WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Boża klepsydra |
Tytuł oryginalny | Deepsix |
Data wydania | 12 czerwca 2007 |
Autor | Jack McDevitt |
Przekład | Jolanta Pers |
Wydawca | Solaris |
Cykl | Akademia |
ISBN | 978-83-89951-77-0 |
Format | 520s. |
Cena | 39,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Boża klepsydraJack McDevitt
Jack McDevittBoża klepsydraNightingale spojrzał, ale dostrzegł tylko drzewa. E-skafandry tłumiły trochę dźwięki. Wyłączył więc swój, by lepiej słyszeć. Poczuł ukłucie zimna. Coś stąpało w ich kierunku. Instynkt podpowiadał Nightingale’owi, żeby jak najszybciej uciekać z lasu. Nie mógł jednak tego tak zostawić. Miotacz ciążył przyjemnie w ręce. Spojrzał na niego, usłyszał, jak prąd szumi w rękojeści. Broń mogła powalić nawet nosorożca. Odsunął Tatię na bok. Cookie szepnął, żeby się pochylił, ale Nightingale uznał, że pozycja lidera wymaga od niego, by prowadził. Kroczył na czele. Coś przemieszczało się szybko w koronach drzew, kwicząc. Na poziomie gruntu przez gęste krzaki obserwowała go para oczu. Cookie podszedł do niego. – Myślę, że to jakaś jaszczurka, Randy. Czekaj... – Co? – spytała Tatia. Stworzenie pojawiło się na otwartej przestrzeni, długa, gadzia głowa z grzebieniem i grube cielsko barwy błota. Miało krótkie nogi i oczy z trzecią powieką. Otworzyło paszczę i patrzyło na Nightingale’a i Cookiego. – Krokodyl – mruknął Cookie. – Krokodyl?! – to głos Biney. – Rząd się może z grubsza zgadza – rzekł Nightingale. – Ale wygląda bardziej jak mały smok. – Czy to zabiło Cappy’ego? – Nie sądzę. Było za duże. Takie stworzenie zmasakrowałoby zwłoki. A wyglądało na to, że Cappy i inni mają mnóstwo drobnych ran kłutych. Ogon stworzenia powoli podnosił się i opadał. Nightingale zastanawiał się, czy to jakaś forma wyzwania na pojedynek. Włączył e-skafander. – Co o tym sądzisz, Cookie? – Nie rób niczego, co mogłoby je sprowokować. Nie strzelaj, chyba że zaatakuje. Nie nawiązuj kontaktu wzrokowego. Serce waliło mu jak młotem. Smok prychnął, otworzył paszczę i pokazał wielkie gardło i mnóstwo ostrych zębów. Drapał ziemię pazurami. – Jeśli zrobi choć krok w naszą stronę – rzekł cicho Nightingale – strzelaj. Smok spojrzał w innym kierunku. Patrzył teraz ponad nimi, na górne gałęzie drzew. Otwierał i zamykał paszczę, jego długi, wężowy jęzor wił się. Po czym zaczął się cofać. Cofa się! Nightingale spojrzał w tę samą stronę. – Co się dzieje? – spytał Cookie. – Mógłbym przysiąc – rzekł Nightingale – że coś go wystraszyło. – Żartujesz. – Niespecjalnie. Para włochatych pająków ścigała się w koronach drzew. Jeden przeskoczył nad polanką, chwycił się gałęzi i zawisł na niej, walcząc o życie, a gałąź ugięła się, pokonując prawie połowę odległości do ziemi. Poza tym nie było tam niczego. Nie licząc kardynałów. Biney była wysoką kobietą, prawie równie wysoką jako Cookie. Jej rysy zdradzały brak poczucia humoru, w głosie pobrzmiewała stalowa oschłość. W dodatku kobieta poruszała się z wdziękiem futbolisty. Mogłaby być atrakcyjna. Gdyby trochę wyluzowała. Albo czasem się uśmiechnęła. Przybyła z całą załogą, dwoma mężczyznami i kobietą, wszyscy z bronią gotową do strzału. Przejęła dowodzenie, jakby Nightingale’a tu w ogóle nie było. Trzeba przyznać, że z ulgą pozbył się tego obowiązku. Takie zadania leżały bardziej w jej gestii. Poleciła Tatii i Andi, żeby stanęli na straży, a reszcie kazała sklecić nosidła z gałęzi i wiszących pnączy. Kiedy były gotowe, położyli je na ziemi, umieścili na nich ciała i zaczęli męczącą operację wycofywania się. Wydawała precyzyjne rozkazy, kazała im maszerować i trzymać się razem. Żadnego oddalania się, żadnego bezsensownego zwiedzania. Zagęszczenie drzew zmusiło ich do maszerowania gęsiego. Nightingale został oddelegowany do tyłu, za Cookiego, który zajmował się ciałem Cappy’ego. Podczas marszu trudno było nie spoglądać na ciała. Wyraz przerażenia na twarzy martwego człowieka przyprawił go nieomal o paraliż. Biney przywiozła laser tnący, który teraz dzierżyła z ponurym zacięciem, wypalając poszycie. Nightingale, czy to dlatego, że był najniższy, czy też może z powodu jego stanowiska dyrektora projektu, nie musiał wlec nosideł. Kiedy zaproponował pomoc, Biney odpowiedziała mu na prywatnym