Stephen King ma katastrofalny wpływ na młodych pisarzy, bo każdy chce być jak on. Jedną z jego ostatnich ofiar jest Mariusz Kaszyński, którego pierwsza powieść nosi niezwykle uroczy tytuł „Skarb w glinianym naczyniu”. Próba naśladowania uznanego autora przy takich brakach warsztatowych nie mogła się skończyć dobrze.
Klątwa Kinga
[Mariusz Kaszyński „Skarb w glinianym naczyniu” - recenzja]
Stephen King ma katastrofalny wpływ na młodych pisarzy, bo każdy chce być jak on. Jedną z jego ostatnich ofiar jest Mariusz Kaszyński, którego pierwsza powieść nosi niezwykle uroczy tytuł „Skarb w glinianym naczyniu”. Próba naśladowania uznanego autora przy takich brakach warsztatowych nie mogła się skończyć dobrze.
Mariusz Kaszyński
‹Skarb w glinianym naczyniu›
Akcja powieści rozgrywa się w Dębiej Górze – małej nadmorskiej wiosce, położonej 25 kilometrów od Lęborka i Łeby. Miejscowość w sezonie letnim przyciąga turystów, a w zimie zapada w letarg. Akcja zawiązuje się 24 grudnia, kiedy to w zasypanej śniegiem wiosce przebrany za Świętego Mikołaja Włodzimierz Chrzanowski spotyka zjawę starej kobiety. A ta urywa mu łeb. W ciągu kolejnych dni znikają następni mieszkańcy, a wszystko wskazuje na to, że tajemnicze zdarzenia mają związek z horrorem z przeszłości.
Największą zmorą „Skarbu w glinianym naczyniu” jest przewidywalność fabuły. Co gorsza, autor celebruje ujawnianie kolejnych oczywistych faktów z taką maestrią, że czytelnik zachodzi w głowę, co też ciekawego i niespotykanego wymyślił pisarz. A nie wymyślił nic, co byłoby warte wzmianki. Zastanawiające są założenia leżące u podstaw linii fabularnej – w zamierzchłych czasach w Dębiej Górze stało się coś niedobrego, o czym nie wie prawie nikt. W miarę rozwoju akcji okazuje się jednak, że mieszkańcy nieźle się w tej materii orientują. A chodzi o powtarzające się cyklicznie mordy i zniknięcia dzieci. Autor dowodzi, że naoczni świadkowie tych zdarzeń z powodu traumy mieli te sceny wyprzeć ze świadomości i zapomnieć o wszystkim. W rzeczywistości jednak trauma powoduje uaktywnienie pamięci fleszowej, dzięki której człowiek jest w stanie zapamiętać, czy tego chce czy nie, najmniejsze detale. A zapomnieć traumy nie sposób, o czym przekonali się więźniowie obozów koncentracyjnych. Ale autor nie wziął tego pod uwagę. Okazuje się także, że ludzie z Dębiej Góry mają naprawdę stalowe nerwy – gdy padają kolejne trupy rozszarpane przez zjawę, oni łażą z miejsca na miejsce i dyskutują o latającej starej babie, nie zdradzając najmniejszych symptomów paniki. Najwidoczniej naczytali się Kinga i jelita jednego z dzieci nawleczone na sekator niespecjalnie ich poruszają.
Dzieł amerykańskiego pisarza naczytał się z pewnością sam Kaszyński. Wzorem mistrza wprowadza do opowieści kilkudziesięciu bohaterów. I to w zasadzie tyle. Bo ani zróżnicować, ani przekonująco opisać ich nie potrafi. Dwie trzecie powieści to w istocie obszerna prezentacja mieszkańców, którzy potwornie zlewają się ze sobą. U Kinga każdy z bohaterów opisywany jest pedantycznie, przez dłuższy czas i czytelnik ma szansę przyswoić nowe informacje. Kaszyński poświęca każdemu z bohaterów kilka stron, po czym przeskakuje do innej osoby i z jej perspektywy zaczyna opisywać niemal te same wydarzenia. Ogromnie rozwleka to narrację. Wprowadzenie kilkudziesięciu bohaterów może i jest ciekawe, ale gdy chce się każdego z nich wprząść w akcję, siłą rzeczy trzeba wielokrotnie powtarzać ten sam rytuał. A cierpliwość czytelnika jest bardzo ograniczona. Najdziwniejsze jest jednak to, że przechodząc do kolejnego bohatera autor niemal zawsze zaczyna pierwsze zdanie od nazwania nieszczęśnika, którego losy będzie opisywał! Na 105 fragmentów, z których składa się „Skarb…”, w 81 przypadkach na początku pierwszego zdania stoi imię i nazwisko! Tym sposobem autor redefiniował monotonię.
Język powieści także pozostawia wiele do życzenia. Znać rękę niedawnego debiutanta, bo zdania są ciężkie i nie zachęcają do dalszej lektury. Kaszyński posługuje się przy tym wieloma sztampowymi, wytartymi określeniami, a czytelnik ma wrażenie, jakby pisarz montował wszystko z półfabrykatów. Być może jest to efekt szczególnych zamiłowań autora, który w kwietniu 2007 roku uzyskał na Politechnice Wrocławskiej tytuł doktora nauk technicznych w dziedzinie budowy i eksploatacji maszyn. Nie próbuję dowieść, że jest to tajemnica stylu autora, jednak wielokrotnie podczas lektury miałem wrażenie, że czytam instrukcję obsługi odkurzacza. Spowodowała to znikoma metaforyczność opisów, dominacja prostego słownictwa i zamiłowanie do konkretu.
„Skarb…” ma jednak kilka zalet. Po przebrnięciu dwóch trzecich tej 450-stronicowej knigi, kiedy większość bohaterów już jest czytelnikowi znana lub nie żyje, akcja nieco przyspiesza. Fabuła, choć banalna, poprowadzona jest poprawnie do punktu kulminacyjnego i ostatecznego rozwiązania. Niestety jednak, klątwa, wokół której osnuty został główny wątek, okazała się jedynie klątwą Kinga ciążącą na autorze. Próby naśladowania amerykańskiego pisarza nie wyszły pierwszej powieści Kaszyńskiego na dobre. Niestety, ale pisanie nie polega na ciągłym skakaniu między bohaterami i graniu odbiorcy na nerwach.