Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 13 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Artur Długosz
‹Ulica›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorArtur Długosz
TytułUlica
OpisArtur Długosz, naczelny "Esensji", publikuje swe teksty prozatorskie głównie w sieci. "Ulica" jest ponurym opowiadaniem współczesnym, ukazującym pesymistyczną wizję naszej rzeczywistości.
Gatunekdramat

Ulica

Artur Długosz
« 1 2 3 4

Artur Długosz

Ulica

– Szkoda.
Zamilkliśmy obaj. Butelka piwa to za mało, aby wyłuskać z odmętów pamięci wszystkie wielkie chwile dorastania. Mimo że trwa zaledwie ułamek na dobrą sprawę, to jego wspomnieniom można poświęcić całą resztę życia. Jest najważniejsze, ono nas kształtuje, nawet jeśli nie widać tego na pierwszy rzut oka.
A więc milczeliśmy dopóki Zuzanna sobie nie przypomniał.
– Chemik, a o co chodzi tak w ogóle?
Nie miałem się co łudzić, nie zwiodę tego człowieka.
– O ulicę.
– Aha… – i nie było to czcze przytaknięcie. Wiem, że rozumiał. Pamiętał.
– To się nawarstwia.
– Aha…
– I właśnie osiągnęło maksimum.
Zuzanna zatapia nieskończonego papierosa w resztach piwa na dnie butelki. Wstaje i kołysząc butelkę w palcach zaczyna chodzić. Ten jego tygrysi krok, jak go nazywaliśmy, nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
– Wiesz… Czasem myślę, że nic się nie zmieniło.
Dopijam swoje piwo.
– Co masz na myśli?
Odchyla się, bierze zamach i rzuca butelką przed siebie. Nie ważne gdzie leci, nie ważny jest cel. Obserwujemy wolne, majestatyczne obroty wydmuchanego szkła, niemal czujemy furkot rozdzieranego powietrza na własnych twarzach, obaj suniemy wzrokiem za butelką, która wreszcie wpada do murowanego śmietnika. Słychać chrobot rozbijanego szkła i Zuzanna odwraca się w moją stronę.
– Myślę, że to wszystko jest snem, który wcześniej czy później musi się skończyć. I wszystko będzie po staremu.
– Sam w to nie wierzysz – odstawiam butelkę na ziemię i podnoszę się.
Zuzanna gwałtownie podchodzi do mnie i spogląda mi prosto w oczy.
– A pamiętasz, co w takich sytuacjach robiliśmy kiedyś?
Kiedyś.
Kiedyś
Tej nocy mam zdecydowanie najpiękniejszy sen.
Są tam wszyscy, dzięki którym niegdyś czułem swoją wartość, moje miejsce w tym komplikującym się z dnia na dzień życiu było jasno określone. Świadomość nierealności tego wszystkiego jakoś mi nie przeszkadza, bez nadziei, ale też nie obojętnie wkraczam w objęcia Morfeusza…
– Jest jeszcze Klawy, Figi i Nadzieja. Ich mogłeś wcześniej nie zauważyć, bo trochę marudzili – Zuzanna śmieje się i mruga do mnie porozumiewawczo.
Rozglądam się i własnym oczom nie wierzę. Ludzie, którzy dziś niańczą dzieci, wgryzają się w stołki korporacji, ciułają na komorne, nie żyją lub wkroczyli już na drogę, która nieodwołalnie do tego wiedzie, wszyscy oni są w zasięgu mojego wzroku. Każdemu mogę uścisnąć dłoń, z każdym zamienić parę zdań i dowiedzieć się, co też porabiali przez te wszystkie lata. Więc pytamy i odpowiadamy. Każdy ma tyle do opowiedzenia, ale równocześnie chciałby dowiedzieć się tylu rzeczy. Panuje harmider porównywalny chyba z przerwami w szkole, kiedy łaskawe parę minut ma dać nam szansę zaistnienia.
“Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich” rzuca ktoś i momentalnie stają mi w oczach łzy, chwilę udaje mi się nad nimi zapanować, ale to pyrrusowe zwycięstwo. Wreszcie muszę otrzeć policzki, co powoduje jeszcze większą euforię moich kolegów i ich bratnie klepnięcia.
– Nie maż nam tu się, Chemik – mówi głośno Pacioł. – Tak bardzo się wzruszyłeś? A ja myślałem, że jesteś twardszy…
– Nie pamiętasz, że on zawsze płakał pod koniec filmów?
