Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 5 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Hubert Fryc
‹Nasza klasa›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorHubert Fryc
TytułNasza klasa
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 1990. Kiedyś chciał zrobić rewolucję w sztuce i przez kilka lat niestrudzenie parał się grafomanią, na wspomnienie której odbija mu się dzisiaj czymś gazowanym i nieświeżym. Wreszcie postanowił potraktować pisanie poważniej, przysiadł fałdów i w zeszłym roku zadebiutował w Nowej Fantastyce „Balladą o Bogdanie wyklętym”. Teraz pracuje nad powieścią, a idzie mu gorzej niż po grudzie. Studiował filozofię. Pracuje w Krakowie. Mieszka na końcu świata.
Gatunekobyczajowa

Nasza klasa

« 1 2 3 4 »

Hubert Fryc

Nasza klasa

Na zewnątrz było prawie zupełnie ciemno, poświatę miasta zostawiliśmy za sobą. Rzadko rozmieszczone latarnie rzucały pomarańczowe cienie na pobocza bez chodników. Na dziurawej drodze zaczęło trząść busem, a później jeszcze bujać na długich łukowatych zakrętach, to w prawo, to w lewo. Było mi ciepło, nawiew charczał i prychał, ale grzał, jak mały piec kaflowy. Serpentynowate ulice, jak na wyścigach rowerowych w Toskanii, ciągnęły się bez przerwy. Latarnie, coraz rzadsze, coraz słabiej świecące, stały jakieś pokrzywione i skurczone, przypominając drzewa owocowe, dotknięte plagą suszy. Przymknąłem oczy tylko na chwilę, tylko na moment, rozanielony bujaniem i wyziewami ogrzewania. Pasażerowie nie rozmawiali, nie przeszkadzali; tonęli – każdy w swoich myślach.
Śniła mi się szkoła.
Obudziłem się zdezorientowany. Byłem jedynym pasażerem, bus podskakiwał na dziurach. Wyjrzałem przez okno: ciemno, że oko wykol.
– Przepraszam. – Podszedłem do kierowcy. – Gdzie jesteśmy? Zasnąłem i chyba przejechałem swój przystanek.
– Właśnie miałem cię budzić, Jonaszku! – odparł wąsaty, wprawiając mnie w autentyczne osłupienie, po czym zatrzymał się na przystanku. – No i proszę, jesteśmy. Wysiadaj. Czołem.
Otworzyłem drzwi i na miękkich nogach wylazłem z busa. Dziwny kierowca zasalutował i odjechał. Wariat. Jednak nie zaprzątałem sobie głowy wąsatym, ani tym, skąd mógł mnie znać, bo pomyślałem, że wysadził mnie na pierwszym lepszym przystanku, a ja nie wiem, gdzie. Zamkiem błyskawicznym kurtki odgrodziłem się od przenikliwego ziąbu. Włączyłem w komórce latarkę – dzięki ci, Boże, za wielofunkcyjny telefon. Okazało się, że jestem prawie na miejscu: w snopie światła mrużył okiennice znajomy dom, stojący vis a vis przystanku, w którym to domu niegdyś mieszkali Kownaccy. Ruszyłem rozmokłym poboczem w stronę domku myśliwskiego. Czekał mnie piętnastominutowy spacer.
Przynajmniej trasę pamiętałem doskonale.
• • •
Wspominaliśmy szkolne czasy, a ja patrzyłem na te twarze i chciało mi się śmiać, patrzyłem i chciało mi się płakać.
Dlatego starałem się trochę patrzeć, a trochę wzrokiem uciekać. Więcej uciekałem. Nie sposób było się jednak pozbyć głosów przepuszczonych przez sitko czasu, zdeformowanych, grubych, zdartych. Nie nieprzyjemnych. Obcych. Wykoślawionych. Wzrokiem zwiewałem na ścianę chatki, na drewniany sufit, na piecyk w rogu, na poroża wiszące nad drzwiami. Ale uszu nie mogłem zatkać.
Twarze. Chciałem zapytać, kim są, do kogo należą.
