Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 18 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Yoko Ogawa
‹Miłość na marginesie›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMiłość na marginesie
Tytuł oryginalny余白の愛
Data wydania4 maja 2011
Autor
PrzekładAnna Horikoshi
Wydawca W.A.B.
ISBN978-83-7414-836-8
Format272s. 123×195mm
Cena34,90
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Miłość na marginesie

Esensja.pl
Esensja.pl
Yoko Ogawa
« 1 2 3 4

Yoko Ogawa

Miłość na marginesie

Tamtego dnia była piękna niedziela. Właśnie skończył się popołudniowy obchód i jak zwykle siedziałam bezczynnie. Otworzyłam okno i owinęłam się cienkim kocem. Od czasu do czasu czułam na policzkach powiew suchego wiatru. Okrojony framugą okna kawałek nieba wydał mi się jeziorem pełnym błękitnej wody.
W hotelu, wyjątkowo, musiało odbywać się przyjęcie, bo zjeżdżali się tam elegancko ubrani ludzie. Przystojni hotelowi boye w dobrze dopasowanych mundurach prężyli się przy wejściu. Młode kobiety z kwiatami wplecionymi we włosy i dłońmi w białych koronkowych rękawiczkach, trzymające srebrzyste cekinowe torebki, lekkim krokiem wchodziły przez obrotowe drzwi i znikały w hotelowym wnętrzu. Odległość była zbyt duża, więc nie widziałam ich twarzy, ale na pewno się uśmiechały. Każdy chciał się uśmiechać, tak piękne było to popołudnie.
Obróciłam się na łóżku i sięgnęłam po ciasteczka z czekoladą à la pieguski. Włożyłam jedno do ust. Leżałam ze wzrokiem utkwionym w suficie i powoli poruszałam żuchwą. Kiedy jedno ciasteczko rozpuściło się i znikło, sięgnęłam po następne. Powtórzyłam to w sumie sześć razy. Moja ręka przenosiła ciasteczka automatycznie, bo myślami byłam daleko. Wyobrażałam sobie, że objadam się w łóżku nie pieguskami, ale jakimś środkiem nasennym. Co też mi przyszło do głowy?
Być może pod wpływem lekarstw, odkąd znalazłam się w szpitalu, miałam wciąż nieodpartą ochotę na coś słodkiego. Dziwne, bo nigdy nie przepadałam za cukrem, bitą śmietaną ani lizakami. Moje ciało nagle zaczęło zachowywać się inaczej. Ponieważ nie miałam kogo o to poprosić, sama schodziłam do kiosku na parterze i kupowałam czekoladę, landrynki i ciasteczka. Chowałam te zapasy w szufladzie obok łóżka.
Zawsze, gdy zawinięta w koc podjadałam słodycze, ogarniał mnie niewyjaśniony smutek i uczucie samotności. Zdawało mi się, że jedzenie piegusków w łóżku rani mnie znacznie bardziej niż wszystkie moje życiowe porażki i błędy. Mimo to uszy bezwzględnie domagały się czegoś słodkiego i nic nie mogłam na to poradzić.
Strzepując okruszki z prześcieradła, westchnęłam ciężko.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Poczułam to tak, jakby ktoś walił młotem bezpośrednio w błonę bębenkową moich uszu. Och, co to za bezduszny człowiek puka bez uprzedzenia! – pomyślałam, chwytając się za głowę. Personel szpitala nigdy tak nie robił. Ktokolwiek wchodził, zwykle uderzał leciutko dłonią w drzwi, po czym uchylał je i pytał mnie wzrokiem, czy może wejść. „Proszę” – wykrztusiłam oschłym tonem. Po chwili drzwi otworzyły się niepewnie. Za nimi ukazał się mój mąż.
Ze zdziwienia i trochę z powodu drżenia w uszach wywołanego pukaniem nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Mąż patrzył na mnie bez uśmiechu, ale i bez skrępowania, z jakimś bliżej niezdefiniowanym wyrazem twarzy. Nagle opadłam z sił. Trzymał w ręce papierową torbę z zakupami z domu towarowego. „Może wejdziesz i usiądziesz tutaj?” – zaproponowałam wzrokiem, wskazując na okrągłe krzesło obok łóżka. Mąż usiadł, niemiłosiernie szeleszcząc przy tym torbą.
Nie widziałam go od tamtego poranka, gdy usłyszałam flet, a więc od czterech miesięcy. W tym czasie nie rozmawialiśmy ze sobą, nawet przez telefon w jakiejś oficjalnej sprawie; nie wymieniliśmy też żadnego listu, ani jednego zdania. W naszych wzajemnych kontaktach panowała idealna pustka. Wszelkie problemy znalazły się w zawieszeniu w chwili, gdy wyprowadził się z domu, toteż oboje powinniśmy mieć sobie dużo do powiedzenia. Jednak w tym miejscu, wyjątkowo cichym, bo w pokoju pacjentki chorej na uszy, słowa były jak zdezorientowane, zabłąkane dziecko, które siadło na środku drogi, nie wiedząc, co robić dalej. Czekaliśmy na siebie nawzajem w nadziei, że to drugie odezwie się pierwsze.
