Mebel, za którym się ukryliśmy nie stanowił żadnej osłony. Nie mieliśmy wyboru. Chwyciłem jedną ze strzykawek z rozbitej pompy i ukryłem w rękawie.
Emeryt 2.0
Mebel, za którym się ukryliśmy nie stanowił żadnej osłony. Nie mieliśmy wyboru. Chwyciłem jedną ze strzykawek z rozbitej pompy i ukryłem w rękawie.
Dominik Sokołowski
‹Emeryt 2.0›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Dominik Sokołowski |
Tytuł | Emeryt 2.0 |
Opis | Autor urodził się w 1977 roku w Gdyni, mieszka i pracuje w Gdańsku, z wykształcenia historyk. W czasach licealnych i studenckich był zapalonym graczem papierowych gier role-playing. Autor cyklu fantasy „Kroniki Arkadyjskie”, który od 2012 r. ukazuje się nakładem wydawnictwa „Rebis”. Pisuje również opowiadania, które ukazują się w projekcie Roberta Szmidta FantastykaPolska.pl. |
Gatunek | sensacja, SF |
– Czy odpowiada panu nasza oferta? – spytał siedzący naprzeciwko mnie pracownik biura podróży, żeby formalnościom stało się zadość. Nie chciałem odpowiadać, że sama moja obecność w placówce Dream Journey Inc. świadczy o tym, że jestem zdecydowany. Zamiast tego powiedziałem tylko:
– Tak. Gdzie mam podpisać? – Od kilkunastu miesięcy przebywałem na emeryturze i zamierzałem odbyć podróż życia. Pokazał mi miejsce na formularzu, w którym powinienem złożyć podpis. Nie czytając wielostronicowych zastrzeżeń i wyłączeń, całego tego prawniczego bełkotu, z którego przeciętny człowiek i tak mało co był w stanie zrozumieć, zostawiłem swój autograf na kredowym papierze. – Co teraz?
– Proszę oczekiwać na bilety, które wyślemy niezwłocznie po dopełnieniu formalności w zakładzie ubezpieczeń społecznych. Wszystko będzie sfinansowane z pańskich świadczeń emerytalnych – tłumaczył cierpliwie, rozciągając usta w wystudiowanym uśmiechu. Prezentował przy tym rząd równych zębów, bielszych niż papier, na którym spisaliśmy umowę. – Po otrzymaniu przesyłki musi pan zgłosić się na lotnisku we wskazanym terminie. Wraz z biletami otrzyma pan broszurę z najważniejszymi informacjami. Jeśli nie stawi się pan w dniu odlotu, umowa straci ważność, a my zatrzymamy wadium.
Ponieważ wszystko było jasne, uścisnęliśmy sobie dłonie, pożegnałem się i wyszedłem z roziskrzonego blaskiem świateł i prezentacji 3D biura podróży na ulicę. Jakby w kontraście dla halogenowego słońca i plastikowych palm, na zewnątrz niebo zasnuwała gruba pokrywa szarych chmur i siąpił deszcz. Założyłem iGlasses™, postawiłem kołnierz znoszonego płaszcza i wcisnąłem na głowę jednorazowy foliowy kaptur. Brodząc po kostki w błocie niesprzątanego od zimy trotuaru powlokłem się na przystanek komunikacji miejskiej. Mój wysłużony samochód zepsuł się, a nie stać mnie było na nowy. Od dawna oficjalnie nie naprawiano poważniejszych usterek. Wszak obowiązywała zasada nowości i jednorazowości. Dotarłem do przystanku, na którym zgromadziła się grupka oczekujących. Obojętnie zerknąłem na ich twarze z przyklejonymi uśmiechami samozadowolenia. Prawie na pewno w większości ściemniali albo jechali na antydepresantach, ale szczerze mówiąc nic mnie to nie obchodziło – i nie było niczym niezwykłym, jeśli wziąć pod uwagę wysokie grzywny, które groziły za psucie samopoczucia innych własnym negatywnym nastrojem w przestrzeni publicznej. Z uśmiechami zresztą też nie należało przesadzać, bo przykładowo jakaś kobieta mogła zgłosić próbę niepożądanego uwiedzenia. Optymalny był życzliwy, lekko zamyślony uśmiech skierowany w pustkę i zero kontaktu wzrokowego, jeśli nie miało się naprawdę usprawiedliwionego powodu.
