Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Kate Griffin
‹Neonowy Dwór›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułNeonowy Dwór
Tytuł oryginalnyThe Neon Court
Data wydania17 czerwca 2011
Autor
PrzekładMichał Jakuszewski
Wydawca MAG
CyklMatthew Swift
ISBN978-83-7480-216-1
Format448s. 135×202mm
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Neonowy Dwór

Esensja.pl
Esensja.pl
Kate Griffin
« 1 2 3 4 5 »

Kate Griffin

Neonowy Dwór

– Rzecz w tym – ciągnęła nonszalancko – że jesteś miejskim czarnoksiężnikiem. Myślą naginasz światło latarń do swojej woli, czujesz smak rytmów miasta, karmisz się pyłem i tlenkiem węgla, a jeśli znajdziesz się blisko czegoś zielonego, łapie cię katar sienny. To byłoby całkiem fajne, kapujesz? A na tym jeszcze nie koniec. Jesteś martwym czarnoksiężnikiem. Gdzieś istnieje grób z napisem „Matthew Swift, zabity przez mistyczny cień albo coś takiego”, a w nim jest pusta trumna, bo ty nie umarłeś. Wróciłeś, i to w towarzystwie niebieskich elektrycznych aniołów czy czegoś w tym rodzaju. No wiesz, jak Jezus. Jesteś też Nocnym Burmistrzem, a to piekielnie ważniacki urząd, który istnieje już chyba od dwóch tysięcy lat. Twoim obowiązkiem jest bronić miasta, ocalać je i tak dalej, jakbyś był królem Arturem i, no wiesz… jesteś naprawdę ekstra. Dopóki się nie odezwiesz.
Zastanawiałem się przez chwilę nad jej słowami.
– Jak Jezus? – zapytałem wreszcie.
– Ehe. Ale chyba lepiej zapomnij, że ci to powiedziałam – odparła.
• • •
Oda, znana też jako psychopatyczna suka, leżała za szczątkami sofy, z których sterczały sprężyny, pośrodku najgłębszej, najgęstszej kałuży krwi w pokoju. Płyn wsiąknął w dywan tak głęboko, że gdy tylko kobieta się poruszyła, pojawiały się pod nią małe bąbelki, efekt działania dynamiki ciśnień. Krew pokrywała też ręce, twarz i włosy Ody, wsiąknęła w pulower i w bok nogawki. Nie było wątpliwości, że to jej krew. Twarz kobiety była tak szara, jak to tylko możliwe w przypadku kogoś o tak intensywnym kolorze skóry. Oczy miała przekrwione, różowoczerwone, zaciskała rękę na mojej kostce z nienaturalną siłą noworodka albo kogoś bliskiego śmierci. Poczuliśmy, jak wywraca się nam żołądek, ale przykucnęliśmy i spróbowaliśmy pomóc jej wstać. Złapała mnie za tył płaszcza, ściskając go w dłoni, jak żeglarz na statku ściska sztormreling podczas burzy.
– Pomóż mi – powtórzyła.
– Co tu się dzieje, do cholery? – wychrypiałem.
– Musimy stąd znikać – odparła, obejmując drugą ręką moją szyję, by stworzyć coś w rodzaju temblaka. – Pomóż mi!
– Co ty nie powiesz – warknąłem.
Objąłem ją w talii i spróbowałem podnieść na nogi. Wydała z siebie krzyk bólu, przenikliwy wrzask cierpiącego zwierzęcia. Zamknęła oczy. Kiedy się poruszyła, na przodzie pulowera, tuż nad jej sercem, otworzył się i zamknął wycięty nożem uśmiech. Przez chwilę odnosiliśmy wrażenie, że dostrzegamy coś innego, co uśmiecha się pod spodem. Odwróciliśmy pośpiesznie wzrok.
Udało jej się stanąć mniej więcej prosto. Uwiesiła się na mnie całym ciężarem, a jej głowa podskakiwała na moim ramieniu.
– Chodźmy stąd – wysyczała. – Musimy zwiewać.
Na wpół powlokłem ją ku drzwiom i poczułem buchający zza nich żar.
– Jesteś w stanie biec? – zapytałem.
– Nie – warknęła przez zaciśnięte zęby.
– A walczyć?
– Nie.
– Masz ognioodporny kombinezon pod tym pulowerem?
Tego pytania nie zaszczyciła odpowiedzią.