Po chwili tego niewygodnego czekania mąż wyjął szkicownik z papierowej torby. Zwykły, dość gruby blok rysunkowy, jakiego używają adepci sztuk pięknych, żeby coś naprędce narysować. Mąż przewrócił okładkę i pokazał mi pierwszą stronę.
„Dozorca powiedział mi o twojej chorobie. Jestem zaskoczony. Co się stało? Zadzwoniłem zaraz do szpitala. Pielęgniarka ostrzegła mnie, że nie można z tobą rozmawiać, bo to obciąża twoje uszy, dlatego kupiłem ten szkicownik”.
To było na pierwszej stronie. Duże litery wykonane pisakiem, równiutko jak od linijki. Przeczytałam dwa razy. Mąż przewrócił kartkę.
„Przepraszam, że nie odzywałem się tak długo. Myślałem, że potrzebujemy czasu, żeby przemyśleć różne rzeczy w samotności. W każdym razie ja swoje przemyślałem i uspokoiłem się. Ale gdybym wiedział, że jesteś chora, na pewno zachowałbym się inaczej. Nie chciałem, żebyś cierpiała. Naprawdę”.
Mąż trzymał blok za brzegi tak, by nie zasłaniać pisma palcami; czekał, aż przeczytam, po czym przewracał kartkę. Zdawało mi się, że ktoś biegnie korytarzem. Zasłony w oknie zakołysały się lekko.
„Nic już więcej nie powiem (nie napiszę), bo nic mnie nie usprawiedliwia… Rzeczy, które chcę, żebyś mi wybaczyła, jest i tak za dużo. Może lepiej porozmawiajmy o konkretach. To lepsze dla twoich uszu”.
Nawet na trzeciej stronie pismo było bardzo staranne. Nie zauważyłam żadnych poprawek ani błędów. Ogarniało mnie wrażenie, że czytam transparenty na demonstracji albo hasła na plakatach. Zawarta w nich treść niesie zwykle jakąś prawdę, która jednak nigdy do mnie nie docierała. Wyciągnęłam szlafrok spod poduszki i zarzuciłam go na ramiona.
– Jesteś dobrze przygotowany – powiedziałam głosem niemal tak cichym jak oddech. Takim właśnie posługiwałam się ostatnio.
– Możemy rozmawiać? – spytał, przerywając odwracanie czwartej kartki.
– Możemy. Ale mów trochę ciszej.
– Powiedzieli mi „głuchota”, więc myślałem, że nie słyszysz. Dlatego przygotowałem to wszystko. Myślałem, że tak będzie nam łatwiej rozmawiać.
– Nie słyszę dźwięków tak, jak powinnam. Dudnią tylko mojej w głowie. Więc to tak, jakbym nie słyszała. Słabsze dźwięki nie drażnią mnie tak bardzo.
– Okropna choroba.
Mąż przysunął krzesło bliżej poduszki, żeby móc rozmawiać ze mną szeptem. Jego twarz była na wyciągnięcie mojej dłoni. Podczas choroby odkryłam, że jeśli ludzie mówią cichym głosem, stają się wobec siebie bardziej łagodni. Szept otula ludzi jak miękki, miły w dotyku szal. To działa nawet w rozmowie z mężem – pomyślałam, patrząc na jego usta.
Dawno już nie słyszałam jego głosu. Wydawało mi się, że w porównaniu z tym, który pamiętałam sprzed choroby, głos męża był teraz bardziej płaski. W moich uszach przybierał kształt skrzydełek cykady.
– Ile zapisałeś stron?
– Z pół szkicownika.
– No to może przejdź do konkretów.
Mąż skinął potakująco głową i odsłonił kolejną kartkę. Wyglądało to trochę jak niemy teatrzyk dla dzieci.
„Przede wszystkim myślę, że musimy coś wreszcie postanowić. Nie możemy tak trwać w niepewności. O ile okres milczenia był nam do tej pory potrzeby, o tyle teraz musimy porozmawiać. Ja nie mam odwagi wrócić do tego mieszkania. Dokładniej mówiąc, myślę, że nie mam prawa. Nie umiem sobie wyobrazić powrotu do dawnego życia. Ty na pewno też”.
Piąta strona.
„W końcu najważniejsze: martwię się o ciebie, z powodu choroby i nie tylko. Bez względu na to, że nie ułożyło się nam w małżeństwie. Dlatego chciałbym tak rozwiązać wszystkie sprawy, żeby było jak najlepiej dla ciebie. W każdym razie musimy to w końcu jakoś rozwiązać”.
Co rozwiązać? – chciałam zapytać, ale szybko zrezygnowałam. Nawet jeśli się wtrącę, przecież mąż nie przepisze wszystkiego, co tak skrupulatnie sobie przygotował.