kanale, że będzie bardziej użyteczny jako czujka. Wypatrywał więc malutkich mieszkańców lasu, wszechobecnych pająków i kardynałów, oraz dziesiątków innych zwierząt. Beczułkowate stworzenie dosłownie przetoczyło się obok nich, najwyraźniej nieświadome obecności ekipy ratunkowej. Była to intrygująca bestia, ale dalszych badań tej planety nie mieli w planach. Przynajmniej nie Nightingale. Wiedział, że Biney będzie się upierać przy tym, żeby nikt nie mógł powrócić na powierzchnię, aż incydent zostanie zgłoszony Akademii. I wiedział, jak Akademia zareaguje. Tak naprawdę nie mieli wyboru. Powrót do domu. Z prawej strony na gałęzi siedziało sześć kardynałów o wielkich stopach. W tym widoku było coś, co go zmroziło. Ich dzioby były właśnie takich rozmiarów. Czy to właśnie kardynały zobaczył smok? Gdy je mijali, śledziły ich wzrokiem. W lesie zapadła nagle martwa cisza. Na drzewach było ich pełno. Gdy szli, ptaki za nimi wzbiły się w powietrze, przemknęły pod poszyciem i usiadły na gałęziach przed nimi. – To kardynały – powiedział cicho do Biney. – Co? – To te kardynały. Spójrz na nie. – Te małe stworzenia? – W głosie Biney dało się słyszeć szyderstwo. Nightingale wybrał gałąź, na której siedziały cztery, nie, pięć kardynałów, przyglądających się im. Upatrzył sobie środkowego, ustawił moc na niską, gdyż ptak był niewielki, i zestrzelił go z gałęzi. Jak na sygnał, ptaki wzbiły się w powietrze, z dziesiątków drzew. Tatia, z jego lewej strony, krzyknęła i zaczęła strzelać. Były jak szkarłatne pociski i nadlatywały ze wszystkich stron. Rozbrzmiały trzaski miotaczy i ptaki eksplodowały. Kaktus wybuchł i zaczął się gwałtownie palić. Powietrze zawirowało od piór i ognia. Jeden z ludzi Biney, Hal Gilbert, upadł. Miotacz był bronią wybiórczą. Należało go wycelować. To oznaczało, że przy takim ataku nie był specjalnie przydatny. Nightingale używał go jak mógł, nie spuszczając palca ze spustu, obracając się na wszystkie strony. Z laserem Biney sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Nightingale dostrzegł, jak przecina powietrze, patrzył, jak całe legiony ptaków wirują gwałtownie i spadają. Gińcie w płomieniach, skurwiele. Kaktusy wybuchały, trafione z miotacza. Nagle coś wbiło mu się w plecy. Stłumił okrzyk, myśląc, że trafił go ktoś z towarzyszy, i opadł na kolana. Kiedy jednak sięgnął za plecy, jego palce zacisnęły się na czymś pierzastym, czymś, co zaczęło się szaleńczo szarpać, próbując się uwolnić. Zmiażdżył je. Rana była w trudno dostępnym miejscu, pod łopatką. Próbował jej dosięgnąć, ale poddał się. Ból zelżał, gdy przycisnął ptaka do ziemi. Nightingale wystrzelił jeszcze kilka razy, aż coś go znów uderzyło. W szyję. Obraz pociemniał, jego oddech stał się wolny, a świat zaczął wymykać mu się z rąk. Tatia pochylała się nad nim. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że odzyskuje przytomność. – Dobrze, że się obudziłeś, szefie. Byli znów w lądowniku. Spoczywał na leżance. – Co się stało? – spytał. – Masz – podsunęła mu wyciągnięty skądś kubek. – Pij. – Cydr. Ciepły i słodki. Czuł sztywność w plecach i karku. – Musieliśmy dać ci środek przeciwbólowy. Próbował spojrzeć za nią. Dostrzegł tylko Cookie’ego. – Czy wszyscy wrócili? – Wszyscy ludzie Biney. – Ścisnęła go za rękę. – Ale nie wróciła Biney. I Sherry. I Andi. – Głos jej się załamał. – Tam były całe roje tego draństwa – rzekł Cookie. – Mieliśmy dużo szczęścia, że się wydostaliśmy. – Straszne to było – zadrżała Tatia. – Wyglądało to, jakby coś je koordynowało. Atakowały nas i wycofywały się. I znów, atak i cofnięcie. Nadlatywały falami, ze wszystkich kierunków. Cookie pokiwał ponuro głową. Nightingale próbował wstać, ale środek przeciwbólowy jeszcze nie przestał działać. – Ostrożnie – przytrzymała go. – Oberwałeś parę razy. Miałeś sporo szczęścia. Nie rozumiał, na czym miało polegać to szczęście. Mój Boże, Biney zginęła. Jak to się mogło stać? I pozostali. Razem szóstka. Co za tragedia. Poczuł smak cydru, który spłynął mu do gardła. – Will mówi, że nic ci nie będzie. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krzywa wznosząca
— Michał Kubalski
„Mary Celeste” w kosmosie
— Michał Kubalski
Rejs do przyszłości, czyli Pana książka pozbawiła mnie posiłku
— Michał Kubalski