Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 14 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Crowley
‹Dæmonomania›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDæmonomania
Tytuł oryginalnyDæmonomania
Data wydania28 września 2010
Autor
PrzekładDawid Juraszek, Joanna Bogunia, Anna Klimasara
Wydawca Solaris
CyklÆgipt
ISBN978-83-8951-002-9
Format600s.
Cena49,99
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Dæmonomania

Esensja.pl
Esensja.pl
John Crowley
1 2 3 8 »
Prezentujemy fragment objętej patronatem „Esensji” powieści Johna Crowleya „Dæmonomania”. Książka będąca trzecim tomem cyklu „Ægipt” ukaże się nakładem wydawnictwa Solaris.

John Crowley

Dæmonomania

Prezentujemy fragment objętej patronatem „Esensji” powieści Johna Crowleya „Dæmonomania”. Książka będąca trzecim tomem cyklu „Ægipt” ukaże się nakładem wydawnictwa Solaris.

John Crowley
‹Dæmonomania›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDæmonomania
Tytuł oryginalnyDæmonomania
Data wydania28 września 2010
Autor
PrzekładDawid Juraszek, Joanna Bogunia, Anna Klimasara
Wydawca Solaris
CyklÆgipt
ISBN978-83-8951-002-9
Format600s.
Cena49,99
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
Prolog do Kwadrantu Jesiennego
Na Trzeci Kwadrant dwunastu domów Zodiaku składają się: Uxor, Żona, dom małżeństwa, związków i rozwodów, Mors, dom śmierci i umarłych, oraz Pietas, dom pobożności i, o dziwo, podróży. W drogę!
Trzeci Kwadrant to Popołudnie oraz Jesień, od Równonocy do Przesilenia. Jego żywioł to Woda, humor jest melancholiczny, a wiatr zachodni. Zawiera w sobie wiek średni, przejścia, przyjaciół i wrogów, stratę, marzenia, umieranie, bezpieczeństwo i zagrożenie. Tworzą go odpowiedzi na zew – lub milczenie.
W pół drogi między równonocą a przesileniem roku końca świata Pierce Moffett z bagażem trzydziestu pięciu lat wsiadł do dalekobieżnego autokaru pod sklepem wielobranżowym przy River Street w Blackbury Jambs pośród wzgórz Faraway. Przeszedł na tył, gdzie można było podówczas palić, chociaż w ustach miał już niesmak od nadmiaru papierosów. Dzień był brzydki, chmury ścieliły się nisko, kropelki ściekały po barwionych szybach autokaru.
Domy Zodiaku to nie Znaki – Val, astrolożka i barmanka z Faraways, często musi to tłumaczyć. Domy, według jej słów, wyglądają tak: powiedzmy, że podczas twoich narodzin przez wschodni nieboskłon nad horyzontem nakreślona zostaje linia. Następnie przez niebo mknie jedenaście kolejnych linii, rozmieszczonych równomiernie, mijają cię w górze, schodzą w dół za twoimi plecami, wracając tam, skąd się wziąłeś, i dzieląc błękitną kulę niebios wokół ciebie (udawaj, że to naprawdę kula) na dwanaście równych cząstek pomarańczy, z małą drobinką pośrodku. Ta drobinka to ty. Powiedzmy, że cząstki te są ponumerowane, począwszy od tej od strony wschodniego horyzontu. Ta część to pierwszy dom, Vita, Dom Życia; ósmy Dom, Mors, Dom Śmierci, masz w górze od zachodu. Ciekawe? Teraz wyjrzyjmy przez okna tych domów – składają się wyłącznie z okien – i zobaczmy, jakie gwiazdy pojawiają się w nich dokładnie w chwili, kiedy zapłakany pojawiasz się na ziemi. Niech na przykład Saturn, ciężki i zimny, znajdzie się w twoim pierwszym domu, Domu Życia; i niech Koziorożec choć częściowo pojawi się za nim – jeden z jego ulubionych znaków – i proszę, w twoim horoskopie pełno Saturna, i to w Domu, gdzie ma to znaczenie. I chociaż Val nie powie, że ta ulica i domy, pośród których się znajdziesz, sprawią, że staniesz się tym, kim się staniesz, to twoja świadomość samego siebie musi brać się właśnie stąd.