– Odetchnij głęboko – wycharczałem. Owinąłem sobie koszulę wokół palców, żeby się nie oparzyć, złapałem za gorącą klamkę i uchyliłem drzwi.
Do środka buchnęły jaskrawe żółtopomarańczowe płomienie. Otworzyłem drzwi nieco szerzej i poczułem we włosach gorący podmuch. Ogień, pokrywający już ściany i sufit, wyczuł tlen za moimi plecami i ruszył do ataku. Po obu stronach korytarza drzwi niektórych mieszkań stały otworem. Inne były zamknięte, a jeszcze inne wyrwano z framug i zabrano, kto wie w jakim celu. Były też takie, które w połowie już się zwęgliły i z mieszkań buchały kłęby dymu, noszone tu i tam po korytarzu przez szalone podmuchy. Gdzieniegdzie ogień wyżarł między zniszczonymi belkami sufitu a popękanym tynkiem małe, użyteczne dziury, przez które mógł się zakradać na wyższe piętro. Ślizgałem się, bo podeszwy moich butów zaczynały już topnieć. Czułem, że włosy na brwiach i na karku kurczą mi się pod wpływem żaru. Ledwie mogłem oddychać, każdy haust pozbawionych tlenu oparów przeszywał mnie bólem. Oprócz węgla i pieczonego wilgotnego grzyba czułem też zapach benzyny.
– Schody? – zapytałem, potrząsając Odą.
– W tamtą stronę – wymamrotała, wskazując głową koniec korytarza.
Było tam zbyt jasno, by na to patrzeć, za dużo, za gorąco. Już od zerknięcia oczy zaszły mi łzami.
– Odetchnij głęboko – wysyczałem do Ody, poprawiając sobie jej ciężar na ramieniu.
Zaczerpnęła tchu i ja również. To było tak, jakbym połknął rój komarów, które teraz roiły się i kipiały w moich płucach. Transmutacja nigdy nie należała do moich silnych stron, ale z drugiej strony, w obliczu zagrażającej śmierci zawsze dawałem z siebie wszystko. Dlatego, gdy płonące powietrze osiadło mi w płucach niczym przypalone mięso, które wpadło w niewłaściwą dziurkę, przymknąłem oczy, zebrałem w sobie resztki sił, których nie musiałem poświęcać na utrzymanie się na nogach, i skierowałem je do środka. Coś o obrzydliwym chemicznym smaku – pasta do zębów bez mięty, gnijące jaja i biały pył – pokryło mi język, gardło i wnętrze klatki piersiowej. Zgiąłem plecy od ataku mdłości, raz, a potem drugi, ale zdołałem powstrzymać ten odruch. Mięśnie twarzy rozbolały mnie od zaciskania ust. Smak uparcie próbował wspiąć się z powrotem w górę. Oda wbiła palce w mój bark, przymykając powieki pod wpływem żaru. Zwlekałem przez chwilę, aż wreszcie moje kości nie mogły już znieść nacisku, a potem zaczekałem jeszcze pół sekundy i wypuściłem powietrze z ust.
Biały obłok delikatnego proszku unoszący się w rozgrzanym powietrzu buchnął z moich ust i nosa tak szybko i gwałtownie, że głowa odskoczyła mi do tyłu, a wzdłuż pleców przebiegło drżenie, które omal nie przewróciło nas obojga. Stanąłem pewniej, instynktownie sięgając ku ścianie w poszukiwaniu oparcia. Zaraz jednak cofnąłem rękę przed intensywnym żarem płomieni pełgających po popękanej powierzchni. Tu również była farba i graffiti:
hokus pokus
JEDEN NARÓD POD OPIEKĄ KAMER ULICZNYCH
wypuśćcie mnie stąd
Wszystko to pękało i spływało powoli, upodabniając się do czarnej powłoki muchy plujki.
