Nad książką Johna Crowleya tonęli w zachwytach między innymi: Harold Bloom, Ursula K. Le Guin i Andrzej Sapkowski. Na widok samych pochlebstw zamieszczonych w tzw. blurbie, w dodatku podpisanych nie byle jakimi nazwiskami, można pomyśleć, że mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem literackim. Czy tak jest w rzeczywistości? Jakie jest „Małe, duże”?
Raczej średnie
[John Crowley „Małe, duże” - recenzja]
Nad książką Johna Crowleya tonęli w zachwytach między innymi: Harold Bloom, Ursula K. Le Guin i Andrzej Sapkowski. Na widok samych pochlebstw zamieszczonych w tzw. blurbie, w dodatku podpisanych nie byle jakimi nazwiskami, można pomyśleć, że mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem literackim. Czy tak jest w rzeczywistości? Jakie jest „Małe, duże”?
Paradoksem w przypadku powieści Crowleya jest – przynajmniej w mojej interpretacji – to, że książka wydaje się jednocześnie i dobra, i nieciekawa. Mówiąc wprost, dzieło amerykańskiego pisarza nie podobało mi się. Nie wciągnął mnie ani realizm magiczny, ani wróżki, ani narracja nawiązująca do tuzina – a może i więcej – powieści dla dzieci. Przyznam, że przebiegałem wzrokiem nad niektórymi partiami tekstu, nie mogąc za żadne skarby zagłębić się w lekturze. Styl Crowleya męczył mnie, nudził i chwilami wydawał się wręcz błahy. Nie zainteresowała mnie również opisana w książce saga rodziny Drinkwaterów, dziwacznego rodu, którego przedstawiciele mieszkający w tajemniczym domu w Edgewood posiedli zdolność kontaktowania się ze światem Innych. Nie twierdzę jednak, że „Małe, duże” to artystyczny gniot, który tylko przypadkiem zachwalają liczni pisarze i krytycy. Sprawa jest bardziej skomplikowana.
Przede wszystkim mamy bogactwo nawiązań literackich. Począwszy od „Stu lat samotności” Gabriela Garcii Márqueza, przez Williama Szekspira, J.R.R. Tolkiena, Lewisa Carrolla, a skończywszy na… operach mydlanych. Słusznie napisał pewien krytyk, że Crowley zmieścił w jednej powieści wszystkie swoje ulubione książki z dzieciństwa. Jednak „Małe, duże” nie jest prostą kompilacją znanych tematów – to przede wszystkim przeszczepienie europejskiej baśni na grunt amerykański. To znaczy tematy, legendy, archetypy, toposy ze Starego Świata zostały przez Crowleya przekształcone i osadzone w realiach Stanów Zjednoczonych. Ale to nie koniec, bowiem opowieść o Drinkwaterach jest baśnią („Opowieścią” – powiedziałaby jedna bohaterek, Daily Alice), tyle że dla dorosłych. Baśnią, w której podmienione przez wróżki dziecko staje się przyczyną dramatycznych przeżyć matki, a zaklęty w rybę królewicz snuje filozoficzne refleksje na temat tego, kim (lub: czym) jest obecnie.
W filmie Terry’ego Gilliama „
Nieustraszeni bracia Grimm” mieliśmy do czynienia z odwrotnym procesem – to świat dorosłych przenosił się do Nibylandii. Natomiast „Małe, duże” przedstawia rzeczywistość, w której baśń wkroczyła w życie dorosłych, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlatego bohaterowie potrafią układać się z Innymi w sprawie małżeństwa albo o to, czy można postawić stację benzynową na Ich terytorium. Właśnie stworzenie „dorosłej baśni” jest najmocniejszym atutem powieści Crowleya. Pisarz uzmysławia nam, że fabułę można opowiadać jak bajkę i nie popadać jednocześnie w infantylizm. Mieszkańcy Edgewood są zwykłymi, normalnymi ludźmi, którzy egzystują w nieco mniej normalnej rzeczywistości.
„Małe, duże” to przede wszystkim dziwna książka. Autor wymieszał w niej wiele wątków, czasami sprawiających wrażenie sprzecznych, przez co czytelnik śledzący pokręcone historie Drinkwaterów może mieć wrażenie, że fabuła jest chaotyczna. Co ciekawe, mimo pozornej obfitości wątków książka Crowleya jest w sumie bardzo prostą, łatwą w odbiorze lekturą. Po części jest to także wina języka. Jak wyznał sam autor w wywiadzie dla „Nowych Książek” (8/2008), pisząc „Małe, duże” przyjął styl powieści rodem z XIX w. Widać to już od pierwszych zdań powieści: „Pewnego czerwcowego dnia roku 19… młody mężczyzna szedł na północ, z wielkiego Miasta do osady zwanej Edgewood, o której słyszał niegdyś, ale której nigdy nie odwiedził”. Narracja w książce Crowleya jest łatwa i gładka, a przez to skłaniająca czytelnika do wniosków, że „Małe, duże” to sielankowa, „magiczna” opowieść. Nie jest to prawdą, tak samo jak stwierdzenie, że natłok i różnorodność wątków skrywają wyjątkową i misterną konstrukcję. Prawda leży pośrodku. Książka Crowleya to postmodernistyczna wariacja na temat bajek, które nagle dorosły, zabawa w łączenie rzeczy „małych” i „dużych”. Dlatego obok lekko archaizującej narracji możemy znaleźć tematy rodem z telenoweli (kto jest czyją córką i dlaczego Auberon miał przyrodnią siostrę), fantastyka miesza się z rzeczywistością, a baśń jest dla dorosłych. Można odczytać książkę Crowleya jako piękną, bajkową opowieść i to jest – powiedzmy – „mała” interpretacja. Można też bawić się w szukanie aluzji do innych książek, śledzenie tropów literackich, próbować ogarnąć mnogość wątków. Nazwijmy to „dużym” odczytaniem. Jest jeszcze trzecia droga – „średnia”. Otóż z połączenia różnych tematów, skali mikro i makro wyszła powieść taka sobie, letnia i niespecjalnie wciągająca. Jest to interpretacja dla kogoś, kto nie umie zachwycić się realizmem magicznym ani nie bawi go odczytywanie tropów literackich. Tak właśnie odbieram powieść Crowleya, przy czym nie neguję pozostałych interpretacji.
Jest jeszcze jeden problem z książką „Małe, duże”. Świat Edgewood to być może rzeczywiście „kamień milowy na szlaku rozwoju współczesnej fantastyki”, jak pisał Sapkowski, tyle że został przesłonięty całą masą drobnych kamyczków. Prawdę mówiąc, kiedy słyszę określenie „realizm magiczny”, mam ochotę uciekać. Całe zastępy Jonathanów Carrollów, Neilów Gaimanów i innych pisarzy uczyniły z tego gatunku łatwostrawną papkę pozbawioną refleksji. Może właśnie dlatego tak trudno jest wczytać się w „Małe, duże” – powstało zbyt wiele kalk i powtórzeń. Gatunek literacki określany realizmem magicznym został moim zdaniem do cna wyeksploatowany. Konia z rzędem temu, kto potrafi przeczytać „Małe, duże” i ani razu się nie skrzywić, mając w głowie setki podobnych scen i pomysłów użytych przez późniejszych autorów.