Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Mariusz Kaszyński
‹Skarb w glinianym naczyniu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSkarb w glinianym naczyniu
Data wydania4 kwietnia 2008
Autor
Wydawca RUNA
ISBN978-83-89595-41-6
Format448s. 125×195mm
Cena29,50
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Skarb w glinianym naczyniu

Esensja.pl
Esensja.pl
Mariusz Kaszyński
1 2 »
Prezentujemy fragment powieści Mariusza Kaszyńskiego „Skarb w glinianym naczyniu”. Książka ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.

Mariusz Kaszyński

Skarb w glinianym naczyniu

Prezentujemy fragment powieści Mariusza Kaszyńskiego „Skarb w glinianym naczyniu”. Książka ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.

Mariusz Kaszyński
‹Skarb w glinianym naczyniu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSkarb w glinianym naczyniu
Data wydania4 kwietnia 2008
Autor
Wydawca RUNA
ISBN978-83-89595-41-6
Format448s. 125×195mm
Cena29,50
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
Włodek Chrzanowski podniósł butelkę do ust i pociągnął solidny łyk. Alkohol przyjemnie rozlał się w żołądku. Odrobinę go to rozgrzało. Aby przestał trząść się z zimna w tej małej, nieogrzewanej komórce, musiałby obalić całego łyskacza.
Marta by mu tego nie darowała. Nie dzisiaj. Później owszem, uraczy się swoim osobistym prezentem bożonarodzeniowym i może nawet poszuka jeszcze czegoś ekstra, i na amen zaleje pałę, ale teraz musiał być na tyle trzeźwy, żeby odstawić tę szopkę ze Świętym Mikołajem.
Spojrzał z niechęcią na kostium leżący na chwiejnym, odrapanym stoliku. Jak zwykle robił za pajaca. Taki los, już chyba wszyscy mieli go za nieroba i idiotę. Z tym pierwszym ewentualnie mógł się zgodzić, jak zwał, tak zwał, ale tylko durnie marnują życie na harówkę, dzięki której zyskują jedynie ból krzyża i tyle grosza, by odłożyć na przytulną kwaterkę na cmentarzu. Co do drugiego, choć nikt nigdy nie powiedział mu tego prosto w oczy – niechby spróbował! – czuł się głęboko urażony takim postrzeganiem jego osoby. Ale on im jeszcze pokaże. Wszystkim. Kilkuset mieszkańcom tej zatęchłej dziury, uważającym, że są od niego lepsi. Tak, całej cholernej wsi, w tym swojej żonie.
Na myśl o Marcie zatrząsł się z gniewu. Nawet własna baba go nie poważała. Wywyższała się, bo miała robotę. Tylko że on nie zamierzał ruszyć palcem za kilka stów miesięcznie. A w tej dziurze nie mógł liczyć na więcej. Aby zdobyć rozsądne pieniądze, należało postawić chałupę i latem wynajmować ją palantom z Warszawy, z Krakowa i innym co roku najeżdżającym wybrzeże jak jakieś cholerne, odmóżdżone lemingi. Do tego zaś potrzebny był kapitał na start. A skąd on miał go niby wytrzasnąć? Chyba że sprzedałby puste butelki…
Zaśmiał się, zadowolony z żartu. Złość minęła. Chuchnął, z rozbawieniem obserwując chmurkę pary, która wypłynęła mu z ust. Dobra, przebierze się za tego watobrodatego dziwoląga. A co, nie nadawał się? Jego nochal był chyba wystarczająco czerwony.
Sięgnął po whisky. Niech się Marta pieni, powinna zrozumieć, że dobry aktor musi wczuć się w rolę.
Potem przyszła pora na kostium.
Kurtka była w porządku. Szkoda, że tylko kurtka. Spodnie, owszem, szyte na miarę, ale dlaczego ta głupia krowa pożałowała na nie materiału? Powinny być szersze! Zapomniała, że jest grudzień? A może spodziewała się upałów tej zimy? Włodek spróbował włożyć czerwone portki na swoje spodnie, ale udało mu się je naciągnąć jedynie do kolan. Naprawdę, ta baba zwariowała – żeby wbić się w dół kostiumu, musiał się rozebrać.