Tymczasem podjechał autobus, wypuszczając mgiełkę pary wodnej z wydechu silnika na ogniwa wodorowe. Zająłem miejsce przy oknie i zastanowiłem się, czy wysłać komuś wiadomość przez iGlasses™ o tym, co postanowiłem. Okulary odebrały impuls z mojego mózgu i usłużnie wyświetliły awatary zapamiętanych osób, jednak przeglądając listę doszedłem do wniosku, że nie ma nikogo takiego. Żeby podróż nie dłużyła się, w pole widzenia przywołałem najnowsze wiadomości. Leciała relacja z procesu papieża w Hadze oskarżonego o podżeganie do łamania praw człowieka oraz kierowanie zorganizowaną grupą homofobiczną.
Musiałem przejechać kilkanaście przystanków, aż w końcu wysiadłem w dzielnicy podniszczonych bloków z wielkiej płyty, pamiętających jeszcze koniec XX wieku. Ponieważ winda zajęta była przez spółkującą parę, musiałem wspiąć się na ósme piętro schodami. Starałem się utrzymywać w formie, ale na szóstym piętrze musiałem przystanąć dla złapania oddechu. Wraz z przejściem na emeryturę wygasł pakiet socjalny zapewniany przez firmę, w której pracowałem. Więcej niż skromne środki, jakimi obecnie dysponowałem nie wystarczyły na opłacenie karnetów na kort tenisowy lub basen. Zostawały siłownie pod chmurką, mimo to spadek kondycji był zauważalny.
Drzwi do najbliższego mieszkania otworzyły się i wyjrzała stamtąd kostropata twarz młodego człowieka.
– Zioło, kwas, crack? – jego śniade oblicze wyrażało mieszaninę znudzenia i bezczelności.
– Nie potrzebuję prochów. Muszę odpocząć.
– Nie chcesz towaru? To nie poczekalnia. Wypierdalaj stąd! To moje piętro. – Nie groził mi. Stwierdził obiektywny fakt. Kojarzyłem go słabo. Był chyba członkiem gangu Albańczyków, a może przybyszy z jeszcze dalszego Południa. Tak czy siak, jeden pies i lepiej z takimi nie zadzierać. Pospiesznie podjąłem wędrówkę i z ulgą dotarłem w końcu do swojego mieszkania. Mogłem oczywiście wezwać policję i może nawet ktoś by przyjechał i zrobił porządek z gnojkiem, ale ja musiałbym przeżyć tutaj jeszcze co najmniej kilka dni, zanim przyślą mi bilety z Dream Journey Inc. Pozbędziesz się jednego, a cały klan poprzysięgnie ci zemstę. Prawda była taka, że mieszkałem w nieciekawej okolicy, ale z państwowej emerytury nie było mnie stać na wynajęcie czegoś lepszego. Trudno zresztą oczekiwać hojnych świadczeń w kraju, który utknął w pułapce średniego rozwoju, a około 15 milionów pracujących musi utrzymać rzeszę ponad 11 milionów emerytów.
Nikt na mnie nie czekał. Od jakiegoś czasu nie miałem stałej partnerki, dzieci także nie posiadałem, to znaczy miałem kiedyś syna, ale pozbawiono mnie praw rodzicielskich gdy był jeszcze dzieckiem i straciłem z nim kontakt. Moi rodzice A i B, a właściwie moja matka i ojciec już nie żyli. Pomyślałem, że chyba należałem do ostatniego pokolenia, którego większość miała przez całe życie dwoje, czasem troje tych samych rodziców. Obecnie na porządku dziennym było posiadanie jeszcze co najmniej rodziców C i D, różnej lub tej samej płci. Osobiście znałem osoby, które osiągnęły literę F, a krążył też żart, że trafiali się tacy dla których nie starczyło liter alfabetu.