Czyżby to przedwieczni ludożercy, którzy pożarli moich kolegów ze zdjęcia? Ale dlaczego nie pożarli mnie? Przecież chodziliśmy do jednej klasy… A może nic o tym nie wiem? Może od dawna jestem pożerany, ale tak przebiegle, kąsek po kąsku, dzień po dniu, że nawet nie zauważyłem?
Czas to ludożerca. Światożerca. Wszystkożerca.
Koledzy łysieją, utyli. Głosy mają grube, jakieś takie ojcowskie, wujowskie – nie koleżeńskie, rówieśnicze.
A koleżanki? Karykatury tamtych szczuplutkich posturek. Na twarzach szminki i grymasy, przysypane pudrem rozczarowania. Nabrały na biodra tłuszczu, skróciły i ufarbowały włosy, zaczęły palić. Nie są brzydkie. Są obce.
Dobry Boże. Co nam się stało?
Ludożerca. Wszystkożerca. Moje zakola, ich zakola. Mój brzuch, ich brzuchy.
Dobry Boże, ludożerca.
W takim zmieszaniu trwałem, póki flaszka nie pękła. A później pękła druga i brzuchy, łysiny, zakola, pudry, zmarszczki, głosy – to wszystko jakoś nabrało normalności. Przestało przeszkadzać, nawet zapomniałem, że przeszkadzało.
Zjawiło się nas ośmioro, ledwie jedna trzecia klasy: Marta Woźniak – Mała, Patrycja Kuźba, której ksywki nie pamiętałem, Łucja Bogucka – Boguś, Sławek Zybert – Sławo, Paweł Całek – Batistuta, Klaudiusz Śliwowski – Śliwa, no i ja – Jonasz Kamys – Kofta; chyba nikogo nie pominąłem. Wszyscy przybyliśmy sami, to znaczy bez osób towarzyszących, bez żon, mężów i narzeczonych.
– I dobrze – odpowiedział Sławek, gdy – już dobrze cieplutki – podzieliłem się tym spostrzeżeniem. – Miało być klasowo, jest klasowo.
– Szkoda, że nie wszyscy przyszli – dopowiedziała Mała.
– Ich strata. Lepiej pochwalcie się, co tam u was – zachęcił Śliwa, nalewając kieliszek i podając dalej.
Więc przechwalaliśmy się: jej się udało, jemu się udało. Ten zarabia, tamta zarabia, dzieci odchowuje, odkłada na dom, za gotówkę kupił samochód, dwa samochody, trzy samochody. Wycieczki? Wycieczki owszem, wszędzie, na wszystkie kontynenty, na każdą planetę układu słonecznego, a w planach – podbić wszechświat. Że kredyty? Daj spokój, praca, ciężka praca! Dobrze się jej powodzi, dobrze powodzi się jemu. Jest pięknie.
I ja wlazłem między wrony, gadam, krakam jak najęty, skończyłem studia, jestem administratorem budynków, administruję, zarządzam; spotkania – acz nieprzyjemne, obiady – acz niedrogie, biznesy – choć nieszczególne, garnitury – co prawda źle skrojone; co po pauzie tego nie dodaję, pauza to kolejny kieliszek, co po pauzie, to dopowiadam sobie w głowie, w myślach. Żona? – pytają. Mam czas. Dzieci? Jeszcze więcej czasu. Samochód? W Krakowie to tylko kłopot. Plany? Ach, plany.
I nawet Śliwa się przechwala, choć nie dostał Nobla. Był tu i ówdzie: Francja, Stany, Japonia, znowu Francja, kręcił interesy, nachapał się na inwestowaniu w nowoczesne technologie. Ożenił się i rozwiódł, a ożenił się z biedną wówczas francuską studentką, którą zgarnął z paryskiej ulicy, a rozwiódł z przebogatą panią wiceprezes jednego z największych banków nad Sekwaną.
– Tak miało być – bąknął z bladym uśmiechem. I wszyscyśmy mu przytaknęli, bo Śliwa nie zwykł się mylić. Jeżeli Śliwowski mówi, że ta miłość nie miała szans przetrwać, to nie miała.
