Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 5 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

‹Mroczny Bies›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMroczny Bies
Data wydania29 marca 2006
PrzekładEugeniusz Dębski, Ewa Dębska
Wydawca Fabryka Słów
ISBN83-89011-86-7
Format456s. 125×195mm
Cena29,99
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Mroczny bies

Esensja.pl
Esensja.pl
Jelena Chajeckaja
1 2 »
Zamieszczamy fragment opowiadania Jeleny Chajeckajej „Mroczny Bies” wchodzącego w skład antologii pod tym samym tytułem. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.

Jelena Chajeckaja

Mroczny bies

Zamieszczamy fragment opowiadania Jeleny Chajeckajej „Mroczny Bies” wchodzącego w skład antologii pod tym samym tytułem. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.

‹Mroczny Bies›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMroczny Bies
Data wydania29 marca 2006
PrzekładEugeniusz Dębski, Ewa Dębska
Wydawca Fabryka Słów
ISBN83-89011-86-7
Format456s. 125×195mm
Cena29,99
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
Już trzeci dzień lało okrutnie. Bez końca, z małymi tylko przerwami. Droga rozmiękła i sflaczała jak ostatni pijanica. Erkenbalda kasłała dudniąco, siedząc na wozie.
– Przed nami przeciera się! – krzyknął Geward, odwracając się do pozostałych. Dziś on prowadził drużynę.
Remedios Haas naparł na wóz ramieniem i wyszeptał, zwracając się do klaczki:
– No, kochana…
Klaczka jakby zrozumiała – szarpnęła. Trzask! Wóz z głośnym łomotem zwalił się do tyłu. Złamała się oś. Coś głucho walnęło o ściankę, ani chybi Erkenbalda zadkiem. Kobieta zaczęła się miotać, przeplatając jęki wściekłymi przekleństwami, poczęła gramolić się na zewnątrz. Remedios ani myślał jej pomagać. Wyprzągł klacz, dogonił Agilberta.
– Wóz… tego… – zakomunikował.
Pół godziny zmarnowali na wyładunek maneli, ulokowanie ich w worach i plecakach. Potem ruszyli dalej, porzuciwszy w środku lasu wóz z resztkami barachła – szczerze mówiąc, kompletnie do niczego – ku radości jakichś włóczęgów.
Las kończył się na świeżo skoszonej łące. Łąka pochylała się ku rzeczce. Za strugą widać było jakąś wiochę, a nad całą okolicą panował niewielki zamek. Jakby podskoczył i rozsiadł się na wzgórku, żeby wygodniej było przypatrywać się okolicy.
Niedobrze działo się w wiosce.
Agilbert zatrzymał się, powęszył. Erkenbalda, rozepchnąwszy pozostałych, z zatroskaną miną stanęła obok kapitana. Gospodyni co się zowie. Stała tak, marszczyła jasne brwi, dopóki Agilbert nie odepchnął jej na bok.
– Pobrzękujesz jak kram z garami…
Erkenbalda zabrała ze swojego skarbu wszystko, co mogła, i teraz rzeczywiście była gęsto obwieszona workami, w których coś ciągle brzęczało.
Dwa domy na obrzeżu wsi płonęły. Na jej skraju stał wóz pomalowany na czarno. Dwa koniki niespiesznie szczypały trawę na wiejskiej łące. Dobre koniki, zadbane, wykarmione.
– Idziemy – zdecydował Agilbert.
Jedenastu ludzi wyszło z lasu, zeszło łąką w dół, przeszło w bród rzeczułkę, spłyciałą przez lato, mętną po deszczu. Weszli do wsi, przeszli kilka kroków…
Zaryczana baba wylazła zza szopy, we włosach miała słomę. Spuchniętymi wargami wymamrotała: „A koszulę to po co podarli?”. Otrzepała spódnicę, splunęła, zaplatając w trakcie włosy, poszła do obory. Wkrótce dało się słyszeć dzwonienie mlecznej strugi o metalowe dno skopka.
Rozległ się ponury jęk, którego jakby nikt nie słyszał. Potężnego chłopa przybito do wrót dziesiątką długich bełtów, ale dobić go nikomu się nie chciało. Wisiał, bełkocąc, z rozbitych ust po brodzie ciekła mu krew, głowa się majtała, tłukąc o skrzydło wrót, ręce i nogi podrygiwały, aż długie strzały drgały w ledwo żywym ciele.
Dym pożaru zasnuwał skraj wsi. Dochodziły stamtąd wrzaski, kaszel, przekleństwa… Potem gęste kłęby rozstąpiły się jakby, a z ognia i dymu wyłonił się ogromny mężczyzna. Brodę miał niczym widły, w kilku pasmach; na czarnym kirysie migotały krwawe błyski, a na kapeluszu poruszały się, zupełnie jak żywe, wielkie czerwone pióra. W ręku wojak trzymał olbrzymi dwuręczny miecz, w poprzek jego obszernego brzuszyska na pasie tkwił katzbalger. Otaczała go dziesiątka zuchów, wszyscy jak malowanie, każdy wielki jak słoń, nijak nie mniejszy. Dwaj mieli ogromne łuki wielkości człowieka. Pozostali – dwuręczne miecze.
