Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 22 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Ekaterina Sedia
‹Tajemna historia Moskwy›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułTajemna historia Moskwy
Tytuł oryginalnyThe Secret History of Moscow
Data wydania17 października 2008
Autor
PrzekładMaria Gębicka-Frąc
Wydawca MAG
ISBN978-83-7480-101-0
Format300s. 125×195mm
Cena29,99
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Tajemna historia Moskwy

Esensja.pl
Esensja.pl
Ekaterina Sedia
« 1 2 3 »

Ekaterina Sedia

Tajemna historia Moskwy

Taką jesień zwano złotą, i w ten poniedziałkowy poranek Galina mogła zobaczyć, dlaczego. Topole wzdłuż ulicy, którą szła na przystanek autobusowy, pożółkły w ciągu jednej nocy i teraz lśniły niczym złocone kopuły cerkwi starego miasta w skośnych promieniach wstającego słońca. Powietrze niosło sugestię gorzkiego smaku jesieni i Galina uśmiechała się, patrząc spod przymrużonych powiek na jaskrawe kolory drzew i nieba, dopóki sobie nie przypomniała.
Nie chciała dzisiaj iść do pracy, nie dziś, nie z nieszczęściem w domu; czuła się jak zdrajca, zostawiając matkę z noworodkiem w powijakach, z pieluchami, które czekały na upranie, i z butelkami mleka w proszku.
– Idź – powiedziała matka, nie kryjąc irytacji. – Jak stracisz robotę, co ja z tobą pocznę?
Galina wtedy rozumiała, że matka jest zła, bo to Masza zniknęła – najmłodsza, normalna. Przyszykowała się do pracy.
Pracowała w centrum miasta, w starej części, gdzie wszystko jest historyczne i piękne. Jednak nawet tam na każdym rogu rodziło się nowe życie w postaci kiosków – oferowały czasopisma, papierosy, książki, podpaski, szpilki, filmy, gorzałkę, ­okulary, przybory szkolne, torebki i bawełniane koszulki, i praco­wali w nich głośni ludzie, którzy nie chcieli zostawić przechodnia w spokoju.
Aby dotrzeć do miejsca pracy, małego wydawnictwa naukowego, musiała zejść do podziemnego przejścia pod skrzyżowaniem, kiedyś szerokiego i pustego, a dziś pełnego niezliczonych kiosków i żebraków. Do niedawna Galina nie widziała ani jednego żebraka, więc często się zastanawiała, skąd się wzięli. Wrzucała drobne, które miała w kieszeniach, do papierowych kubków podsuwanych jej przez wychudzone ręce. Na własnoręcznie skleconych wózkach – deska i cztery kółka z porzuconej przez dziecko zabawki-ciężarówki – siedzieli starzy mężczyźni bez nóg, ubrani w podarte, rozpadające się wojskowe mundury polowe, jakby istnieli w tym stanie od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego. Niektórzy kalecy byli młodsi, więc przypuszczała, że są weteranami wojny w Afganistanie; unikała spoglądania im w oczy, jakby to, co widzieli, mogło jakoś się w nią wlać, dotrzeć do serca i zamrozić je na zawsze. Odwracała głowę i wrzucała drobne na ślepo, w daremnej próbie złagodzenia poczucia winy.
Wyszła po drugiej stronie ulicy Twerskiej i pobiegła do piętrowego starego budynku w Gazietnyj Pierieułok. Pierwsze opadłe liście, żółte i pomarańczowe, szeleściły pod jej tenisówkami. Mogłaby odbyć tę podróż z zamkniętymi oczami – pracowała dla tego wydawcy od trzech lat, tłumacząc z angielskiego i niemieckiego artykuły medyczne. Gratulowała sobie, że ma pracę. W dzisiejszych czasach niełatwo było znaleźć zajęcie przynoszące dochód. Ściągała brwi, gdy przeglądała w gazetach anonse „Zatrudnię” – w każdym ogłoszeniu wspominano o zdolnościach językowych, a także wymagano, żeby właścicielka rzeczonych zdolności pracowała dodatkowo jako sekretarka i wyglądała ­dobrze w spódniczce mini. Wydawało się, że codziennie setki firm wyrastają jak grzyby po deszczu, pojawiają się znikąd jak żebracy w metrze, ale żadna nie była zainteresowana tłumaczem, tylko atrakcyjną osobą towarzyszącą dla ewentualnych zagranicznych inwestorów. Tak, miała szczęście, że znalazła zatrudnienie; nie płacili wiele, ale lubiła swoją pracę i jako premię zachowała godność, co w dzisiejszych czasach graniczyło z cudem.
