Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 6 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Colette
‹Klaudyna w Paryżu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułKlaudyna w Paryżu
Tytuł oryginalnyClaudine à Paris
Data wydania8 czerwca 2011
Autor
PrzekładKrystyna Dolatowska
Wydawca W.A.B.
CyklKlaudyna
ISBN978-83-7414-948-8
Format240s. 123×195mm; oprawa twarda, obwoluta
Cena34,90
Gatunekobyczajowa
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Klaudyna w Paryżu

Esensja.pl
Esensja.pl
Colette
« 1 4 5 6

Colette

Klaudyna w Paryżu

Dzwonek. Serce przestaje mi bić i bez tchu, z naparstkiem zawisłym w powietrzu, nasłuchuję. To on, to on, nie mógł się doczekać! W chwili kiedy mam zamiar się podnieść i wyjść mu naprzeciw, Melania puka i wprowadza Marcela.
Osłupiała, nie ruszam się z miejsca. Marcel? To on jeszcze żyje? Od wielu już godzin umarł w mojej pamięci. Jak to Marcel? Dlaczego on, a nie tamten?
Zwinny i milczący pocałował mnie w rękę i usiadł na małym krzesełku. Patrzę na niego ogłupiałym wzrokiem. Jest blady, bardzo ładny, jak zawsze trochę lalkowaty. Chłopaczek z cukru.
Poirytowany moim milczeniem, chce coś ze mnie wydobyć:
– No i jak, no i jak?
– Co i jak?
– Jak tam było wczoraj, wesoło? Co ci „powiedziano”, by wytłumaczyć moją nieobecność?
Język rozwiązuje mi się z trudem.
– Powiedział mi, że miałeś niemożliwy krawat.
Jaki ten mały jest głupi! Więc nic nie widzi? Przecież ślepy chyba by nawet zauważył! Nie spieszę się jednak z objaśnieniami. Marcel wybucha ostrym śmiechem; wzdrygam się.
– Ach! niemożliwy krawat! właśnie, cała prawda zawarta jest w tych dwóch słowach. A ty co o tym myślisz? Znasz ten krawat z krepdeszynu? To Charlie mi go dał.
– Myślę – odpowiadam mu szczerze – że miałeś rację, nie zmieniając krawatu. Jest prześliczny.
– Prawda? Co za uroczy pomysł z tym udrapowaniem i szpilkami z perłą? Byłem pewien twego dobrego smaku, Klaudynko. Co nie przeszkadza – dodaje z uprzejmym uśmiechem – że mój miły ojczulek pozbawił mnie wczoraj wieczoru w twoim towarzystwie. Byłbym cię odwiózł do domu, czyhałem już na jakąś sprzyjającą chwilę w fiakrze…
Skąd on spadł, z księżyca? Aż litość bierze nad taką ślepotą! Widocznie usłyszał wczoraj jakieś przykre słowa, gdyż na wspomnienie o nich twarz mu twardnieje, a usta się zaciskają.
– Opowiadaj, Klaudynko. Najdroższy ojczulek był uroczy i dowcipny jak zawsze? Nie nazwał cię, jak mnie, „obrzydliwcem” i „świntuchem”? Boże – warczy rozogniony urazą – co za grubianin, co za…
– Nie!
Przerywam mu tak gwałtownie, że aż podrywam się z miejsca. Nieruchomy patrzy na mnie, blednie, pojmuje i wstaje także.
Cisza – słyszę mruczenie Fanszetki, tik-tak zegarka, oddech Marcela i łomot swego serca. Cisza, która trwa może ze dwie minuty…
– Więc ty też? – mówi wreszcie szyderczo. – Nie myślałem, że tatuś uznaje takie młode dziewczątka. Zazwyczaj wolał mężatki albo ladacznice.
Milczę, nie mogę wydobyć z siebie ani słowa.
– I to… od niedawna? Może od wczoraj, co? Podziękuj mi, Klaudynko, to memu krawatowi zawdzięczasz szczęście, jakie przypadło ci w udziale.
Jego delikatne nozdrza rozdymają się, równie białe jak zęby. Milczę nadal, coś mi nie pozwala… Znów zalega niekończąca się cisza. Nagle Marcel odzywa się z wolna, szczególnym głosem:
