Thriller to gatunek obciążony pewnym paradoksem. Z jednej strony opiera się na zaskoczeniu – czytelnik tego właśnie chce, na to czeka. Z drugiej strony im większa niespodzianka, tym mniejsze prawdopodobieństwo – a tego z kolei spora część czytelników nie lubi. Żeby napisać dobry thriller, trzeba więc zręcznie lawirować pomiędzy dwiema skrajnościami, co nie jest łatwe.
Anna Kańtoch
Sztuka umiaru
[Meg Gardiner „Klub Tajemnic”, Tess Gerritsen „Mumia”, Peter Abrahams „Złudzenie” - recenzja]
Thriller to gatunek obciążony pewnym paradoksem. Z jednej strony opiera się na zaskoczeniu – czytelnik tego właśnie chce, na to czeka. Z drugiej strony im większa niespodzianka, tym mniejsze prawdopodobieństwo – a tego z kolei spora część czytelników nie lubi. Żeby napisać dobry thriller, trzeba więc zręcznie lawirować pomiędzy dwiema skrajnościami, co nie jest łatwe.
Meg Gardiner
‹Klub Tajemnic›
Taka, może nie nazbyt odkrywcza, myśl przyszła mi do głowy po lekturze trzech thrillerów, które ostatnio trafiły w moje ręce. Pierwszy z nich, „Klub Tajemnic” Meg Gardiner, to dość typowy przykład efektowności (żeby nie powiedzieć: efekciarstwa) przedłożonej nad prawdopodobieństwo. Już samo zawiązanie akcji wydaje się mocno dziwaczne: oto bowiem w San Francisco bogaci ludzie zakładają Klub Brudnych Sekretów, do którego należeć może tylko ktoś, kto taki sekret posiada. Cele klubu są niejasne – z jednej strony mówi się tu, że chodzi o naturalną konieczność podzielenia się skrywaną tajemnicą, z drugiej zaś strony członkowie, niczym dzieci grające w „wyzywankę”, wzajemnie podjudzają się do robienia coraz bardziej paskudnych rzeczy, z morderstwem włącznie.
Jak łatwo się domyślić, niesympatyczne towarzystwo wkrótce nadepnie komuś na odcisk i klubowicze zaczną po kolei ginąć. Śmiercią jednego z nich – a dla ścisłości: jednej – zajmie się główna bohaterka, Jo Beckett, będąca tzw. psychologiem umarłych, czyli kimś, kto w przypadku zagadkowego zgonu zajmuje się analizą charakteru nieboszczyka, ustalając, czy było to samobójstwo, zabójstwo, czy może wypadek.
Zawód głównej bohaterki jest jednym z ciekawszych motywów książki. Niestety, zupełnie niewykorzystanym, kto bowiem liczy na błyskotliwe dedukcje na podstawie np. pozostawionych przez zmarłego rzeczy, ten się zawiedzie – fabuła „Klubu…” wyglądałaby bowiem identycznie, gdyby Jo była „zwyczajnym” psychologiem, policjantką, prawniczką czy agentką jakiejś służby. W dodatku panna Beckett jest młoda i piękna (zbyt młoda i zbyt piękna na taką pracę, jak ktoś przytomnie zauważa), co od razu nasuwa skojarzenie z nie najwyższych lotów serialami i filmami, w których przedstawicielki prawa to koniecznie dziewczyny przed trzydziestką o urodzie modelki. O tym, że taki schemat nie ma nic wspólnego z realiami, nie muszę chyba wspominać. I jeszcze jeden bardzo sztampowy motyw: otóż Jo ma – jakżeby inaczej – traumę z przeszłości, a nawet dwie, co już doprawdy uważam za przesadę.
Przy tym o ile istnienie samego klubu da się jeszcze wytłumaczyć argumentem „bo znudzonym bogaczom przychodzą do głowy dziwaczne pomysły”, o tyle sama intryga budzi wątpliwości. Wystarczy zadać sobie pytanie: jakim cudem czarny charakter tak łatwo radzi sobie ze swoimi ofiarami? Owszem, zbrodniarz ma parę pomocników, jednak żadne z tej trójki nie jest ani przesadnie bystre ani ustosunkowane, a w dodatku szef znajduje się w miejscu… hmm, mocno ograniczającym aktywność. Ich ofiary natomiast są po pierwsze, bezwzględne, a po drugie – bogate, co oznacza, że nie zawahają się użyć wszelkich możliwych środków, legalnych i nie, by zlikwidować zagrożenie.
Co więc sprawia, że „Klub Tajemnic” mimo wszystko daje się czytać bez bólu? Ano szybka akcja, której śledzenie sprawia przyjemność, dopóki człowiek nie zacznie się zastanawiać, i dawka humoru, związanego głównie z postacią sąsiada głównej bohaterki, marudnego hipochondryka. Czy to wystarczy, by Meg Gardiner została „supergwiazdą thrillera”, jak twierdzi na okładce Stephen King? Cóż, mam nadzieję, że nie, ale nigdy nic nie wiadomo.