Pierce Moffett, typ saturniczny par excellance, usiadł w autokarowym fotelu z sercem małym i ciężkim jak stara cenna moneta zaległa w piersiach. Nie wierzył, by przyczyną wypełniającej go jesiennej ciemności były gwiazdy; nie wierzył też, by przyszła do niego gdzieś z oddali, z przełomu roku lub zachodu słońca. Był przekonany, że ta ciemność jest wyjątkowa, niezwiązana z żadną inną, że to okropna nowa choroba, na którą miał pecha zachorować jako pierwszy, a zarazem na pozór uciążliwie znajoma, jak gdyby zawsze nosił w sobie jej zarodek. Zaczynał się zastanawiać, czy kiedykolwiek mu przejdzie, albo zelżeje, i pozwoli wrócić do jasnego i radosnego, a przynajmniej zwykłego świata, który zamieszkiwał przecież jeszcze nie tak dawno.
Pojawił się kierowca. Usiadł i włączył długaśne wycieraczki, by otrzeć szybę z kropelek. Zamknął drzwi z odgłosem przywołującym na myśl hermetyczną śluzę. Wokół Pierce’a zawirował zaduch, składające się nie wiedzieć z czego powietrze wnętrza autokaru. Hamulce sapnęły, światła rozbłysły. Mężczyzna zakręcił wielką kierownicą i uwiózł pasażerów.
Za późno już, by wyskoczyć.
Szare i nawiedzone miasteczko, z którego Pierce wyjeżdżał do, jak widział oczyma duszy, jeszcze mroczniejszych regionów, było starym portem rzecznym u stóp Randy, której lesisty garb wzbierał nieoczekiwanie na północy, unosząc kilka ostatnich ulic i domów. Górę opływały dwie rzeki, Blackbury od wschodu i Shadow od zachodu, zbiegając się w tym mieście, coincidentia oppositorum, i tworząc jedną dużą rzekę. W Kaskadii, niegdyś ważnym mieście przemysłowym, zstępowała ona po stromych progach, a następnie (powiększając się, tężejąc, zwalniając) płynęła ku Conurbanie, którą kiedyś żywiła, a teraz tylko rozdzielała. Pierce wciąż nie mógł uwierzyć, że zgodził się wyruszyć do sennej, szaroburej, nędznej mieściny.
To do Blackbury Jambs Pierce przybył wiosną tego roku z Nowego Jorku, z zaliczką od wydawcy w kieszeni (przynajmniej metaforycznie), by zamieszkać, napisać książkę i zacząć wszystko od nowa. Ten sam autokar, w którym właśnie siedział, i ten sam kierowca przywieźli Pierce’a po raz pierwszy w te zielone wzgórza; ten sam autokar z Conurbany, który zepsuł się i wysadził go na poboczu. Pierce wędrował zgodnie ze wskazówkami mieszkańców, podówczas sprawiających wrażenie radosnej gromadki. Wtedy to nad martwym nurtem Blackbury poznał Rose Ryder, tą Rose Ryder, do której teraz jechał – nie do wiary! – z takim okropnym strachem w listopadzie końca świata.
Rose przeprowadziła się do Conurbany miesiąc wcześniej, w czerwonym październiku, i mieszkała tam teraz, uczęszczając do Kolegium Piotra Ramusa i studiując Biblię. Kiedy się rozstawali przed domem w Littleville – jej sportowy samochodzik już drżał, sposobiąc się do drogi – zaprosiła go do siebie. Przyjedź, proszę. A on odpowiedział na ten zew – i oto nadjeżdżał.
Często czytając albo oglądając filmy o nagłym wtargnięciu tego, co straszne i niesamowite, w zwykłe życie – np. za sprawą przebudzenia starożytnej klątwy, wcielenia diabła – głowił się, dlaczego bohaterowie są na to tak odporni. Zrazu zaskoczeni krzyczą, protestują, ale szybko biorą się w garść i przystępują do kontrataku, zamiast mdleć w uścisku nieznośnego strachu. Tego obawiał się Pierce, kiedy w jego snach z otaczającej codzienności dobywało się coś ohydnego, niemożliwego, ale niezaprzeczalnego – koniec świata. Mdlał i budził się.
A teraz sam miał stawić czoło takiej mocy (nie mógł opędzić się od tego uczucia), ale utknął na pierwszych stronach, pierwszych scenach, pomiędzy zniewieściającym strachem a napierającym protestem, podczas gdy wróg nabierał sił. Chciał podciągnąć kolana pod brodę i objąć je ramionami. Obawiał się, że w takiej właśnie pozie skończy, jeśli to będzie trwało, kusiło go, by zacząć już teraz, skryć się za samym sobą.
