TAKA książka to „Mroczny kochanek”, pierwszy tom cyklu „Bractwo Czarnego Sztyletu” J.R. Ward. No właśnie, po co? Z powodów, hmm, socjologicznych, żeby zrozumieć, co ludzie w tym widzą? Bo może to być tak głupie, że aż fajne? Z nadzieją, że w gatunku paranormal romance wreszcie znajdzie się jakaś perełka?
Anna Kańtoch
Członek wspaniały jak reszta ciała, czyli po co właściwie czytać takie książki?
[J.R. Ward „Mroczny kochanek” - recenzja]
TAKA książka to „Mroczny kochanek”, pierwszy tom cyklu „Bractwo Czarnego Sztyletu” J.R. Ward. No właśnie, po co? Z powodów, hmm, socjologicznych, żeby zrozumieć, co ludzie w tym widzą? Bo może to być tak głupie, że aż fajne? Z nadzieją, że w gatunku paranormal romance wreszcie znajdzie się jakaś perełka?
J.R. Ward
‹Mroczny kochanek›
W moim przypadku przyznaję, przeważył argument drugi, czyli oczekiwanie na prostą rozrywkę. Co do zrozumienia fenomenu popularności podobnych książek, dawno się już poddałam, nadziei na perełkę też nie miałam wielkiej. Choć z drugiej strony nie należę do tych, którzy paranormalami gardzą już za samą tematykę. Sam pomysł romansu nadprzyrodzonej istoty i zwyczajnej (czy przynajmniej do pewnego czasu niezdającej sobie sprawy z własnej niezwykłości) kobiety wydaje mi się obiecujący. Ostatecznie romanse zawsze karmiły się stającymi na drodze kochanków przeszkodami, a o takie łatwo, gdy on jest wampirem (wilkołakiem itd.), ona zaś czymś w rodzaju obiadu. Jeśli dorzucić do tego napięcie związane z faktem, że obiekt uczuć jest równie pociągający, co niebezpieczny, otrzymujemy wręcz miłosno-erotyczny samograj… tylko czemu, u licha, realizacja tego prostego schematu zazwyczaj jest tak strasznie prymitywna i raczej żenująca niż choć trochę intrygująca?
Inna rzecz, że w przypadku cyklu pani Ward mówienie o paranormal romance jest niejakim nadużyciem, mamy bowiem do czynienia z wersją dla dorosłych, czyli… paranormal erotic? I to jest w moim przekonaniu pierwszy błąd. Nie, nie jestem pruderyjna i sceny seksu mi nie przeszkadzają, przeszkadza mi natomiast fakt, że prócz tego niewiele więcej w książce jest. Wersje „młodzieżowe” w rodzaju „Zmierzchu” przynajmniej starają się wprowadzić między bohaterów jakieś napięcie, choć często czynią to nieudolnie. W „Mrocznym kochanku” o napięciu nie ma mowy, bo przy pierwszym spotkaniu, nim on zdąży się przedstawić, ona – zauroczona jego wspaniałymi mięśniami – natychmiast wskakuje do łóżka i rozkłada nogi, on zaś ochoczo korzysta z okazji. Nic to, że główna bohaterka niedawno omal nie została zgwałcona i wciąż ma traumę, na widok wdzierającego jej się do mieszkania dwumetrowego faceta o aparycji cyngla mafii powinna więc zareagować trochę inaczej. Nic to, że on przez wieki był samotny i stronił od cielesnych uciech (swoją drogą, nie bardzo wiadomo dlaczego – wygląda to na konieczny element konwencji „żeby było dramatyczniej”, wciśnięty do tekstu ni w pięć, ni w dziesięć). Po takim wstępie właściwie nie ma już o czym pisać: ot, dostajemy kilka kolejnych, nader podobnych scen seksu, kilka opisów „potężnych erekcji” oraz „rozgrzanych wnętrz” i od czasu do czasu, gdy autorka przypomni sobie, że przecież nie może być tak łatwo, jakieś odczapistyczne wątpliwości. Raz on jęczy, że nie powinien z nią być (chociaż, dalibóg, żadnych przeszkód ku temu nie ma), raz ona marudzi, że ukochany omal nie zabił jej przyjaciela z policji (wcześniej jakoś jej to nie przeszkadzało). Wątpliwości te nie trwają długo – wystarczy, że bohaterowie pójdą ze sobą do łóżka i już widmo ślubnego kobierca zbliża się nieuchronnie. Tak, tak, bo ślub też tu jest – i muszę powiedzieć, że poświęcone mu fragmenty, a także opis późniejszej sielanki, kiedy to teoretycznie mroczne (mrhoczne?) i złe wampiry okazują się gromadką przytulaśnych miśków jak jeden mąż deklarujących miłość do świeżo poślubionej żony szefa, to wyżyny żenującego absurdu.