Wszyscy się śmieją i jest w tej ogólnej wrzawie jakieś ciepło, trudna do opisania aura jedności, braterstwa i akceptacji. Aura, która sprawia, że czarna przyszłość nabiera barw, eksploduje ścieżkami naszych wyśnionych marzeń, które w zawierusze życia ja sam zdążyłem już zgubić. Teraz powoli je odnajduję. W sobie. Dzięki wszystkim zgromadzonym tu ludziom. Czuję, że wstępuję na drogę, która zawiedzie mnie tam, gdzie tylko zechcę, która nie zwiedzie mnie, nie oszuka i nie zdradzi.
– Nie wiem nawet, co mam powiedzieć… – głos więźnie mi w gardle
– Nie mów nic. Po prostu.
Pyzaty, nasz niepisany strateg, odciąga mnie na bok, kiwa na Zuzannę i Kosmatego. We czwórkę siadamy przy starym stole w kącie, który kiedyś służył nam do narad. Rozłożoną na nim mapę, chronioną taflą szkła z biurka Krzywego, znaczą ważne, z naszej perspektywy, punkty naszego miasta. Zuzanna rękawem ściera kurz.
– Nastraszanie nie wchodzi w grę. To ich teren i nic nam to nie da.
Zuzanna jest zwolennikiem rozwiązań najprostszych. Zasadę tę wyznawał od zawsze i w każdej sytuacji. Szkoła czy rodzina nie stanowiły dla niego powodu do odstępstwa, stąd dwukrotne powtarzanie trzech klas, chociaż mało kto potrafił zagiąć go w nauce. Cudem jest, że summa summarum skończył podstawówkę, chociaż w międzyczasie zaliczył ich sześć – wszystkie w naszym mieście.
– Wytrych też raczej odpada – mówi Kosmaty. – Chociaż byłoby klawo stoczyć dwie bitwy – dorzuca już ciszej.
Kosmaty lubi rozróby, to trzeba przyznać. Nie było mnie przy tym, ale mówią, że zlał pół wesela, a następnego dnia zajął drugie miejsce w ogólnopolskiej olimpiadzie z historii. Jakiś profesor z któregoś uniwersytetu wykazał nawet chęć osobistego asystowania jego edukacji, na co Kosmaty przystał. Ale nie mówi o tym chętnie, stąd nawet nie wiem, co to za profesor i skąd.
Kurz unosi się w powietrzu i gryzie w nos. Dławię jedno i drugie kichnięcie. W ciszy mija dobra minuta.
– Zgadza się. Myślę, że Niebiosa powinny nam pomóc.
Pyzaty wcale nie jest pyzaty, przezwisko ma jeszcze z czasów przedszkola, kiedy jego policzki zasługiwały na to miano. Dziś jest wysokim, dobrze zbudowanym brunetem, a jego charyzma sprawia nam czystą frajdę. Dziewczyny przepadają za nim i, z tego co wiem, wykorzystuje to. Jego sieć ekskluzywnych agencji towarzyskich kiedyś będzie jedną z najpopularniejszych.
– Niebiosa? – odzywam się jako ostatni.
Zuzanna i Kosmaty spoglądają po sobie, a potem zaczynają mówić równocześnie coś, co można podsumować jednym, prostym słowem.
– Zwariowałeś.
Ale Pyzaty nie jest wariatem. Udowadniał to już wtedy, w czasach naszej młodości i cierpliwie, swoim twardniejącym z roku na rok głosem, wyjaśnia nam zasady funkcjonowania tego świata. A my go słuchamy i w końcu przyznajemy rację. Tutaj potrzebne są wyższe instancje, musimy wplątać w tą całą historię starsze od nas pokolenia pochodzące z różnych środowisk, skłócić je w odpowiednim stopniu, a następnie pozostawić sprawę w ich rękach. Efekt rozpropaguje się zgodnie z zasadą piramidy pokoleń.
– Zdążymy? – pytam w końcu.
– Musimy.
Kiedy ruszamy nad horyzontem bloków właśnie kryje się słońce. Piękna pora, by rozpocząć nasz taniec młodości.
Tu i teraz
Już nie wiem, kiedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy to rozwiązanie. Nie pamiętam, czy wzięło się z przerażenia, bezsilnego strachu, czy też determinacji i woli życia. Może te trzy dni i noce były tylko próbą usprawiedliwienia się przed samym sobą, przekonaniem o bezcelowości innych metod. Może od początku zdawałem sobie sprawę, że teraz wchodzi w rachubę tylko ta jedna droga.
Patrząc, jak rozlewają do plastikowych kubków alkohol nie mogę się nadziwić, że poszło tak gładko. Po raz pierwszy w życiu wymieniliśmy uściski dłoni, imiona, wspominaliśmy te wszystkie chwile, podczas których dzieliło nas wszystko. A przecież wystarczyła odrobina życzliwości i wszystko ulegało zmianie. Znikła gdzieś wrogość, uśmiech nabrał naturalności.
