Dylogia Kathleen Ann Goonan to dla recenzenta ciężki orzech do zgryzienia, bo teoretycznie książki mają wszystko, co powinna mieć dobra literatura fantastyczna. Ciekawy pomysł wyjściowy? Jest, jak najbardziej. Intrygujący świat? Też jest. Plastyczny, zgrabny język? Ależ owszem. Bohaterowie miotani namiętnościami i przeżywający dramatyczne zdarzenia? Są. A jednak co zrobić, skoro nie zachwyca ani „Rapsodia Miasta Półksiężyca”, ani jej kontynuacja, czyli „Muzyka światła”. Ba, powieści nie wciągają nawet i wywołują co najwyżej lekceważące wzruszenie ramion: „Ot, ładne obrazki”.
Anna Kańtoch
Ot, ładne obrazki
[Kathleen Ann Goonan „Rapsodia Miasta Półksiężyca”, Kathleen Ann Goonan „Muzyka światła” - recenzja]
Dylogia Kathleen Ann Goonan to dla recenzenta ciężki orzech do zgryzienia, bo teoretycznie książki mają wszystko, co powinna mieć dobra literatura fantastyczna. Ciekawy pomysł wyjściowy? Jest, jak najbardziej. Intrygujący świat? Też jest. Plastyczny, zgrabny język? Ależ owszem. Bohaterowie miotani namiętnościami i przeżywający dramatyczne zdarzenia? Są. A jednak co zrobić, skoro nie zachwyca ani „Rapsodia Miasta Półksiężyca”, ani jej kontynuacja, czyli „Muzyka światła”. Ba, powieści nie wciągają nawet i wywołują co najwyżej lekceważące wzruszenie ramion: „Ot, ładne obrazki”.
Kathleen Ann Goonan
‹Rapsodia Miasta Półksiężyca›
Czy ktoś kiedyś zastanawiał się, jak mogłaby wyglądać przyszłość bez tradycyjnej, opartej na elektronice techniki? Bez radia, bez telewizora, a także internetu, bo ich działalność zakłócałby tajemniczy sygnał z kosmosu? W którą stronę poszedłby wtedy rozwój ludzkości? Autorka uważa, że nadzieją Ziemi stałaby się wówczas nanotechnologia, czemu daje wyraz kolejno w „Rapsodii Miasta Półksiężyca” oraz „Muzyce światła”.
„Jak już spadać, to z wysokiego konia” – takie motto mogłoby przyświecać Kathleen Ann Goonan, która zamiary miała bardzo ambitne. Pokazać przy pomocy kilkudziesięciu postaci pierwszo- i drugoplanowych, jak na przestrzeni ponad stu lat kompletnie zmienia się świat oraz ludzkość, to nie w kij dmuchał. Akcja „Rapsodii…”, obejmująca dłuższy okres i większą ilość postaci, jest bardziej chaotyczna, rwana. Co chwila przeskakujemy po kilka lat, a autorce ledwo starcza miejsca, aby opisać najważniejsze, zwrotne punkty z życia wszystkich bohaterów. Za przykład może służyć Tamchu, młody Tybetańczyk. Poznajemy go jako chłopca, gdy musi rozstać się ze swoją przybraną siostrą. W kolejnym poświęconym mu rozdziale jest już młodym mężczyzną, który wyrusza na poszukiwania dziewczyny, a w jeszcze następnym to już „człowiek po przejściach”. Fragmenty „pomiędzy” autorka streszcza w sposób dość pobieżny i tak np. podróż Tamchu do Europy opisana jest na zaledwie kilku stronach, choć