Co jeszcze można powiedzieć o tej książce? Że wampiry noszą tu imiona takie jak Ghrom, Zbihr, Tohrtur, Vrhedny, Rankohr czy Furiath
1)? Że kretynizm takiego pomysłu obudziła we mnie nadzieję, że być może to jest parodia? Że niestety zawiodłam się, bo humor jest tu równie prymitywny co cała reszta? Szczytem dowcipu jest scena, w której kilkusetletni wampir na widok cennej stołowej zastawy mówi „Hardhy lubił drogie gówna, co?”. Ale jak tu wymagać błyskotliwości od bohaterów, skoro nie jest ona mocną stroną autorki. „…jakiś cwany prawniczek wyciągnie Billy’ego szybciej niż owca wysra trawę, którą zżera” to mniej więcej próbka stylu pani Ward. Czyż nie urocza?
Właśnie – kilkusetletni wampir… Można spodziewać się, że ktoś taki dysponuje większym niż przeciętny człowiek doświadczeniem życiowym, wyrafinowaniem czy inteligencją, prawda? Gdzie tam – wampiry pani Ward pod względem mentalnym i emocjonalnym stoją na poziomie nieszczególnie bystrych dwudziestolatków, dla których liczy się najbardziej fajna fura i lanie „wrogów” po mordzie. I którzy kumplowi zauroczonemu ładną panienką dogadywać będą „Zabujałeś się”. O Jezu… Z całej książki zresztą aż wylewa się fascynacja prymitywnym macho – takim, co to w zazdrości o swoją kobietę zadusi rywala, ale w ramionach wybranki mięknie jak wosk. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że życiem wampirów rządzą zasady nieomal jak w sforze psów: mężczyźni nazywani są samcami, a kobiety samicami, samiec może mieć kilka partnerek, ale samica tylko jednego – bo wampiry mają silny instykt terytorialny i „swoje” kobiety oznaczają (dokładnie tak! to prawie jak obsikiwanie terenu), a samice co jakiś czas przeżywają coś w rodzaju rui… Nie wiem, co kierowało autorką, kiedy tworzyła swój świat, czy miało to być przedstawienie „zwierzęcej” strony natury, czy coś innego, ale efekt jest zwyczajnie niesmaczny, a bohaterowie dalecy są od wzbudzania jakiejkolwiek sympatii. I nie pomaga w niczym fakt, że z przeciwników wampirów, tzw. reduktorów, autorka uczyniła sadystycznych morderców, swoją drogą bardzo karykaturalnie przedstawionych. I tak, gdybym komukolwiek miała tu kibicować, to raczej właśnie reduktorom, licząc, że całe to nudne towarzystwo wybiją.
Na koniec jeszcze pozwolę sobie jeszcze wrócić do clou całej historii, czyli romansu, który, kontynuując niezbyt chwalebną tradycję innych paranormali, opiera się wyłącznie na… fizycznym wyglądzie bohaterów. O czymś takim jak osobowość nie ma tu mowy: on jest niezwykły, ponieważ ma bary jak szafa trzydrzwiowa, a do tego ów tytułowy „członek wielki i wspaniały jak reszta jego ciała” (tak jest w książce, serio), ona natomiast to cud urody samica, na którą lecą wszyscy mężczyźni w okolicy, więc wiadomo… Po prostu muszą się w sobie zakochać i być szczęśliwi na wieki wieków. Cóż, w zasadzie autorce pozazdrościć można pewnej prostoty myślenia…
Byłoby 0% ekstraktu, ale dodatkową dziesiątkę dorzucam za pewną wartość humorystyczną – te wampirze imiona szczerze mnie rozbawiły i szkoda trochę, że podobnych pomysłów nie było więcej.
1) W oryginale odpowiednio: Wrath, Zsadist, Thorment, Vishous, Rhage, Phury
muszę to przeczytać :)