Podniósł wzrok, ponieważ kątem oka dojrzał w oknie naprzeciwko stado wielkich, bezkształtnych, rogatych zwierząt o rozmiarach stogów siana, niczym jaki albo woły piżmowe przeganiane przez deszczowe pola w dal. Autokar minął je, zanim Pierce zdążył się upewnić, co to naprawdę było – prawdziwe stogi siana, stosy produktów, zwały ziemi – co spowodowało tę dziwną iluzję; podniósł się i obejrzał, by dojrzeć je przez tylne okno, ale autokar takowego nie posiadał. Usiadł z powrotem.
Świat doświadczył ostatnio okropnego poślizgu albo niestabilności, a może Pierce dopiero teraz to zauważył; odkrył – chociaż nie chciał się do tego odkrycia przyznać – że jego decyzje mogą sprowadzić koniec obecnego świata i przynieść początek następnego: więcej, że chcąc nie chcąc już podjął takie decyzje. Oczywiście każdą naszą decyzją wybieramy spośród dostępnych światów; każda decyzja popycha nasze dusze i jaźnie ku takiej a nie innej ścieżce, gdzie widzimy i robimy coś, czego nie widzielibyśmy ani nie zrobilibyśmy gdzie indziej: ale Pierce’owi zaczynało się wydawać, że jego decyzje nadają istnienie nowemu światu, w którym nie tylko on, ale i inni muszą żyć. Nie potrafił uwolnić się od tej „kołowej” logiki: moje decyzje, mądre czy głupie, wpływają na moje istnienie w świecie; oto moje życie; oto świat; ja go stworzyłem. Jak człowiek, którego obudziło trzęsienie ziemi, próbuje zapobiec spadaniu obrazów ze ścian i naczyń z półek, myśląc „Co się dzieje? Co się dzieje?”, Pierce zastanawiał się, co zrobił, i starał się położyć temu kres.
Było – stało się – całkiem pewne, że kobieta, którą kochał, wmieszała się w śmieszną i tyrańską sektę pseudochrześcijańską, której agenci – liczni, nie wszyscy jawni – właśnie prali jej mózg i opróżniali serce z niego i z rzeczywistości, a ona uśmiechała się zachęcająco, on zaś musiał ją stamtąd wyrwać, lecz nie mógł. To był powód strachu, który go opanował, powód bezsenności i powód koszmarów nasiąkających strzępy jego snu niczym brudna woda.
Kiedy indziej jednak ta pewność nabierała cech nierzeczywistych i znikała; przestawał wierzyć, że ma uratować swoją ukochaną, że ona potrzebuje ratunku, że ją kocha.
Zrzucił na podłogę niedopałek i zmiażdżył go. Przypomniało mu to o długich podróżach, jakie niegdyś odbywał autokarami w pogodę taką jak ta, jadąc z uniwersytetu należącego do Ivy League1) do domu w górach Cumberland w Kentucky: siedem godzin, w tym godzinna lub dwugodzinna przerwa pośród dziadostwa na dworcu w Huntington w Zachodniej Wirginii. Listopad, Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie; deszcz, jałowa ziemia, dom oczekujący u kresu podróży to już nie dom, ale wciąż wypełnia go dusząco ciepła i znajoma atmosfera i, o Boże, jeszcze coś.
Jeszcze coś. Przypomniał sobie, jak kiedyś jadąc autokarem z uczelni do domu wymyślił test na prawdziwą miłość: test sprawdzający, do jakiego stopnia prawdziwie i całkowicie się kogoś kocha.
Boże, do jakiego okrucieństwa był zdolny, i to względem samego siebie, nieszkodliwego siebie.