Powitało ją zimne wejście, stary kamień oddychający zakonserwowanym chłodem minionych zim.
– Gałka! – zadudnił głos starszego redaktora Wielikanowa, nomen omen potężnej postury. – Wiesz, która godzina?
– Tak – odparła. – Moja siostra w nocy urodziła, a potem zaginęła.
– Zła kolejność, co? – Wielikanow uśmiechnął się szeroko w gąszczu brody. Spostrzegł minę Galiny i jego uśmiech skrył się w plątaninie zarostu. – Boże, mówisz poważnie. Przepraszam. Co w takim razie tu robisz?
Wzruszyła ramionami.
– Nic więcej nie można zrobić. Powiadomiłam policję. Mama zajmuje się dzieckiem. Ja muszę zarabiać.
Wielikanow poklepał ją po ramieniu, ostrożnie, żeby nie zmiażdżyć jej kości mięsistą łapą.
– Przykro mi. Wiem, że byłyście bardzo zżyte. O ile była młodsza… to znaczy, jest?
– Dziesięć lat.
Wielikanow pokiwał głową i poprowadził ją przez biuro do kuchenki, gdzie stał czajnik z wiecznie gotującą się wodą.
– Napij się herbaty. Ile słodzisz, trzy?
Skinęła głową i podmuchała na herbatę w kubku, który jej podał.
– Dzięki. Jest dzisiaj coś pilnego?
– Tylko parę nowych artykułów z „Lanceta.” Nie ma pośpiechu. Jeśli chcesz, możesz wziąć wolne popołudnie.
– Dziękuję. – Galina chciała coś dodać, powiedzieć, że ma szczęście, że Wielikanow jest jej szefem, ale zmieniła zdanie. Ogromny mężczyzna zawsze patrzył na nią tak bezradnym wzrokiem, że się bała, że miłe słowo tylko wszystko pogorszy. Co to była za opowieść, którą uwielbiała w dzieciństwie?
Usiadła przy biurku i przełożyła papiery, odprawiając nieprzekonujący rytuał. Zauważyła artykuły z „Lanceta” – dwie strony każdy, nic wielkiego – i położyła je na wierzchu sterty. Otworzyła notes i zadumała się nad opowieścią.
Książka dla dzieci, duży format, cienka, z obrazkami na każdej stronie. Dwoje dzieci – chłopiec i dziewczynka – chowa się przed szpetną staruchą z wielkim nosem i sękatym kosturem w dłoni. Były tam również gadające króliki i wróżki, i za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć treści bajki, ale pamiętała zakończenie. Na ostatniej stronie brzydka starucha odzyskała dawną młodość i urodę; uśmiechając się do podekscytowanych dzieci, wyjaśniła, że spoczywała na niej klątwa. Została przemieniona w brzydką koślawą jędzę, i gdyby bodaj szepnęła im jedno miłe słowo albo zaproponowała jakąkolwiek pomoc, oboje obróciliby się w kamień.
Galina podniosła kartki do twarzy, żeby ukryć łzy przed współpracownikami – biurka tłoczyły się w tym starym pokoju; jej stało obok wielkiego kaloryfera przy oknie, więc zawsze miała ciepło. Kolejna z licznych uprzejmości Wielikanowa, której nie mogła odwzajemnić – bała się, że jeśli to zrobi, jego serce obróci się w kamień i zostanie strzaskane przez fałszywą nadzieję.
Obrazek stał jej przed oczami i nie dał się przepędzić, gdy podjęła mężną próbę skupienia się na angielskich słowach. Kiedy była mała, opowieść miała bardzo dużo sensu – była wprawdzie jednym dzieckiem, ale reszta pasowała idealnie. Wymizerowana, zła matka chciała ją kochać, lecz klątwa jej zakazywała, śmiertelny strach uniemożliwiał wyrażenie miłości, bo to mogło zabić.