Kolejny łyk pomógł mu podjąć decyzję.
A niech go szlag, zrobi to. Ale nie dla Marty. Dla dzieciaków. Niech wiedzą, że ojciec o nie dba. Może na świecie zdarzają się lepsi starzy, ale jest od groma gorszych sukinsynów. Takich, co to leżeliby zalani w trupa, zamiast przynieść pociechom prezenty. Albo tak leniwych, by nocą podrzucić ten cały chłam pod choinkę, a później dumnie wykrzywiać ryje w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Włodek wspomniał swego ojca. Może i niezły był z niego skurczybyk – chlał, chodził na boki, czasem znikał na całe tygodnie – ale rozumiał, co to znaczy powinność wobec rodziny. Co roku, a w każdym razie do chwili, gdy jego dzieciaki w końcu pojęły, że to szopka, przebierał się za tego czerwonego niedorozwoja, sadzał je wszystkie po kolei na kolanach i, bełkocząc na wpół zrozumiałe pytania o ich zachowanie, sięgał do torby w poszukiwaniu podarków. O dziwo, zawsze je znajdował. Popękane samochodziki – czasem tylko bez kół – zdekompletowane zestawy klocków, nieco podniszczone lalki i takie tam…
Jaki stąd wniosek? Ano taki, że mikołaj nie musi być święty. Nie musi być nawet trzeźwy, najważniejsze, żeby się pojawił i przytaszczył fanty.
Tylko dlaczego, do cholery, Boże Narodzenie zawsze wypada zimą? Latem Włodek nie martwiłby się, że odmrozi tyłek, zanim wciągnie czerwone portki, w których raczej będzie przypominał pomidora na chuderlawych nóżkach, a nie Świętego Mikołaja. Latem nie musiałby kryć się w komórce o ścianach tak dziurawych, że co kilka dni z jej środka należało usuwać śnieg.
Dobrze, że miał ze sobą coś na rozgrzanie.
Właśnie. Whisky. Fanty to jedyna zaleta tego, że święta są poza sezonem turystycznym. Wystarczyło przejść się po rezydencjach mieszczuchów, by nie tylko zdobyć prezenty, ale i samemu zaopatrzyć się w co nieco. Latem też da się coś zwędzić, ale i łatwiej zostać złapanym. Teraz pies z kulawą nogą nie zagląda na działki.
Włodek wbił się w spodnie. Wyglądał żałośnie. Mikołaj powinien nosić szerokie portki; te ciasno opinały się wokół nóg jak rajtuzy średniowiecznego fircyka. Dobrze, że w tym stroju zobaczą go tylko dzieciaki i żona.
Nałożył czapę (mimo starań sztywno sterczała w górę, jakby dotknięta nieusuwalną erekcją) i brodę z waty na gumce. Zamknął oczy i wyobraził sobie, jak się prezentuje. Nie miał lusterka. Na szczęście.
– Nadchodzę, ho, ho, ho – zaśmiał się, próbując nadać swemu głosowi basowe brzmienie.
Całość zabrzmiała jak kwestia z kiepskiego horroru.
Był gotów.
Odsunął kilka opartych o ścianę desek i odsłonił duże, niemiłosiernie brudne naczynie. Jeszcze jeden śmieć zawalający komórkę, doskonały schowek. Ze środka wyciągnął brązową torbę, skórzaną i wytartą. W torbie był mikser, prezent dla Marty. Kolejny łup z działek. Włodek miał nadzieję, że sprzęt nie jest zepsuty, jakoś nie przyszło mu wcześniej do głowy, by to sprawdzić. Zresztą, co za różnica. Liczy się gest, prawda?
Wyjął urządzenie i wcisnął do sporej papierowej torebki ozdobionej żółciutkimi kurczaczkami. Kolorowe pisanki, z których się wykluły, jednoznacznie wskazywały, że chodzi o inne święta, ale Włodek nie widział w tym nic złego. Najważniejsze, że nie musiał pakować prezentu. Nie znosił tego. Zabawa z papierem, taśmą klejącą względnie z wstążeczką to babska robota. Jak na prawdziwego chłopa przystało, potrafił jedynie zawinąć rybę w gazetę.