Nie mogłem się już powstrzymać. Oddech wychodził ze mnie zbyt potężną i szybką falą – więcej oddechu, niż byłem w stanie dać. Wysysał mi kwas z żołądka i krew z nosa. Ciśnienie białego oparu było po prostu zbyt wysokie. Ogień cofnął się przed nim, umknął, zrejterował, a w jednym czy dwóch miejscach, gdzie jego panowanie było jeszcze słabe, zniknął całkowicie, jakby nigdy go tam nie było, pozostawiając po sobie tylko zwęglone blizny. Na moment ujrzałem drogę wyjścia. Gdy wydech wreszcie się skończył, popędziłem naprzód i znowu zaczerpnąłem powietrza, drżąc z wysiłku. Usta wypełniała mi chemia, krew ciekła nam z nosa, jej słony smak był błogosławieństwem w porównaniu z paskudztwem wypełniającym nam gardło. Oda również ruszyła się z miejsca, trzymając się mojego płaszcza jak wodzy. Odrzucony na chwilę mieszaniną magii z pianą gaśniczą buchającą mi z gardła, ogień powracał, wyciągając ku nam macki z sufitu. Wzmocniona metalową siatką szyba w drzwiach na końcu korytarza zrobiła się żółtozielona od gorąca i pękła. Widziałem znajdującą się za nią klatkę schodową. Metalowe poręcze żarzyły się radosnym, pomarańczoworóżowym blaskiem, dym wzbijał się ku górze, jakby klatka była gigantycznym kominem. Spojrzałem w dół i niemal natychmiast odwróciłem wzrok, niemal oślepiony. Pod moimi powiekami tańczyły powidoki ognia. Oda również zaryzykowała spojrzenie, ale natychmiast odwróciła głowę jak przerażony ptak, gdy blask i żar zaatakowały jej siatkówki.
– Jest jakaś inna droga zejścia? – wycharczałem.
– Tamtędy – odparła, wskazując na korytarz za nami. – Czujesz zapach benzyny?
– Ehe.
Spojrzałem w górę. Całą klatkę schodową wypełniał czarny dym. Przez jego kłęby nie przebijało się światło, ale wszystko płynęło ku górze. Czułem, jak się przemieszcza, przyciągane zimniejszym, lepiej się nadającym do oddychania powietrzem. Zacisnąłem mocno palce, wydusiłem z obolałej piersi resztki sił, a potem otworzyłem dłoń, pozwalając, by między moimi palcami zatańczyło sodowe światło żółtopomarańczowej barwy blasku ulicznych latarń. Takie światło przywołują wszyscy dobrzy miejscy magowie, gdy potrzebują przewodnika. Wycelowałem je pod nasze stopy. Ledwie wystarczało, by oświetlić stopnie. Oboje pochyliliśmy głowy, by widzieć je wyraźniej, i ruszyliśmy w górę. Oda odruchowo sięgnęła do poręczy, ale cofnęła gwałtownie rękę. Poczułem odór przypalonej skóry. Plastikowe osłony metalowych poręczy topiły się jak smoła w upalny dzień. Na pierwszym pomoście było okno, już od dawna pęknięte i zapaskudzone. Wybiłem je torbą i dym wypłynął chciwie na zewnątrz. Zaczerpnąłem cudownego czystego powietrza ze świata zewnętrznego, chwilowo zimnego, a przez kontrast wręcz lodowatego. Potem znowu ruszyłem w górę. Pożar wdarł już się na następne piętro, ale dotarł tam drogą łatwiejszą niż klatka schodowa, przez szczeliny w stropie. Na wystrzępione resztki zasłon sypały się skry. Wszędzie widziałem graffiti, starą brudną farbę, popękane rury i zwisające przewody biegnące znikąd donikąd, a także pleśń i grzyb, złowrogi szary znak upływającego czasu i niedostatku miłości, wyżerający serce budynku równie niezawodnie jak pożar. Na kolejnym piętrze dym był rzadszy. Ogień nie dotarł jeszcze tak wysoko, ale czułem już, jak napiera od dołu, przyciągany przez dach i otwarte niebo. Minęliśmy zakręt i ujrzeliśmy leżące na schodach ciało.
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Ogniu krocz ze mną
— Beatrycze Nowicka

Uciekający czarnoksiężnik 3
— Anna Kańtoch

Tegoż twórcy

Miasto, magia, Matthew Swift
— Beatrycze Nowicka

Londyńska litania
— Beatrycze Nowicka

Trzy miasta i trzej magowie – część druga
— Beatrycze Nowicka

Czarnoksiężnik w cudzych butach
— Anna Kańtoch

Zemsta w rytmie miasta
— Anna Kańtoch

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.