to materiał na osobną, barwną historię przygodową. Taki sposób prowadzenia fabuły nie byłby zły, gdyby bohaterowie byli ciekawi, ale niestety nie są. Postaci Goonan to nie ludzie, tylko… nie wiem, jak to nazwać? Swoiste archetypy? Ekstrakty wyciśnięte z tysięcy filmowych i książkowych bohaterów? Tamchu to chłopak (potem mężczyzna) tęskniący za siostrą, Marie jest przede wszystkim kobietą ogarniętą obsesją zemsty, Hugo, jej pomocnika, można uznać za uosobienie wierności, z kolei Zeb to znany z licznych powieści wariat, który tak naprawdę w wielu kwestiach ma rację, a Jason jest równie znajomym chłopakiem o niezwykłych zdolnościach, który z powodu tychże zdolności musi się ukrywać przed rządem. Jakieś drobiazgi, jakieś upodobania czy cechy, które uczyniłyby ich bardziej ludzkimi? Owszem, zdarzają się, np. sympatia, jaką Zeb darzy psy, ale to wciąż za mało, by bohaterów naprawdę polubić. A już kwintesencją tej jednowymiarowości jest Illian, czyli siostra Tamchu. Cierpiąca, piękna i wrażliwa artystka, której sztuka jest tak wielka, że właściwie nikt jej w pełni nie rozumie… Toż to postać niemal jak z literatury romantycznej XIX wieku i tak samo mniej więcej emocjonująca. Prawda, że Goonan poniekąd ma usprawiedliwienie, bo Illian jako dziecko poczęte w chwili, gdy w Ziemię uderzył pierwszy impuls, ma zmieniony kod genetyczny, ale, na litość, nie można jej było pokazać jako zwykłą-niezwykłą dziewczynę, a nie taki… uduchowiony byt? Jason ma dokładnie tę samą mutację, ale jest znacznie bardziej normalny, choć, uczciwie mówiąc, też mocno nijaki. Widać w kwestii psychologii postaci autorka ma jeszcze sporo do nadrobienia.
Ponadto irytują pogubione czy niewykorzystane w pełni wątki. Choćby wątek owych zmutowanych pod wpływem pierwszego impulsu dzieci, których rząd poszukuje, niechybnie w złych zamiarach. Poszukuje i poszukuje, mowa jest (dość niejasno) o jakichś eksperymentach, a potem… wszystko się rozmywa i Jason, który ukrywał się przez całe swoje dzieciństwo i młodość, nagle może żyć normalnie. Rządowi się znudziło? Nie doszli do żadnych sensownych wniosków, więc postanowili dać sobie spokój? Może i tak, ale w takim razie po kiego czorta był cały ten pomysł? Takich wątków jest więcej, przez co czasem nie bardzo wiadomo, o czym książka jest. To znaczy ogólnie wiadomo – o tym, jak powstaje tytułowe Miasto Półksiężyca, ale tutaj akurat w fabule nie ma żadnych niespodzianek, bo i tak wiadomo, że wszyscy ważni dla akcji bohaterowie muszą się w nim znaleźć w ostatnim rozdziale. A po drodze niech robią, co chcą, byleby było „malowniczo” i „dramatycznie” i byleby było dużo okazji do mówienia o zaletach nanotechnologii. To zresztą kolejna wada – „Rapsodia…” zbyt często przekształca się w nużący wykład.