Dorzucił mikser do lnianego worka, w którym spoczywały starannie zapakowane prezenty dla dzieciaków. Wszystkim zajęła się Marta; nawet nie wiedział, co w tym roku kupiła. Miał tylko nadzieję, że podpisała pudełka, inaczej znów córce może trafić się robot, a synowi duża lala potrafiąca płakać i, Bóg wie po co, sikać, a tłumaczenia, że mikołaj się pomylił, ponownie zajmą im tydzień.
No dobrze, mógł zaczynać to żałosne przedstawienie. Szybciej zacznie, szybciej skończy. Przecież jeszcze musiał ściągnąć z siebie to wdzianko, znowu narażając się na odmrożenia. Na niebie chyba już lśniła pierwsza gwiazdka, gdzieś tam, w górze, ukryta przed wzrokiem ciekawskich – od kilku dni z niewielkimi przerwami sypał śnieg i gęsty kożuch chmur zasłaniał nawet słońce.
Przełykał właśnie kolejną porcję whisky, uważając, aby przy okazji nie najeść się waty, gdy usłyszał jakieś wycie. O ile mógł się zorientować, dobiegało z bliska. Bardzo bliska.
Położył dłoń na klamce. Co tak zawodziło? W okolicy było sporo lasów, do nieodległej linii drzew w młodości dorzuciłby stąd kamieniem, ale wilki tu nie żyły. Sarny, trochę dzików, to wszystko jeśli chodzi o stworzenia większe od zająca. Żadne z nich nie wydawało podobnych odgłosów. Prędzej był to zdziczały pies.
Włodek pomyślał o Burym. Ich podwórkowy kundel ulotnił się kilka dni temu. Zawsze był z niego łazęga. Taka to chyba męska tradycja w ich domu. Gdyby nie półmetrowe zaspy, w zniknięciu psa nie byłoby nic dziwnego. W tych okolicznościach jednak dzieciaki zdążyły go już opłakać. Najwyraźniej zbyt wcześnie.
Mężczyzna otworzył szeroko drzwi komórki i cofnął się o krok, gdy niesione wiatrem drobiny śniegu uderzyły go w twarz. Cholerna zima. Od paru dni nic tylko pada i pada. Jeszcze trochę, a zasypie całą tę dziurę. Uśmiechnął się. Przed oczami stanęła mu wizja, że jest jedynym ocalałym mieszkańcem Dębiej Góry. Wszyscy inni zginęli, a on, rozgrzewając się różnego rodzaju płynami ratującymi życie, zdołał przetrwać. Jak to mawia miejscowy klecha? Czuwajcie, gdyż nie znacie dnia ani godziny. Święte słowa, grzechem zaniedbania jest nie mieć ukrytego gdzieś małego zapasiku alkoholu.
– Bury! – zawołał, wypatrując ciemnego kształtu.
Wbrew swemu imieniu Bury był bury jedynie krótki czas po urodzeniu. Później z tygodnia na tydzień ciemniał, aż wreszcie stał się smoliście czarny.
To dopiero byłyby święta, gdyby przyprowadził psa. Marta mogłaby się schować ze swoimi prezentami. Święty Mikołaj górą, ot co.
Włodek wyszedł przed komórkę i rozejrzał się wokoło. Mimo że zapadł już zmierzch, nie było ciemno, bo śnieg rozjaśniał okolicę.
W tym roku pogoda dała im się we znaki. Nie dość, że z nieba sypało, jakby rozdarła się ulubiona pierzyna Pana Boga, to słupek rtęci od dawna nie podskoczył powyżej minus dziesięciu.
– Bury… – powtórzył mężczyzna znacznie mniej pewnie.
Jeśli to rzeczywiście był Bury, powinien już dać znak życia. Ich psisko było naprawdę duże, nie ukryłaby go byle zaspa. Poza tym zawsze przychodziło na wołanie.
Mężczyzna odszedł kilka metrów od komórki, do miejsca, gdzie wąska ścieżka w śniegu utworzona dwa dni temu, gdy po gderaniach Marty zgodził się odgarnąć podwórko, raptownie się kończyła. Dalej należałoby brnąć w ponad półmetrowej pokrywie zbitego białego puchu.
1 2 »

Komentarze

23 II 2010   11:00:21

Książka ta jest bardzo fajna już ją zamówiłem i mi się bardzo spodobała.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Klątwa Kinga
— Paweł Sasko

Skarb w glinianym naczyniu (fragment 2)
— Mariusz Kaszyński

Tegoż twórcy

Horror rodzica
— Konrad Wągrowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.