokiem na niewielki korowód łatwych do rozpoznania sklepów po drugiej stronie ulicy: kiosk z gazetami, sklep monopolowy, sklep z drobiazgami, w którym sprzedawano również sprzęt gospodarstwa domowego, pralnia samoobsługowa oraz sławny sklepik pani Lee Po, oferujący chińszczyznę na wynos. W jego oknie nadal radośnie świeciła czerwona lampa. Moje okno, mój widok, ale nie mój pokój. Łóżko było nowe: brzydki mebel na wysoki połysk, udający sprzęt ze średniowiecznej sypialni dla nowożeńców, przeznaczony dla księżniczki w spiczastym kapeluszu. Materac, na którym usiadłem, okazał się tak twardy, że po niespełna minucie poczułem ból. Na ścianie wisiało wielkie lustro w złoconej ramie – wyobrażałem sobie, że Maria Antonina mogłaby się w nim przeglądać, poprawiając fryzurę – w kącie zaś stały dwie szafy, nie jedna. Polazłem do nich i oparłem się o bliższą, by odzyskać dech w piersi po tej epickiej wędrówce. Po otworzeniu pierwszej szafy sączące się spod drzwi światło i wpadający przez okno blask neonów pozwoliły mi zobaczyć tweedowe żakiety, długie jedwabne suknie, białe i kremowe koszule o charakterystycznym kroju, czarne skórzane buty o ostrych szpicach, sandały na wysokich obcasach, składające się wyłącznie z rzemieni bez żadnej osłony, oraz torebkę wielkości puchowej poduszki, wiszącą na grubym złotym łańcuchu. Otworzyłem ją i przeszukałem zawartość. Znalazłem portfel z pięćdziesięciofuntowym banknotem, który sobie wziąłem, dwie karty kredytowe, kartę biblioteczną z miejscowej biblioteki i mały pliczek grubych, białych wizytówek. Wyciągnąłem jedną i przeczytałem w słabym świetle: „Laura Linbard, współpracownik KSP”. Położyłem ją na łóżku i uchyliłem drzwi drugiej szafy.
Znalazłem tam spodnie, koszule, marynarki, a także – ku swemu zaskoczeniu – wielką parę grubych żółtych spodni rybackich oraz żeglarskie buty. Na dnie stała mała skrzynka, wyglądająca na ważną. Otworzyłem ją. W środku był stetoskop, mała apteczka, termometr oraz kilka specjalistycznych, groźnie wyglądających narzędzi z metalu. Wolałem nie snuć domysłów na temat ich przeznaczenia. Zdjąłem z wieszaka białą bawełnianą koszulę oraz szare spodnie. W szufladzie znalazłem majtki, które nie pasowały na mnie zbyt dobrze, oraz grube czarne skarpetki. Ubierając się, ostrożnie dotykałem lewego barku i klatki piersiowej w poszukiwaniu uszkodzeń. Okazało się jednak, że wszystkie kości się pozrastały, a skóra zagoiła. Nie wyczułem nawet blizny ani śladów zakrzepłej krwi.
Rękaw koszuli sięgał mniej więcej do nasady mojego kciuka, a nogawki do połowy długości stóp. Za to skarpetki jak zwykle pasowały świetnie. Buty natomiast były o kilka numerów za małe. To mnie zdziwiło. Jak to możliwe, by ktoś miał tak długie kończyny, ale nosił buty maleńkie, jakby w dzieciństwie wiązano mu stopy? Postanowiłem je zostawić, choć obawiałem się, że mogę potem tego żałować.
Włożyłem wizytówkę i banknot do kieszeni spodni, a potem ruszyłem ku drzwiom. Po drodze zobaczyliśmy swe odbicie w wielkim lustrze i zatrzymaliśmy się, gapiąc się na nie z fascynacją. Czy tak teraz wyglądaliśmy? Ciemnokasztanowe, rozczochrane włosy sugerowały, że nie dbamy o takie sprawy – były za krótkie, by można je uznać za artystowską demonstrację, i za długie, by były modne. Bladą twarz pokrywały piegi od słońca, a nos był za duży w porównaniu z drobnymi rysami twarzy. Głowa sprawiała wrażenie przypadkowo nasadzonej na ciało, któremu niedorzecznie duże ubranie nadawało jeszcze bardziej patykowaty wygląd. Nie było to ciało, jakie byśmy dla siebie wybrali, ale dawno już wyrzekłem się marzeń o upodobnieniu się do któregoś z gwiazdorów filmowych, z typowym dla przeciętniaków pragmatyzmem uświadomiwszy sobie, że taki już jestem i wcale mi to nie przeszkadza.
I to ja patrzyłem na siebie z lustra.
Ale nie do końca ja.
Podszedłem bliżej. Przekrzywiałem głowę, przesuwając palcami po brudnych, przetłuszczonych włosach w poszukiwaniu siniaków albo blizn. Przebudzenie wyglądało na w pełni udane, nadal jednak odnosiłem wrażenie, że coś tu nie gra.
Zbliżyłem się jeszcze bardziej, aż szkło pokryło się szarą parą mojego oddechu, i spojrzałem sobie w oczy. We wczesnej młodości gryzłem się tym, że są takie okrągłe, z jakiegoś powodu wyobrażając sobie, że małe oczy równają się wysokiej inteligencji, aż wreszcie któregoś dnia, w szkole, trzynastoletni Max Borton wytłumaczył mi, że wielkie, ciemne oczy zapewniają powodzenie u dziewczyn. Zamrugałem i odbicie odpowiedziało tym samym. Tęczówki lśniły w pomarańczowawym blasku ulicznych latarń jak ślepia kota. Kiedy ostatnio miałem okazję przyjrzeć się swym oczom, były czarne. Teraz zrobiły się intensywnie jasnoniebieskie niczym niebo w bezchmurny zimowy dzień. Wyglądały jak oczy albinosa i nie byłem już jedyną istotą spoglądającą nimi na mnie.
UciekajuciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ!
Dotknąłem głową zimnego szkła, walcząc z nagłym przerażeniem, grożącym nam upadkiem na podłogę. Musiałem cały czas oddychać, cały czas pozostawać w ruchu. Nic innego nie miało znaczenia. Jeśli będę uciekał wystarczająco długo i szybko, może uda mi się stworzyć jakiś plan. Ale jeśli człowiek i tak już nie żyje, nic innego nie ma znaczenia.