Kathleen Ann Goonan
‹Muzyka światła›
„Muzyka światła” jest nieco lepsza, częściowo dlatego, że bohaterów jest tu mniej, a okres, który obejmuje akcja, krótszy, przez co fabuła nie rwie się aż tak bardzo. Nie znaczy to bynajmniej, że jest jakoś szczególnie spójna. Teoretycznie główny wątek to poszukiwania Radiokowboja (alias znanego z części pierwszej Jasona) oraz Danyi, którzy wyruszają do Houston, by odzyskać dane utracone przez Miasto Półksiężyca podczas ataku piratów. Drugi, niewiele mniej ważny wątek to z kolei wyprawa Angeliny, która opuszcza swoje rancho w Argentynie, by odnaleźć męża i syna. Jeśli ktoś po takim streszczeniu spodziewa się, że bohaterowie dążyć będą do celu, po drodze stawiając czoła różnym niebezpieczeństwom, to grubo się myli. Niebezpieczeństwa, owszem, są, ale Radiokowboj i Danya bardzo szybko zapominają, dokąd właściwie idą, i plączą się tu i ówdzie, co daje autorce okazję do zaprezentowania przeróżnych spotykanych po drodze dziwaków (zazwyczaj zdumiewająco sympatycznych i pomocnych). Podobnie Angelina, która co chwila zmienia decyzję, dokąd właściwie i jak chce się udać, i której najwyraźniej na odnalezieniu syna oraz męża jakoś specjalnie nie zależy. I znowu – jak w przypadku Illian – autorka ma pewne usprawiedliwienie, bo bohaterowie ci nie przypominają ludzi, jakich znamy na co dzień. Trudno wszak spodziewać się żelaznej konsekwencji po człowieku, który nosi w sobie dwie sprzeczne ze sobą osobowości (Jason/Radiokowboj) czy który w czasie wędrówki zmienia się w kogoś zupełnie innego (Angelina). Nie twierdzę, że w fantastyce nie można pokazywać ludzi odmiennych niż my – można, oczywiście. Ale trzeba to zrobić tak, by przekonać czytelnika, że jednak mają oni z nami coś wspólnego, że można się przejąć ich losami – a tego Goonan nie potrafi. Tam, gdzie zagrać powinny emocje (np. w czasie spotkania Angeliny z mężem), sceny są zdumiewająco drętwe, a zamiast krwistego dramatu dostajemy poetyckie rozważania o ludzkości zmieniającej się pod wpływem (prawdopodobnie) obcej inteligencji.
Zmiana – to słowo kluczowe dla obu części. W pierwszej zmienia się świat, w drugiej – ludzie, a prekursorami (Pionierami, jak niektórzy ich nazywają) są znane z „Rapsodii…” zmutowane dzieci – teraz już dorosłe, które najwyraźniej słyszą pochodzącą z kosmosu „muzykę światła”. Goonan bardzo się stara wytłumaczyć czytelnikowi, czym ta muzyka jest i jakie zmiany w psychice powoduje. Do tłumaczenia angażuje między innymi matematykę oraz fizykę. Nie znam się ani na jednej, ani na drugiej, więc dla mnie brzmiało to dość niejasno, ale też nie sądzę, aby stworzenie wiarygodnej teorii było zamierzeniem autorki. Bardziej chodzi o nastrojowe pokazanie ludzkości w chwili przełomu, czy może raczej dwóch przełomów: w pierwszej części technologicznego, w drugiej duchowego. I to udało się połowicznie – z jednej strony (zwłaszcza w „Muzyce światła”) są tu naprawdę pomysłowe, barwne sceny (Paryż oglądany oczami dziesiątek artystów, nanodrzewa rodzące różne przedmioty, w tym… rowery, start miasta w przestrzeń kosmiczną), z drugiej wszystko to czyta się zupełnie bez emocjonalnego zaangażowania. Stąd też obie powieści mogę polecić chyba tylko ludziom, którzy głęboko wierzą, że nanotechnologia oraz obce inteligencje są przyszłością naszego świata.
PS. Myślałam, że wydawnictwo Solaris niczym mnie już nie zaskoczy po tym, jak w „Wędrowcu” zamieniło Plutona na Platona, ale okazuje się, że nie miałam racji. Otóż w „Muzyce światła” z uporem co kilka stron (a czasem nawet strona po stronie) powtarza się ten sam błąd, czyli zdanie zaczynające się małą literą. W pewnym momencie więcej uwagi zwracałam na to, gdzie ten błąd tym razem wystąpi, niż na fabułę. Ja bardzo proszę, żeby czytelnikom nie robić takich numerów – zwłaszcza w powieściach, których tematem jest, bądź co bądź, podprogowy przekaz kosmitów.