Cytowane tysiące razy zdanie Gary’ego Linekera o niemieckiej dominacji w futbolu wrosło już w kulturę tak bardzo, że mogliśmy w nie uwierzyć. Książka Ulricha Hessego pokazuje, że nawet, jeśli „na końcu wygrywają Niemcy”, to nie tak znowu często i nie zawsze zasłużenie.
Tym razem wygrali Polacy
[Ulrich Hesse „Tor! Historia niemieckiej piłki nożnej” - recenzja]
Cytowane tysiące razy zdanie Gary’ego Linekera o niemieckiej dominacji w futbolu wrosło już w kulturę tak bardzo, że mogliśmy w nie uwierzyć. Książka Ulricha Hessego pokazuje, że nawet, jeśli „na końcu wygrywają Niemcy”, to nie tak znowu często i nie zawsze zasłużenie.
Ulrich Hesse
‹Tor! Historia niemieckiej piłki nożnej›
Zazdrościmy naszym zachodnim sąsiadom w wielu dziedzinach życia i piłka nożna nie stanowi tu wyjątku. Kibice tęsknie spoglądają na siłę Bundesligi, występy niemieckich klubów w europejskich pucharach, wreszcie na luksus wyboru, jaki ma selekcjoner tamtejszej reprezentacji. Wprowadzony przez Niemców system szkolenia uznajemy za wzorowy, podobnie jak zarządzanie poszczególnymi zespołami. Ale podobnie, jak mecz zakończony bezbramkowym remisem może być pasjonujący, tak i opowieść o piłkarskiej potędze może mieć swoje drugie, zdecydowanie mniej pomnikowe dno. Tak też jest w tym przypadku, co umiejętnie pokazuje Hesse.
Książka niemieckiego dziennikarza opowiada o historii futbolu w kraju naszych sąsiadów praktycznie od początku – i od początku zaskakuje. Okazuje się bowiem, że piłka nożna po drugiej stronie Odry była przez bardzo długi czas traktowana jako sport trzeciej kategorii, niegodny większej uwagi czy poświęcenia… kawałka pastwiska. Brzmi to dziś kuriozalnie, ale rozwój futbolu w Stuttgarcie wstrzymywały owce, gdzie indziej znowu piłkarzy z boisk przeganiali gimnastycy, nazywając ich „kopiącymi zdrajcami ojczyzny”. Z tej perspektywy mniej dziwi, że na ogólnokrajową ligę czekano tam aż do lat 60., a zespoły swoje nazwy brały od napisów na talerzach (Borussia) czy ciężarówkach (Fortuna). Przytaczane szeroko kwestie nazewnictwa są wyimkami interesującymi, ale to niejedyne wątki anegdotyczne, jakie udało się wyszperać Hessemu – dowiemy się jeszcze na przykład tego, która drużyna straciła gola w Pucharze Mistrzów przez rolkę… papieru toaletowego. I wcale nie dotyczyło to problemów żołądkowych (o czym, gdyby rzecz miała miejsce w Anglii, mogliby pewnie sporo opowiedzieć zawodnicy Tottenhamu, których – jak wieść gminna niesie – z walki o ligowe podium wyeliminowała niegdyś nieświeża lazania).
Takich problemów nie nastręcza też narracja – „Tor!” prezentuje się pod tym względem solidnie, momentami nawet owa solidność daje się czytelnikowi we znaki. Zwłaszcza pierwsze dekady rozwoju niemieckiego futbolu opisane są w sposób mocno podręcznikowy i choć widać u Hessego chęć wpuszczania w opowieść nieco „powietrza”, nie jest to w żadnym razie piłkarska wersja „Freakonomii”, a nagromadzenie nazwisk, dat oraz faktów daje efekt przytłaczający. Ciężko jednak czynić z tego zarzut, źródła traktujące o tak odległych czasach z pewnością nie były zbyt liczne, trudniej musiało być je też weryfikować. Dużym plusem jest za to osadzenie futbolu w realiach historyczno-społecznych, „Tor!” ciekawie koresponduje z wydanym u nas niedawno
„Futbolem w cieniu Holokaustu”, poszerzając niektóre z poruszonych tam wątków.
Interesująco robi się również, gdy przechodzimy do czasów bardziej współczesnych, gdzie Hesse rozwija wątki ekonomiczne. Okazuje się, że próby ograniczenia pensji oraz kwot transferowych towarzyszyły Niemcom od zawsze (nie mówiąc już o samej awersji do zawodowstwa), ale też od zawsze były obchodzone. Jedyne, co się zmieniało na przestrzeni lat, to liczba zer w przytaczanych kwotach. Co prowadzi do niezbyt optymistycznego wniosku, że dzisiejsze próby wprowadzania fair play również do klubowych finansów nie mają szczególnie dużej szansy powodzenia – a wybuchające co chwila afery z nimi związane są nieodłączną częścią piłkarskiego, nomen omen, biznesu. Mocno brzmi zwłaszcza zdanie Paula Breitnera, wypowiedziane o skazanym niedawno za oszustwa podatkowe prezydencie Bayernu Monachium: „Nie do wiary, jak Uli Hoeness wpada na pomysły, co jeszcze można przekształcić w biznes”.
Dobrze, że w ślady Hoenessa nie poszło powstałe właśnie wydawnictwo Kopalnia – wygląda na to, że na polskim rynku pojawił się wreszcie gracz, który nie będzie próbował opróżniać kibicowskich portfeli bazując na chwilowej popularności piłkarskich gwiazdeczek, wydając „biografie” 20-latków czy wspomnienia byłych kopaczy, których główną treścią będą anegdotki związane z tak sportowymi elementami życia, jak picie piwa czy zażywanie narkotyków. A takie można u nas odnieść wrażenie – jakby wydawnictwa zaczęły ze sobą rywalizować o to, kto opublikuje coś jeszcze mniej wartościowego niż konkurencja, kto trafi na bardziej idiotyczny tytuł, komu uda się wyprodukować okładkę bardziej przypominająca zabawę Paintem niż pracę zawodowego grafika. I chociaż błędów nie udało się uniknąć
1), nie przesądzają one o końcowym wyniku. A ten wypada na naszą korzyść – „Tor!” jest rzeczą niemiecką, ale tym razem, dzięki udanemu przekładowi, zwycięzcami mogą czuć się Polacy, do których ta pasjonująca opowieść trafia.
1) Zdarzają się, nieliczne na szczęście, literówki, jest trochę problemów z interpunkcją, piłkarz nazwiskiem Kohlmeyer ze str. 149 na str. 153 jest już Kholmeyerem – wszystko to jednak drobiazgi bez większego znaczenia.