Tymczasem wciąż piliśmy, tempo niezmiennie konkretne, sam już nie wiem, przez kogo narzucone. Chyba odśrodkowo jakoś, a to najniebezpieczniejsze, bo wówczas nikt nad wódką nie panuje. Kieliszek krąży, przechylasz, popijasz, zagryzasz, nalewasz, idziesz się odlać ewentualnie i ewentualnie szluga zapalasz; i jakbyś w dziwną pętlę wpadł lub wpadła, bo procedura zaczyna się od nowa. Ani Patrycja, ani Łucja, ani Marta wcale nie ustępowały nam, facetom, nie opuszczały kolejek, choć dwie pierwsze upijały pół kieliszka, a resztę wylewały do najbliższego kubka z sokiem. Natomiast Marta nie zapijała wódki wcale. Sławek trącił mnie pod stołem i niezauważalnym niemal ruchem wskazał na Małą: pije, nie przepija. Dziwne.
Niestety im więcej piliśmy, tym plany okazywały się bardziej odległe i nierealne, a sukcesy nie tak spektakularne jak po drugiej flaszce. Porażki poczęły wyłazić, jak niechciane robactwo spod podłogi. I od tych porażek powietrze w domku myśliwskim coraz cięższe. Już uśmiechy pogubione, już poklepywania po plecach nie dudnią karnawałowo, a bardziej na alarm bębnią: uwaga, kolejne kieliszki tylko pogorszą sprawę, bo to nie żadna wódka, w każdym razie nie czysta, nie dajmy się zwieść etykiecie, lecz z domieszką serum prawdy.
Stara wieża nagle przestała grać przeboje z lat 90, które ktoś ustawił, gdy jeszcze był w stanie. Czas, jak wiadomo, jest względny, więc zależny od obserwatora, a skoro obserwator pijany, to i czas niepewny. Zatem każdy z nas widział inną godzinę, gdy patrzył na zegarek. Poroża na ścianach poplątały się i zasupłały jak spaghetti. Skóra z dzika zjeżyła się, łeb sarni przekrzywił nienaturalnie. Przez chwilę wszystko wirowało; więc wstałem, nie pomogło, więc podszedłem-podlazłem pod drzwi domku, nie pomogło, więc wyszedłem na zewnątrz, wziąłem kilka głębokich wdechów – i wreszcie pomogło.
Kiedy wróciłem, współklasowicze nadal wisieli w bezczasie. Sławo śpiewał coś pod nosem, kołysząc się na krześle. Ostatnia flaszka stała zapieczętowana, ale chyba już nikt nie miał na nią ochoty. Atmosfera była gęsta. Śliwa jednak wcale nie pogodził się ze stratą swojej Francuzki i łkał teraz, sam, samiutki na świecie, choć obrzydliwie bogaty. Paweł, co przyznał, bełkocząc, tonął w długach, a Sławek wkrótce też zacznie, bo w drodze już trzeci bachor. Łucja i Patrycja, pomimo wcześniejszych zapewnień, że radują się ze statusu singielek, teraz poczęły marudzić: Łucja, okazało się, jest po rozwodzie, Patrycja od dawna jest sama i już nawet popadła w depresję przez to staropanieństwo, i utyła ponad miarę i w ogóle, i w ogóle. Marta natomiast zaczęła się dobierać do ostatniej półlitrówki i to niewerbalnie charakteryzowało jej problemy.
A ja? Stałem, wynurzywszy się z bezczasu, choć wciąż pijany i patrzyłem na współławkowiczów, których życie nie oszczędziło. Jak mieliśmy po dziesięć lat, nikt nam nie mówił, że będzie tak ciężko. Że czas tak nas poharata. Nasi rodzice lepiej sobie radzili. Dobrze, że nie mam dziecka, że jestem sam. Jakoś tak się to dzieje, że każde pokolenie gorsze, jak u Gremlinów. Ciągła degradacja, nic poza degradacją, stopniowym osuwaniem się w czarną dupę. Stałem, myśląc o Gremlinach i rymowance, która zatruwała mój umysł wespół z wódką. I już chciałem zapytać szanowne, acz nawalone jak stodoła gremium, o ten przeklęty wierszyk-wyliczankę, gdy wpadł mi do głowy pewien pomysł.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Oszołomek
— Hubert Fryc

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.