W porównaniu z „Klubem…” „Mumia” Tess Gerritsen prezentuje się lepiej. Bohaterkami są tu policjantka Jane Rizzoli oraz lekarka sądowa Maura Isles. Obie panie pojawiają się także w innych książkach Gerritsen i za oceanem zdobyły sobie taką popularność, że doczekały się własnego serialu. „Mumię” można jednak czytać jako samodzielną pozycję – jedyne, co człowiek wówczas traci, to możliwość emocjonalnego zaangażowania się w osobiste problemy bohaterek. Małżeńskie szczęście Jane, kłopoty Maury, która romansuje z księdzem – przy podobnych fragmentach można poczuć się jak ktoś, kto przypadkiem włączył telewizor na setny odcinek „Klanu”, lecz na szczęście wątki te autorka dawkuje bardzo oszczędnie.
I tu, rzecz jasna, fabuła została podrasowana tak, by być dla czytelnika bardziej atrakcyjną, nie ma jednak w tym przesady. A dla ścisłości: jest, ale niewielka, bo wolałabym, żeby seryjny morderca ograniczał się do jednego sposobu mumifikacji zwłok. Poza tym „Mumia” ma wszystko, co powinien mieć dobry thriller, czyli wzrastające napięcie, ciekawą zagadkę i kilka zwrotów akcji – wszystko to podane tak, że nie zmusza czytelnika do zawieszenia niewiary na kołku. Wprawdzie bohaterowie mogliby być bardziej pogłębieni, a psychopata nie robi tak wielkiego wrażenia, jak zapewne życzyłaby sobie autorka, niemniej „Mumia” to solidna klasa średnia – żadne arcydzieło czy kamień milowy gatunku, ale pozycja zapewniająca kilka godzin dobrej rozrywki.
Wreszcie trzecia książka: „Złudzenie” Petera Abrahamsa, w której efekciarstwa jest najmniej. Główna bohaterka, Nell Jarreau, w młodości przeżyła tragedię – jej narzeczony został zamordowany, a ona została głównym świadkiem oskarżenia podczas procesu. Potem wyszła za mąż za detektywa, którego poznała przy okazji śledztwa, wychowała córkę i niemal o przeszłości zapomniała. Po latach okazuje się, że siedzący w więzieniu człowiek jednak ma alibi. Nell musiała się więc pomylić, względnie ktoś celowo zmanipulował ją tak, by rozpoznała niewłaściwego człowieka.
Peter Abrahams
‹Złudzenie›
Fabuła „Złudzenia” rozwija się bez większych zaskoczeń – to raczej spokojne dokładanie puzzla do puzzla, aż cały obraz stanie się widoczny, przy czym całość owego obrazu można odgadnąć już wtedy, gdy zarysowane są tylko kontury. Zmyłka jest tu bodaj tylko jedna, a i tak łatwo ją przejrzeć. Taki sposób poprowadzenia intrygi byłby może ciekawy, gdyby osoba prawdziwego zbrodniarza oraz motywy jego działania były choć trochę oryginalne. Problem w tym, że nie są, bo autor korzysta tu z jednego z najbardziej wytartych schematów, w rezultacie czego lektura „Złudzenia” na początku intryguje, a na końcu rozczarowuje.
Książka broni się jednak kilkoma niezłymi postaciami. Nell budzi sympatię częściowo właśnie dlatego, że w przeciwieństwie do wielu innych bohaterek thrillerów nie jest twardzielką pracującą dla wymiaru sprawiedliwości, tylko zwyczajną kobietą, która czuje się zagubiona i bezradna. A Alvin DuPree, czyli niesłusznie oskarżony, to zdecydowanie najciekawszy, najbardziej niejednoznaczny charakter w książce. Alvin momentami sprawia wrażenie ograniczonego umysłowo, jest to jednak, jak można się domyślić, efekt nie tyle faktycznie niskiego ilorazu inteligencji – bo mężczyzna potrafi być też całkiem sprytny, żeby nie powiedzieć wręcz chytry – co specyficznego sposobu myślenia i pojmowania rzeczywistości. DuPree jest „inny” w sposób wyraźny, choć trudny do opisania, jego dialogi z pozostałymi bohaterami czasami wyglądają tak, jakby rozmawiały ze sobą istoty z dwóch różnych planet. Przy tym Alvin z jednej strony budzi współczucie (spędził przecież dwadzieścia lat w więzieniu za coś, czego nie zrobił), a z drugiej przez cały czas czytelnik wyczuwa w nim coś niepokojącego. I chyba głównie dla tej właśnie postaci warto „Złudzenie” przeczytać.
Co warte odnotowania, „Mumia”, która zwyciężyła w tym starciu, nie opiera się na bardziej oryginalnym pomyśle, autorka nie pisze lepszym stylem, nie tworzy zręczniej nastroju ani nie buduje ciekawszych postaci – te elementy we wszystkich trzech książkach są mniej więcej na porównywalnym poziomie. O wygranej zdecydowało tylko jedno – właśnie zdolność umiejętnego poruszania się na granicy pomiędzy „filmową” efektownością a „życiowym” realizmem. Szkoda, że pisarzy, którzy to potrafią, nie ma więcej.