Test był następujący: potężny czarnoksiężnicy w tajemnicy zapanowali na kobietą, którą kochasz i która kocha ciebie (Pierce nie uważał wtedy, że te terminy – miłość, kocha cię – również wymagają zdefiniowania). Czarnoksiężnicy zakazali ci – z sobie tylko wiadomych powodów, dla okrutnej satysfakcji czy czegoś tam – spotykania się z nią. Jeśli kiedykolwiek się z nią zobaczysz, ona umrze. Zarazem owi nikczemni magowie stworzyli robota, albo ejdolona na twoje podobieństwo, z tą różnicą, że nieco przystojniejszego, nieco mądrzejszego, nieco hojniejszego. Automat ten zastępuje cię przy niczego niepodejrzewającej ukochanej. Czarnoksiężnicy układają się z tobą tak: fałszywy ty będzie kochał twoją ukochaną, będzie troszczył się o nią i dbał, tak długo jak ty, prawdziwy ty, będziesz jechał tym autokarem.
Już nigdy jej nie ujrzysz; ale dopóki jedziesz tym autobusem, w tym listopadzie, tą autostradą, ona jest bezpieczna. Jeśli wysiądziesz – wysiądziesz na dobre, a nie tylko w wyznaczonych postojach w ubogich dzielnicach obcych miast, albo w samotnych barach na wysmaganych wiatrem wzgórzach – wtedy demon zacznie się zmieniać; przestanie być dobrym człowiekiem, a stanie się okrutnikiem, przestanie się troszczyć, będzie ją krzywdzić w okropny sposób, który tylko ty, jej kochanek, mógłbyś odkryć; ten drań, ten kutas naznaczy ją na całe życie smutkiem nie do rozwiania: złamie jej serce.
Zatem test sprowadza się do pytania: jak długo pozostaniesz w autokarze? Tłum, biedota zapełniająca autobusy, ustawia się w nieśmiałej kolejce przy drzwiach na postojach, by kupić gumiaste hot-dogi, albo odpakowuje kanapki zabrane z domu i ustawia się znowu przy drzwiach z brudnym biletem w ręku. Ale oni nie są przeklęci jak ty; mogą wysiąść, dają się zastąpić podobnymi, choć innymi pasażerami obarczonymi podobnymi, choć innymi tanimi walizkami i tobołkami przewiązanymi szpagatem. Ile nocy z nimi spędzisz, śpiąc nerwowo otulony w płaszcz, biorąc do ręki książkę (Kierkegaard) i odkładając ją na powrót, patrząc przez okno na mijane pustkowia? A cały ten czas ona nic nie wie o twojej podróży.
Pierce zadumał się. Cóż to za pokręcona wizja miłości. Całe stulecia zdawały się dzielić go od tamtego młodzika, który nie miał na kim wypróbować swojej teorii, choćby hipotetycznie. Próba miłości cięższa niż w jakimkolwiek romansie, a zarazem jak w żadnym romansie próba nie do przejścia; złoczyńcy giną, miłość zwycięża.
Dawno dawno temu był sobie rycerz, którego wystawiono na próbę prawdziwej miłości. Podniósł miecz i tarczę, ale nie potrafił dokonać tego, czego odeń wymagano, a więc złożył broń.
Nie, powiedział do siebie, nie: to nie zależy od ciebie. Nie zależy.
Spojrzał na zegarek. Spędził tu dopiero półtorej godziny. Wieczorem dotrze do dworca w Conurbanie, gdzie miała na niego czekać; choć nigdy tam nie był, już dobrze znał ten dworzec. Już przywołał w umyśle krzesła z włókna szklanego z wysuszoną gumą do żucia przyklejoną pod spodem, delikatną warstwę brudu na podłodze, wyczuwał to z wyprzedzeniem; a kiedy tak popychał samego siebie i autokar niechętnie ku celowi, zrozumiał z poczuciem pewności, że ona nie będzie na niego czekać, że jej opiekunowie na pewno jej nie pozwolą.
Deszcz wzmógł się, a może tylko autokar wbijał się weń mocniej i zmuszał krople do szybszego staczania się po szybach? Wjechali na drogę międzystanową i śmignęli obok zielonych znaków ukazujących nazwy bajkowych miejsc, niechcianych miast i dróg. Inni pasażerowie unoszeni w dal razem z nim patrzyli na zewnątrz lub w głąb samych siebie bezradnie; wokół stada samochodów parły naprzód w swoich strasznych i nieuniknionych sprawach.
Co ja zrobiłem? – szepnął Pierce w głębi serca. Co zrobiłem?
1 2 3 8 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Świat przed zmianą
— Anna Kańtoch

Tegoż twórcy

Świat przed zmianą
— Anna Kańtoch

Więcej niż jedna historia świata
— Anna Kańtoch

Raczej średnie
— Michał Foerster

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.