– Zawsze uważałem cię za bardzo inteligentną, Klaudynko. To, co robisz teraz, powiększa jeszcze szacunek, jaki mam dla twojej… zręczności.
Zdumiona podnoszę głowę.
– Jesteś osobą nieprzeciętną, Klaudynko, powtarzam. I gratuluję… bez żadnych ubocznych myśli… To wymagało nie byle ręki.
Nie rozumiem. Odsuwam jednak powoli krzesło, które nas dzieli. Mam niejasne poczucie, że będzie przeszkadzać mi za chwilę.
– Ależ tak, tak, wiesz doskonale, co mam na myśli. Chociaż papcio puścił już dosyć pieniążków, stanowi jednak jeszcze, jak mówią w jego sferach, niezły kąsek…
Szybciej niż osa wbiłam mu w twarz wszystkie paznokcie: chwilę już celowałam w oczy. Z przejmującym krzykiem odchyla się do tyłu, zasłaniając się rękami, odzyskuje równowagę i rzuca się do lustra na kominku. Dolna powieka, rozdarta, krwawi; trochę krwi pobrudziło klapę marynarki. W stanie szalonego podniecenia słyszę, jak z ust dobywają mi się mimowolne głuche krzyki. Marcel odwraca się, nieprzytomny z pasji: mam wrażenie, że chce pochwycić jakąś broń, i gorączkowo grzebię w woreczku do robót. Nożyczki, moje nożyczki!… Lecz jemu przez myśl nawet nie przechodzi mnie bić, odtrąca mnie tylko i biegnie do łazienki, by zwilżyć chusteczkę… Pochyla się nad miednicą; co za bezczelność! Dopadam go, chwytam za uszy i wyrzucam do pokoju, krzycząc zachrypłym głosem, którego nigdy jeszcze u siebie nie słyszałam:
– Nie, nie tu! Leć do Charliego, niech on cię opatrzy!
Z chusteczką przy oku zbiera swoje rzeczy, chwyta kapelusz, zapomina rękawiczek, otwieram mu po kolei wszystkie drzwi i nasłuchuję jego niepewnych kroków na schodach. Później wracam do swego pokoju, i sama nie wiem jak długo stoję, o niczym nie myśląc. Dopiero zmęczenie zmusza mnie, bym usiadła. Czynność ta wprawia z powrotem w ruch maszynę do myślenia i załamuję się. Pieniądze! Pieniądze! Ośmielił się powiedzieć, że mnie chodziło o pieniądze! Ale też i oberwał; ten zwisający kawałeczek skóry… Nie trafiłam w oko, chybiłam przynajmniej o centymetr. Tchórz, nie rzucił się na mnie! Szmata, nie chłopak!… Pieniądze! Pieniądze! I po cóż mi pieniądze? Te, co mam, doskonale wystarczą dla Fanszetki i dla mnie. Mój kochany Renaud, powiem mu wszystko, przytulę się do niego i będę płakać z rozczulenia, że taki jest dla mnie dobry…
Zazdrość żarła tego smarkacza, którego podrapałam; wstrętne, podszyte strachem pannisko!
Nagle pojmuję i czuję ból w skroniach; to jego, Marcela, pieniądze wezmę, jeżeli zostanę żoną Renauda; to o „swoje” pieniądze tak drży! Co zrobić, żeby nie myślał, że Klaudynka jest chciwa? Nie on jeden tak będzie myślał i mówił, powiedzą Renaudowi, że mała się sprzedaje, że złapała nieboraka w niebezpiecznym wieku, pod czterdziestkę… Co robić? Co robić? Chcę się zobaczyć z Renaudem, nie chcę pieniędzy Marcela, ale chcę Renauda. Gdybym tak poprosiła o pomoc tatusia? Niestety!… Tak mnie boli głowa… O moje słodkie, najmilsze miejsce na ramieniu, czyż mam się go wyrzec? Nie! Wszystko, tylko nie to! Marcela uwiążę w swoim pokoju i zabiję go. Potem powiem, że chciał mi zrobić krzywdę i zabiłam go we własnej obronie. Tak zrobię!