Mieszkanie było wychłodzone, bo od dawna nie płaciłem za ogrzewanie. Prędko zdjąłem wierzchnie okrycie, na stopy wzułem domowe pantofle i okutałem się grubym kocem. Wrzuciłem do mikrofali liofilizowane żarcie i włączyłem odbiornik TV. Na szczęście kablówka z szerokopasmowym internetem była dostępna za darmo nawet tutaj. Przerzuciłem kilka gęsto okraszonych reklamami kanałów z ofertą dla objadających się słonymi przekąskami półidiotów z nadwagą: pogadanki, w których sowicie wynagradzane wytwory chirurgii plastycznej radziły co jeść i w co się ubierać, aby wyglądać jak one i wieść życie łatwe, proste i przyjemne, reality show, których celem było doprowadzenie do sytuacji, w której sterydowi junacy mogli parzyć się w rozmaitych konfiguracjach z silikonowymi kurtyzanami-amatorkami, soft porno, hard porno i queer porno, kanał optymalnych wiadomości (aby żyło się lepiej i weselej!), ze sportu leciały rozgrywki ligi światowej rollerballa. Uważałem, że oglądanie takich produkcji dłużej niż dwie godziny dziennie jest poniżej mojej godności. Preferowałem bardziej interaktywne formy rozrywki, toteż czym prędzej zjadłem podgrzany posiłek zawierający pewnie pół tablicy Mendelejewa, zapiłem go letnim piwem z żółci bydlęcej i zanurzyłem się w sieci. Trochę poczatowałem z awatarami osób podających się za młode, gorące laski (któż wie, kto krył się za nimi naprawdę? Może tylko inteligentne programy do konwersacji, które pod pozorem flirtu prowadziły badania rynku?), a następnie wybrałem jeden z wielu dostępnych programów światów wirtualnych. Oglądając ekran powitalny rozkoszowałem się myślą, że wkrótce podobne atrakcje staną się moim udziałem w rzeczywistości.
Klimatyzowany pokład czarterowego samolotu wypełniali mężczyźni i kobiety w wieku zbliżonym do mojego, czyli około siedemdziesiątki. Bilety z
Dream Journey Inc. nadeszły po dwóch tygodniach od mojej wizyty w biurze. Samolot wyposażony był w najwyższej klasy zestawy rozrywkowe dla każdego z pasażerów, przystojne stewardesy roznosiły drinki i wykwintne przekąski, ergonomiczny fotel z pełnym zakresem regulacji pozycji i inteligentnym systemem autodopasowania zapewniał wygodną podróż. Przez okienko daleko w dole migała błękitna toń Morza Śródziemnego. Ogólne wrażenie komfortu i luksusu zakłócał jedynie delikatny odorek amoniaku zalatujący od faceta siedzącego przede mną. Z pewnością cierpiał na nietrzymanie moczu. Cóż, w tym wieku to się często zdarza, ale mógł zainwestować w zapachowe wkładki.
Już podczas zajmowania miejsc miałem okazję przyjrzeć się swoim współpasażerom. Rzecz jasna nie widziałem wśród nich ludzi zamożnych, raczej przedstawicieli podupadłej klasy średniej z aspiracjami: wypalonych pracowników korporacji, którzy nigdy nie zdołali awansować do menadżmentu, budżetówkę, wyrobników callcenter, logisticenter i rozmaitych innych center, którzy większość życia przepracowali na śmieciowych umowach krótkoterminowych. Starali się robić dobre wrażenie: obwiesili się modnymi, lecz tandetnymi gadżetami i włożyli swoje najbardziej wystrzałowe, markowe ciuchy, lecz zdradzał ich fakt, że były to modele sprzed kilku sezonów wyprzedawane w końcówkach serii.
Cudny tekst, całkiem jak z "Fenixów" z lat 90, nawet ilustracja na adekwatnym poziomie. Dziękuję redakcji działu literackiego za sentymentalną podróż w czasie.