Wszystko za sprawą alkoholu.
– Nie napijesz się z nami?
Podstawiają mi kubek, jedną z przyniesionych butelek ktoś wypełnia go aż po brzegi.
– Gdzie lejesz baranie?
– Sorry.
Biorę kubek do ręki i nagle dociera do mnie, co robię.
Zaczyna mi być ich żal.
A potem jeden z nich, imion wszystkich nie spamiętałem, szturcha mnie ramieniem, śmieje się i wychyla pierwszą, odmierzaną na oko w słabym świetle ogniska, setkę. Jakoś trudno jest mi odwzajemnić mu ten uśmiech; tężęjące w moim ciele napięcie spina mięśnia i ścięgna w żylastą, nieelastyczną konstrukcję, mam problemy z regularnym oddychaniem, czuję, jak gardło zaklepia się zbierającym kleistym płynem, płuca łakną nowego haustu powietrza starając się jednocześnie pozbyć poprzedniego i nagle staje się to. Wyrzucam z siebie skromne śniadanie, które tego niedzielnego poranka było moim pierwszym i jedynym posiłkiem; potem strach usunął uczucie głodu na dobre. Upadam na kolana, kubek ląduje obok mnie, patrzę przez wyciśnięte łzy, jak przezroczysty płyn wycieka z niego i wsiąka w ziemię obmywając zdźbła trawy.
– Porzygał się kurwa!
Większość wybucha śmiechem; gdzieś na granicach mojego pola widzenia dostrzegam ich sylwetki, ktoś nachyla się nade mną, zagląda w twarz.
– W porządku?
Chcę odpowiedzieć, że tak, usiłuję przytaknąć głową, ale w pozycji horyzontalnej mój organizm odbiera to jako zachętę i z jeszcze większym zaangażowaniem zaczyna pozbawiać mnie moich wnętrzności. Czuję, jak tracę powoli wszystkie organy, jakby jakaś otaczająca mnie próżnia wysysała ze mnie życie do ostatka. Zaczyna od fizycznych komponentów, tych, których usunięcie jest najbardziej bolesne, ale za moment zabierze się za moją duszę, bo to, co robię i czego nie mam nawet w swojej bezsilności jak zatrzymać, kwalifikuje mnie do gatunku jej pozbawionych. Przemyka mi przez głowę pytanie, czy tak właśnie upomina się o nas śmierć…
Chwytają mnie za ramiona i odciągają; nie wiem jak daleko, nie jestem w stanie ocenić; przewracają na plecy, coś mówią, czego już nie rozumiem. Nad sobą widzę gwiazdy, rozmazane jasne punkty, skrzące się gdzieniegdzie odcieniami błękitu i czerwieni, mrugające do mnie w rytm ruchu moich powiek. Pustka rozlewająca się we mnie zbliża mnie do nich, zmniejsza dystans, który nas dzieli. Z trudem odczytuję układy gwiazd, kojarzę je, przypisuję poszczególnym gwiazdozbiorom; gdzieś w tym zamieszaniu zapodziałem okulary. Ale w końcu widzę je i składam w całość. Oto Kasjopeja, piękna i fascynująca, Andromeda, gdzieś tam jest pewnie druga Ziemia, Trójkąt, a obok Plejaday, żałuję, że nie mam ze sobą teleskopu. Przekręcam nieco głowę, by dostrzec Oriona, mojego zdecydowanego faworyta, i wpatrując się jego pas obejmuje mnie ciemność.
Morderca
Budzi mnie chłód i cisza. Ognisko ledwie co żarzy się, pozbawione już ciepła i światła. W tym wątpliwym oświetleniu odnajduję z trudem najpierw okulary, jakimś cudem nieuszkodzone, i dopiero wtedy wyostrzone spojrzenie dostrzega ich ciała, zmatowiałe, pozbawione naturalnej dla życia witalności, zlewające się z ciemnym otoczeniem. Sprawiają wrażenie papierowych figurek, łatwopalnych i nietrwałych, jeszcze nie strawionych przez tlący się nieopodal ogień, ale już spopielonych przez dosiegający ich żar. Trzeba naprawdę sporej wyobraźni, aby ujrzeć ich pogrążonych w głębokim śnie i nagle tak bardzo pragnę, aby tak właśnie było.
Ale nawet moja wyobraźnia zawodzi.
Odwracam się na pięcie, odchodzę w ciemność nocy. Ciemność zasłania to miejsce, nie zaciera go jednak nawet czas i potem, długo, długo potem, każda ciemność przywołuje je przed moje oczy.
koniec
« 1 2 3 4
1 marca 2001

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Fortel
— Artur Długosz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.