Czarny olbrzym rozejrzał się po gospodarsku, przyjrzał przybyszom, nachmurzył groźnie.
Agilbert wyszedł przed szereg. Gigant popatrzył na niego, szacując coś i oceniając. Potem zapytał, a raczej ryknął:
– Kim jesteście?!
– Może nie widzisz? – odgryzł się Agilbert.
Landsknechci zbliżyli się do swojego dowódcy.
– Widzieć to widzę. Wędrowni włóczędzy, co z pola walki zwiali. – Wielkolud prychnął zwycięsko, szeroko rozwierając nozdrza.
– Nigdy jeszcze Sfora Zaginionych nie uciekała z pola bitwy – hardo oświadczył Agilbert.
Wystrzępiony czerwony sztandar poruszył się w ręku Schalka.
– Zaginiona…? To nie was wyjebał ten babi chwost, margrabia z Ramensburga?
Agilbert nie miał bardzo ochoty odpowiadać na tak postawione pytanie. Dlatego milczał. Ale naiwny Remedios Haas wypalił:
– Nas.
Kładąc obie dłonie na rękojeści katzbalgera, olbrzym zarechotał serdecznie – aż dziw, że kirys nie pękł na olbrzymim bandziochu.
Agilbert z nienawiścią patrzył, jak trzęsie się czarna, podzielona na pasma broda.
– A kto mógł wiedzieć, że Eitelfritz okaże się taką kurwą – ugodowo powiedział w końcu olbrzym w czerni. – Witajcie, zasrańcy, w Hagenau. Dziś ja tu wojuję. Przyłączcie się, jeśli chcecie, a jak nie, to całujcie mnie w dupę.
– Hrabia Lothar? – zapytał kapitan, czując, jak gęba rozciąga mu się w głupim uśmiechu.
– A kto ma być? – Lothar ze Strasburga zarechotał serdecznie. – Hagenau od dawna już należy do mojego rodu. Muszę się przecież troszczyć o rodzinny majątek.
– Szliśmy do was – powiedział Agilbert. – Ojcze Landsknechtów, wszyscy wiedzą, że zawsze potrzebujesz żołnierzy.
Lothar klepnął Agilberta w ramię, objął go familiarnie i zadyszał prosto w ucho:
– Widzisz tam zamek na wzgórzu, sterczy jak chuj wisielca?
Agilbert skinął głową.
– Trzęsidupek – gniewnie powiedział Lothar, wskazując brodą budowlę. – Zasiadł, paskuda, i gapi się z wieży, jak z jego chłopów gówno wyciskam.
– Ale kto zasiadł?
Lothar zdziwił się szczerze:
– A ciul go wie! Jakiś tutejszy magnat…
Lothar i Agilbert odeszli od pozostałych i wdali się w pertraktacje. Do uszu Gewarda, który służył w oddziale już siódmy rok, więc dobrze wiedział, jak ważne są pieniężne uzgodnienia, docierały mocne przysięgi i wściekłe porykiwania Lothara. Co do wysokości żołdu Geward był spokojny: rudy kapitan targował się zawsze zawzięcie. Zapewnił o tym Schalka, bo artylerzysta denerwował się, czy aby żołd nie będzie za niski.
– Spokojnie – uciszył puszkarza Geward. – Skąpstwo naszego kapitana wywołuje łzy nawet u Żydów.
Stary najemnik miał rację. Po rozmowie z rudym Agilbertem hrabia Lothar wrócił do swych ludzi czerwony, spocony, jakby wylazł z beczki z warem, i od razu nawrzeszczał na jednego z żołnierzy w czarnym kirysie: czego tu stoi z gębą rozdziawioną!?
– Drewno na taran kto będzie ciął? Święty Ginefor?
Żołnierz burknął pod nosem coś niezrozumiałego i z kolei natarł na wiejską babę: gdzie mężowa siekiera, suko?
Do nocy ścinali drzewa, ostrzyli pnie.
Była w obozie mortira, ale okazało się, że Lothar, człowiek bezmyślny, nie zatroszczył się, by zostawić do niej wystarczającą ilość prochu. Póki landsknechci męczyli się z taranem, Schalk stał obok bezsilnej małej armaty, a po chytrym ostrym pyszczku puszkarza płynęły najprawdziwsze łzy.
Lothar tymczasem opowiadał Agilbertowi o tym, co należało zrobić. Podstawową część swoich sił – dwa pułki, około trzech i pół tysiąca ludzi – hrabia wysłał na południowy zachód, do Neckaru, pod dowództwem bardzo doświadczonego starego Eberharda Brodatego – to nie Eitelfritz, nie nawali w gacie przed czasem. Sam zaś Lothar zatrzymał się tu na kilka dni, żeby armia nie miała z tyłu czort wie kogo.
„Zamek to betka, możesz mi wierzyć. Cztery dni marszu i dogonimy Brodatego, a potem, jak się uda, Hagenau padnie nam do stóp…” Agilbert słuchał i kiwał głową.
A potem obaj się spili.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Nie wszystko złoto, co rosyjskie…
— Sebastian Chosiński

„Mroczny Bies” – ilustracje
— Grzegorz Domaradzki, Krzysztof Domaradzki

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.