Kiedy urodziła się Masza, teoria klątwy straciła rację bytu – matka dostała bzika na jej punkcie i nikt nie przemienił się w kamień, nawet Galina. Gdy Masza podrosła, Galina nauczyła się doceniać okazywane przez siostrę uczucie i teraz strasznie jej tego brakowało. Łzy znów zasnuły jej oczy, gdy pomyślała o matce z noworodkiem na kolanach, kołyszącej się i płaczącej, bez promiennej Maszy, która pocieszyłaby je wszystkie.
Galina dopiła herbatę, potrząsnęła głową, jakby w ten sposób mogła przepędzić przygnębiające myśli, i przeczytała artykuły – recenzję nowej książki na temat wola (wole? Czy ktoś jeszcze to miewa?) i sprawozdanie z konferencji. Szybko napisała odręcznie tłumaczenie i rzuciła notes na biurko maszynistki.
– Biorę parę godzin wolnego – powiedziała i wyszła.
Dziwnie było przebywać poza biurem za dnia. Galina przeszła przez rojną od turystów Twerską i dała się nieść nogom, aż znalazła się na ulicy Hercena, starej jak wszystko w tej części miasta. Po obu stronach stały wiekowe kamienne budynki i Galina patrzyła na nie przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, który dom uwielbiała jako nastolatka. Wypatrzyła dwupiętrową kamienicę z elewacją z piaskowca i pomodliła się, żeby lokatorzy nie zainstalowali zamka przy wejściu.
Nie zainstalowali, więc wbiegła po schodach cichym krokiem winowajcy. Miała nadzieję, że nikt nie wyjdzie z któregoś z komfortowych, drogich mieszkań za stalowymi drzwiami, żeby zapytać, jakim prawem tu przebywa.
Klatka schodowa była jednym z jej skarbów, jednym z sekretów, o których nikt nie wiedział – zbierała je obsesyjnie i upajała się myślą o swoich bogactwach. Niewiele z nich miało ­konkretny charakter, jak wypukłe zielone szkiełko z butelki, zakopane w piaskownicy z idealnym jesiennym liściem i suszoną stokrotką pod spodem, żeby można było odkopywać je powoli, ziarnko po ziarnku, i odsłaniać cudowne krystaliczne piękno. Inne były mniej namacalne – ukryty wir na rzece, szczególny kąt, pod jakim światło słoneczne pada na złoconą kopułę cerkwi, i ten dom na ulicy Hercena z niestrzeżonym wyjściem na spadzisty metalowy dach, ciepły od słońca, gdzie można było siąść i patrzeć z nabożeństwem na stare miasto skulone w czułym uścisku rzeki.
Na dachu nie zastała nikogo, jak w ciągu wszystkich tych lat, gdy tutaj przychodziła. Przy kominie leżały śmieci i domyś­liła się, że inni też zaglądają w to miejsce; może sypiali tu jacyś żebracy z podziemnego tunelu, z dala od bezpańskich psów i patroli policyjnych na ulicach. Oparła się plecami o komin, przycisnęła palce stóp do rynny, żeby nie zsunąć się ze stromizny, i patrzyła.
Nie bez powodu zwą je miastem czterdziestu czterdziestek cerkwi. Bryzgi złota cętkowały rozpościerającą się przed nią panoramę, nieprzysłoniętą przez wysokie nowoczesne budynki. Żółcienie topoli, złoto kopuł i błękit nieba sprawiły, że westchnęła radośnie, na chwilę zapominając o swojej głębokiej niedoli. Potem zauważyła ciemną chmurę na niebie i osłoniła oczy od słońca. Chmura rosła, była coraz bliższa, i Galina zrozumiała, że tworzą ją ptaki – kawki, wrony, sowy. Sowy? Patrzyła na puszyste, bezszelestne zjawy o miękko opierzonych skrzydłach, a okrągłe żółte oczy odpowiadały jej spojrzeniami. Ptaki zatoczyły krąg nad jej głową i jedna z kawek obniżyła lot – lotki niemal musnęły ją po twarzy, wiatr wzbudzony przez skrzydła potargał włosy.
« 1 2 3 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Esensja czyta: IV kwartał 2008
— Artur Chruściel, Ewa Drab, Jakub Gałka, Daniel Gizicki, Anna Kańtoch, Paweł Sasko, Agnieszka Szady, Konrad Wągrowski

Krótki przewodnik po cierpieniach Moskwy
— Anna Kańtoch

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.