Szósta strona.
„Mieszkanie zostawiam tobie. Wszystkie rzeczy, które mogą ci się przydać, też. Oczywiście spłacę kredyt. O pieniądze za szpital i leczenie też nie musisz się martwić. Do czasu, kiedy wyzdrowiejesz i poczujesz się na tyle dobrze, żeby podjąć pracę, będę cię utrzymywał”.
Siódma strona.
„To może zająć sporo czasu, żeby znaleźć dobrą pracę, ale nie spiesz się. Nie chciałbym, żebyś podejmowała pracę, która ci nie odpowiada, a potem musiała ją zmieniać. Lepiej poszukać czegoś dobrego od początku. Mam oszczędności, które wystarczą na rok życia bez pracy. Jeśli moje kontakty ułatwią ci znalezienie pracy, mów bez wahania, zawsze ci pomogę”.
Ciszę przerywał tylko, jak westchnienie smutku, odgłos przewracanych kartek. Poza tym nie było słychać niczego. Daleko, w parku, błyszczała woda w fontannie przed muzeum.
Starałam się ze wszystkich sił odbierać słowa tak, jak były one napisane. A były napisane z największą możliwą troską. Możliwą w takiej sytuacji, to znaczy wobec żony, której proponuje się rozwód. Mimo to moje uczucia stygły z każdą chwilą. Słowa, starannie zapisane na kartach szkicownika, jak śnieg spadały na dno mojego serca i natychmiast do niego przymarzały.
To dlatego, że wszystko wcześniej przygotował – pomyślałam. Najpierw napisał sobie na brudno, potem poprawił, uporządkował i przepisał na czysto do szkicownika. Ja natomiast, zagubiona w świecie popsutego dźwięku, nie przygotowałam ani jednego słowa. Patrzyłam więc tylko na zapisane karty, nie odwracając wzroku.
Ósma strona.
„Mam ze sobą papiery rozwodowe. Mój podpis i pieczątka już jest. Teraz twoja kolej”.
Mąż oparł szkicownik na piersi i sięgnął do kieszeni marynarki po dokument. Cieniutki, półprzeźroczysty papier, który trzymał w dłoni, bezsilnie opadał pod własnym ciężarem. W milczeniu wzięłam kartkę.
Przez chwilę oboje zastygliśmy w bezruchu. Oczywiście nadal panowała cisza. Mogło się wydawać, że czekam, aż on coś jeszcze powie. Ale, być może, skończyły mu się już kartki.
W zasadzie mogliśmy zamienić parę słów szeptem, jak przed chwilą. Coś w rodzaju nic nieznaczących „no cóż” i „ano właśnie”. Ale wybraliśmy milczenie. Dzięki mojej chorobie mogliśmy sobie na to pozwolić i milczeliśmy do woli.
Mąż podniósł się z krzesła. Wzrok miał utkwiony we wniosku rozwodowym, który teraz znajdował się w moich rękach. Upewniwszy się, że nie zamierzam podrzeć papieru na drobne kawałki ani zgnieść go w kulę i wyrzucić do kosza, zamrugał oczami. Czyżby przezwyciężał uczucie goryczy? Albo usiłował się uśmiechnąć? Nie umiałam się domyślić. Mruganie było zbyt nieokreślone. W tym pokoju bez słów i dźwięków trudno było wymyślić coś na pożegnanie. Nie byliśmy w wystarczająco dobrym nastoju, żeby podać sobie dłonie, ale też nie było nam na tyle smutno, żeby uściskać się ze łzami w oczach. Mąż zatrzymał się przed drzwiami i z pewnym wahaniem pokazał mi ostatnią kartę w swoim szkicowniku.
„Żegnaj”.
Tak było napisane.

Po jego wyjściu jakiś czas siedziałam bez ruchu. Nie przychodziło mi do głowy, co mogłabym robić. Kilka razy rozłożyłam formularz wniosku rozwodowego i złożyłam go z powrotem.
– Zamierzasz z nią zamieszkać? – zapytałam szeptem. Odpowiedzi na to pytanie, nawet gdyby moje uszy były zupełnie zdrowe, nie chciałam usłyszeć. Ponieważ nikogo poza mną nie było w pokoju, wyglądało to trochę, jakbym mówiła jakąś rolę w teatrze, na pustej scenie.
– Zamierzasz z nią zamieszkać? – odważyłam się zapytać nieco głośniej. Zabrzmiało to jak wulgarne słowa.
– Zamierzasz z nią zamieszkać?
Tym razem powiedziałam to normalnym głosem, czego dawno nie robiłam. Ponieważ posługiwałam się ostatnio wyłącznie szeptem, poczułam ból gardła, jakbym krzyknęła z całej siły. A w mojej głowie zabrzmiało sto rozstrojonych fortepianów. Schowałam formularz do szuflady pod paczkę piegusków.
koniec
« 1 2 3 4
12 maja 2011

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.