Aż do chwili kiedy Fanszetka budzi mnie miauczeniem, że jest głodna, siedzę skulona w fotelu, zasłoniwszy palcami oczy i uszy, oddana na pastwę cudacznym snom, rozpaczy i rozczuleniu.
– Obiad? Nie, nie będę jadła obiadu. Mam migrenę. Zrób mi zimnej lemoniady, Melanio, umieram z pragnienia. Zaraz się położę.
Zaniepokojony tatuś i strwożona Melania krążą koło mego łóżka aż do dziewiątej; nie mogę już dłużej wytrzymać i błagam ich:
– Idźcie już, jestem taka znużona.
Zgasiłam lampę i słyszę teraz dobiegające z podwórza odgłosy trzaskania drzwiami i zmywania naczyń… Potrzeba mi Renauda! Dlaczego nie zadepeszowałam do niego od razu? Teraz jest za późno. Jutro nie nadejdzie nigdy. Mój przyjaciel, moje życie, ten, któremu zawierzę samą siebie jak ukochanemu ojcu, ten, w obecności którego czuję się to strwożona i zawstydzona, jakbym była jego kochanką, to znów swobodna i niewinnie bezwstydna, jakby niegdyś kołysał mnie maleńką w swych ramionach…
Po godzinach gorączkowego podniecenia, bolesnego łomotu krwi w skroniach i niemego wołania kogoś, kto jest zbyt daleko i nie słyszy, koło trzeciej nad ranem moje skłębione myśli rozświetlają się nagle i cofają kręgiem, a spośród nich wyłania się wreszcie Idea… Rozbłysła wraz z jutrzenką, z przebudzeniem wróbli, z przelotnym rześkim tchnieniem, które latem zapowiada nadejście dnia. Olśniona nią leżę nieruchomo, oczy mam szeroko otwarte. Jakież to proste i po cóż tyle niepotrzebnej udręki! Renaud przyjdzie, a ja będę miała podbite oczy i zapadnięte policzki, jak przyjdzie Renaud. A wystarczyło od razu wpaść na to!
Nie chcę, by Marcel myślał: „Klaudyna czyha na moje pieniądze”. Nie chcę powiedzieć Renaudowi: „Odejdź i nie kochaj mnie”. Och, Boże, nie, wcale nie to chcę mu powiedzieć! Ale nie chcę też zostać jego żoną i, by uspokoić swoje drażliwe sumienie, zostanę – tak! – zostanę jego kochanką.
Pokrzepiona, odświeżona, zasypiam teraz jak kamień, na brzuchu, z twarzą ukrytą w zagięciu ramienia. Deklamatorski głos mego starego klasycznego żebraka budzi mnie wypoczętą i zdziwioną. Już dziesiąta! „Melanio, rzuć cztery su staremu!”
Melania nie słyszy. Narzucam peniuar i bosa, rozczochrana biegnę do okna w salonie: „Staruszku, macie tu dziesięć su. Nie trzeba reszty”. Co za biała broda! Na pewno ma domek na wsi i ziemię, jak większość żebraków w Paryżu. Jego szczęście. Wracając do swego pokoju, spotykam pana Marię, który dopiero co przyszedł i zatrzymuje się olśniony mym porannym dezabilem.
– Czy nie myśli pan, że dzisiaj koniec świata?
– Niestety, nie!
– A ja myślę, że tak. Zobaczy pan.
Siedząc w cebrzyku z letnią wodą, przyglądam się sobie uważnie. Ten puszek na nogach nie liczy się jako owłosienie, mam nadzieję? Och, czubki mojego biuściku nie są tak różowe jak Łusi, ale za to nogi mam dłuższe i ładniejsze i dołeczki na biodrach; nie, to jeszcze nie Rubens, ale nie muszę być koniecznie w typie „pięknej rzeźniczki”. Renaudowi też na tym nie zależy.
Jego imię, wypowiedziane niemal na głos, w chwili gdy za cały przyodziewek mam tylko bukowy cebrzyk, wprawia mnie w wielkie onieśmielenie. Jedenasta. Jeszcze pięć godzin oczekiwania. Wszystko w porządku. Szczotkujmy, szczotkujmy włosy, czyśćmy zęby i paznokcie! Wszystko musi lśnić i błyszczeć! Cieniutkie pończoszki, nowa koszulka i dobrane do niej majteczki, różowy gorset i halka w paski, która robi ui-ui, jak się ruszam.
Wesoła jak w szkole, pełna werwy i ruchliwa, zabawiam się, by nie myśleć o tym, co będzie… No cóż, skoro dziś mu się ofiaruję, to może dziś zechce mnie wziąć, wszystko to jest jego… Ale mam nadzieję, że nie zechce tak prędko, mój Boże, tak od razu… To do niego niepodobne. Liczę na niego, o tak, o wiele bardziej niż na siebie. Mnie, jak mówią w Montigny, „całkiem rozum odjęło”.
koniec
« 1 4 5 6
12 czerwca 2011

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.